Tasuta

Cnotliwi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XVI

Pan Paweł tedy z wielkiem wzburzeniem i oburzeniem chodził po pokoju, i nie spostrzegał że mały syn jego wyciągał rączyny, i nie posłyszał że w przedpokoju znowu odezwał się dzwonek. Nagle jednak stanął i podniósł głowę, bo otworzyły się drzwi, i w progu błysnęły dwa pozłacane krzyże, i zabrzmiał pokorny a pobożny głos kobiecy:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Gdyby deska z sufitu oberwała się, i spadając uderzyła po głowie pana Pawła, nie byłaby go wprowadziła w taki stan moralnego osłupienia, jak wejście w tej chwili do mieszkania jego – pani Apolonji, tej samej kobiety, o której właśnie myślał ze zgrozą i gniewem. Stał jak wryty na miejscu, szeroko otworzył oczy, i ani myślał powitać wchodzącą choćby ukłonem.

Kuderska jednak nie dała się zderutować tą nieruchomością gospodarza domu; widując go zresztą zawsze tylko między obcymi mu ludźmi, śród których najniekorzystniej się przedstawiał, przywykła go uważać za głupowatego i nieradnego człowieka, któremu nieśmiałość przeszkadzała nieraz znajdować się tak jak wypadało w danej okoliczności. I owszem, na widok komiczno osłupiałej jego postawy, tajemna radość błysnęła w jej oczach; i ktoby wtedy badawczo na nią patrzył, wyczytałby na jej twarzy myśl: „tem lepiej że on taki głupi, łatwiej uwierzy wszystkiemu co powiem, i dopnę mego celu!”

Radośno-złośliwa myśl ta szybko jednak przemknęła po jej nabożnie pochylonej twarzy, i Apolonja ze słodkim uśmiechem na ustach, z miodowym wyrazem w oczach, i krokiem niewydającym żadnego szelestu zbliżyła się do pana Pawła.

– Czy znajduję w domu kochaną panię Stanisławę? spytała słodkim głosem, podczas gdy oczy jej obiegały wszystkie kąty salonu, i zdawały się chcieć przedrzeć w głąb zaciemnionej sypialni.

Pan Paweł począł budzić się z odrętwienia.

– Żona moja wyszła na miasto, odpowiedział nie ruszając się jeszcze z miejsca na którem stał.

Apolonja brzęknęła okręconym na ręku różańcem w sposób bardzo radośny, który zdawał się mówić: „tem lepiej! tego się nawet i spodziewałam przychodząc tutaj.”

Potem rzekła głośno i ze zdziwieniem, którego ton łagodzony był pokorą, i pobożnością głosu.

– Mój Boże! jakaż to szkoda! tak pragnęłam zobaczyć kochaną, poczciwą panię Stanisławę! No, ale gdy się już tak stało, trzeba się zgodzić z wolą Pana Boga! Innym razem może znajdę ją w domu, a teraz pozwolisz mi pan, drogi panie Pawle, odpocząć tu trochę, bo zmęczyłam się! Porządny to kawał drogi z kościoła do waszego mieszkania!

Rzekłszy to, podążyła ku jednej z kanapek.

Pan Paweł ocknął się już zupełnie z odrętwienia, w jakie go wprawiło jej przyjście; nie odzyskał jednak tego blasku oczów i ożywienia twarzy, jakie posiadał będąc ze Stasią sam na sam. Oddał pani Apolonji cóś nakształt ukłonu, i zrobił gest mający znaczyć niby zaproszenie do zabrania miejsca na kanapce. Wszystko to jednak uczynił w milczeniu, i z niezmierną sztywnością. Pani Apolonja usiadła, i pan Paweł usiadł na niedaleko stojącym fotelu. Było kilka sekund milczenia.

Kuderska wydostała z kieszeni czarnej wełnianej sukni z za wpakowanego w nią Złotego Ołtarzyka chustkę niepewnej czystości, otarła nią twarz i czoło, i odchrząknęła parę razy. Potem zwróciła na pana Pawła oczy pełne słodyczy i miłości chrześcjańskiej, i zaczęła mówić:

– Mój Boże! jaka też to szkoda żem nie znalazła w domu tej kochanej, ślicznej pani Stanisławy! ale bo też doprawdy trudno znaleźć ją w domu! ciągle widuję ją na mieście, to na ulicy, to w towarzystwach! Porywają, porywają ludzie tę śliczną istotkę! bo też istne z niej cacko! Ale co panu panie Pawle, to niemiło być musi że żona pańska zmuszona jest tak często wydalać się z domu? nieprawdaż?

Na to skierowane ku niemu pytanie pan Paweł zwrócił ku mówiącej oczy utkwione dotąd w przeciwległą ścianę, i zapytał najobojętniej w świecie:

– Co pani mówi? nie słyszałem.

Najbieglejszy fizjonomista nie mógłby odgadnąć czy pan Paweł w istocie nie słyszał, czy udawał że nie słyszał.

Na ręku Apolonji różaniec brzęknął, a brzęk ten wyraźnie mówił: „źle!” Westchnęła, i zaczęła z innej beczki.

– Mój Boże! prawiła, jak też tu u was ślicznie i wesoło! jaki piękny salonik! musicie państwo żyć w wielkiej zgodzie i przykładnie chwalić Pana Boga! – widać to po wszystkiem! Oj, nic tak Pana Boga nie chwali, jak zgodne i przykładne małżeństwo!

Wyrazy te posłyszał już pan Paweł; dotknęły one najczulszej struny serca jego i umysłu. To też poruszył się na fotelu, i odpowiedział:

– Niezawodnie.

Różaniec na ręku pani Apolonji brzęknął w sposób radośny; właścicielka jego mówiła dalej:

– Mój Boże! ale jakże rzadko teraz widzieć można pary zgodne i żyjące w bojaźni Bożej! Świat teraz pełen jest próżności i obrazy Pana Boga! Często ludzie mylą się uważając się za szczęśliwych, a nie wiedzą, że grzech mają przy sobie, a nieszczęście za sobą. Boże! oświeć jednych, a upamiętaj innych!

Złożyła pobożnie ręce, i westchnęła parę razy. Potem mówiła znowu, a wymowa jej wzrastała w miarę jak pan Paweł z większą uwagą zdawał się ją słuchać.

– Niech mię Bóg broni i strzeże od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu – ale co prawda to prawda! Teraźniejsze kobiety płoche są, zalotne, lekkomyślne; nie pamiętają o zbawieniu duszy, a gonią tylko za próżnością i grzechem. Na żadnej cnotę liczyć nie można! na żadnej!

Na ostatnie wyrazy położyła przycisk, i westchnęła.

– Nie sądzę aby tak źle było, jak pani mówi, odrzekł pan Paweł – i zapewne pomyślał o Stasi, bo oczy jego rozpromieniły się na chwilę.

– Oj tak, tak jest, kochany panie Pawle! jęknęła Apolonja brzękając różańcem. Nikt tak jak ja, nieboleje nad grzechami bliźnich i obrazą Pana Boga – ale co prawda to prawda! Ot i panu, kochany panie Pawle, zdaje się że jesteś szczęśliwy, i że masz żonę która cię kocha i w bojaźni bożej żyje; a tymczasem…

Pan Paweł z niezwykłą sobie żywością obrócił się do pani Apolonji, do której dotąd siedział profilem, i wpatrzył w nią oczy, w których było zdziwienie i nieme pytanie. Ten ruch jego do najwyższego stopnia ośmielił i zachęcił panię Apolonję do dalszego mówienia w tym samym tonie. Tylko twarz jej stała się poważniejszą, uśmiech słodszy, i oczy bardziej miodowe.

– Nikt pewnie tak jak ja, nie kocha tej kochanej, ślicznej pani Stanisławy; duszębym moją za nią oddała, i sama nawet czuję, że grzeszę przywiązując tak do stworzenia serce, które całe powinno być oddane Stworzycielowi. Ale nie mogę nie widzieć… nie mogę nie widzieć…

– Czego? nagle rzucił pytanie pan Paweł głosem, który wiązł mu w gardle. Wyrazu twarzy jego nie mogła dojrzeć Apolonja, bo siedział plecami zwrócony do okna.

– Kochany panie Pawle, mówiła po kilku chwilach milczącego kiwania głową – wiesz przecie jak cię poważam; i któżby wreszcie nie poważał tak zacnego i dobrego człowieka? Wiesz o tem że znałam nieboszczkę matkę twoję (niech Bóg na tamtym świecie miłosiernym dla niej będzie), i że byłam z nią w przyjaznych stosunkach. Dla tych więc wszystkich powodów nie bierz mi za złe tego co powiem… Jestem kobietą która niczyjej zguby nie chce, a rano i wieczór prosi Pana Boga, aby ją od grzechu zachował… To też niech mię Bóg strzeże i broni od obmowy będącej największym grzechem… ale przez miłość bliźniego i dla uniknienia obrazy Pana Boga, muszę cię ostrzedz kochany panie Pawle… twoja śliczna, kochana Stasia…

– Co? naglej jeszcze wymówił pan Paweł, i pochylił się połową postaci ku mówiącej, jakby chciał rzucić się na nią. W tej jednak postawie został jak skamieniały.

– Nie irrytuj się, nie irrytuj tak, kochany, zacny panie Pawle, wymówiła najsłodszym głosem Antyfona; chcę tylko ostrzedz cię dla własnego twego dobra… a to co powiem niech zostanie między nami najświętszą tajemnicą.

To mówiąc cichym, kocim ruchem przysunęła się do pana Pawła, oczy jej błysnęły i stały się zielone jak u kota, pochyliła się prawie do jego ucha, i kładąc dłoń na jego ręku szepnęła:

– Kochana, śliczna twoja Stasia nie kocha cię tak jak ci się to zdaje… miej ją na oku… Pan Spirydjon As kocha się w niej, i jestem pewna że mają z sobą…

Nie skończyła – bo pan Paweł odrzucił nagle rękę jej od siebie, niby gadzinę która go ukąsić chciała; powstał, wyprostował się i wymówił:

– Niech pani dalej nie mówi! bardzo proszę!

Głos jego stanowczy był i nieledwie rozkazujący, lubo czuć było, że wiązł mu w gardle.

– Ależ kochany panie Pawle, mam dowody… przekonam cię… zaczęła raz jeszcze Apolonja.

Lecz tym razem pan Paweł odstąpił od niej o parę kroków, i światło z okna padło mu prosto na twarz. Apolonja drgnęła, powstała, i cofnęła się także nieco – tak przelękła się widoku tej twarzy zwykle bladej i nieruchomej, a z której teraz buchał gniew, żal, oburzenie, pogarda.

– Milcz pani, zawołał pan Paweł; nie jesteś nawet godną obłudnemi swemi ustami wymawiać imienia mojej żony – tego anioła dobroci… tej ślicznej istoty, która nawet i w tej chwili jak prawdziwa chrześcjanka i zacna niewiasta, poszła do…

Zatrzymał się.

– O, nie mogę powiedzieć wszystkiego co wiem o pani, ciągnął dalej, wzrokiem pełnym pogardy patrząc na Apolonją; są pewne względy, które wstrzymują mię od powiedzenia pani wszystkiego co wiem o niej… Powiem tylko że jesteś obłudną, nieuczciwą kobietą; pokrywasz się nabożeństwem jak płaszczem, aby ludzie nie ujrzeli twego serca złego… Szarpiesz sławę bliźniego wymawiając wciąż imię Pana Boga, – dajesz jałmużny ubogim publicznie i modlisz się krzyżem leżąc przed ołtarzem – a najświętsze zaniedbujesz obowiązki…

– Panie! przerwała Apolonja, której twarz między fjoletowemi wstążkami kapelusza zaczerwieniała tak jakby z niej wnet krew wytrysnąć miała; panie! krzyknęła brzękając z całej siły różańcem – mówić nie grzeczności kobiecie…

– Samaś je pani wyzwała na usta moje, odpowiedział pan Paweł miarkując się, i wracając do zwykłego sobie spokoju. Jak pani śmiałaś przyjść tu do mnie, i przedemną, przedemną lżyć kobietę którą kocham nad wszystko w świecie, która mi jest najlepszą żoną i najlepszą matką mego dziecka, która… Ah! czy pani ją znasz? nie! takie istoty jak pani, nie zdolne są patrzeć na takie istoty jak ona bez olśnienia, a zatem pojąć je i poznać… Ale ja ją znam! Ludzie powiadają, że niemam wiele rozumu… Wiem o tem, i może oni prawdę mówią; ale mam go jednak tyle, i tyle serca, abym mógł poznać i ocenić anioła, którego Bóg w niezmiernej dobroci swej postawił przy mnie, aby był radością moich oczów, światłością mego domu, mocą i pięknością mego życia!

 

Zatrzymał się owładnięty wzruszeniem. Pani Apolonja stała przed nim jak skamieniała sapiąc, ocierając twarz chustką, i brzęcząc różańcem.

Pan Paweł spuścił znowu na nią wzrok, który się był na chwilę łzą zamglił, i wyrzekł jeszcze:

– Prosto od ołtarzów przed któremi modliłaś się, szłaś pani tutaj z myślą zburzenia domowego spokoju dwojga ludzi, którzy się kochają. Nie pamiętając o własnych grzechach ośmieliłaś się spotwarzać kobietę czystą i zacną, przed człowiekiem, który jest jej mężem i dziecka jej ojcem… Czy pomyślałaś pani o tem, jak niezmierne nieszczęścia sprowadziłabyś na nas oboje, gdybym był dość zły i głupi aby ci uwierzyć?

– Kochany, drogi panie Pawle, przerwała pani Apolonja, która odzyskała już całą zimną krew, i cichym pokornym krokiem przystąpiła do męża Stasi; dziwię się doprawdy, że się nie poznałeś na żartach! Jakże mogłeś wziąść na serjo to co mówiłam? niech mię Bóg broni i strzeże od obmowy, a tembardziej abym podobne rzeczy miała mówić na serjo o tej kochanej, poczciwej Stasi, za którąbym duszę moję oddała! Ot, chciałam po prostu zażartować z ciebie, nastraszyć cię! przekonać się jakiego też Stasiulka ma męża! A pan to zaraz tak do serca przyjąłeś! Cha, cha, cha! godny, zacny z pana człowiek! Jutro zacznę na intencję waszego małego Władka nowennę odmawiać!

Mówiła to tak łagodnym głosem, zaśmiała się tak filuternie i dobrodusznie, i tak pobożnie poprawiła swój krzyż, który się jej śród poprzedniego wzburzenia za nizko na piersi osunął, że pan Paweł zdrętwiał znowu ze zdumienia, otworzył szeroko oczy, i patrzył na nią osłupiały. Korzystając z tej chwili Apolonja pochwyciła rękę jego w swoje ręce odziane grubemi czarnemi i podartemi na końcach palców rękawiczkami, i wzdychając rzekła:

– Kochany, zacny panie Pawle, wierz mi, że oboje nie macie lepszej przyjaciółki nademnie! Modlę się za was codzień rano i wieczorem, a to co powiedziałam o Stasiulce, było żartem. Przebacz mi że tak sobie zażartowałam! ot zwyczajnie, jak niemądra kobieta! Wszak nie gniewasz się, prawda? i Stasi kochanej o tem nie powiesz? bo mogłaby się także rozgniewać na mnie! A ja ją ślicznotkę drogą, tak kocham! No cóż? zgoda między nami? Przypomnij sobie panie Pawle słowa których nas nasz Pan Jezus Chrystus nauczył: „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!”

Pan Paweł drętwiał coraz bardziej, i coraz szerzej otwierał oczy. Pani Apolonja wypuściła jego rękę z uścisku i dobrodusznie zawołała:

– Mój Boże! zagawędziłam się z tobą mój miły panie Pawle, i zapomniałam że mi do domu wracać trzeba. Do dzieci! do dzieci moich! kochane dziateczki stęskniły się tam pewnie za mną. Bądź zdrów, panie Pawle, bądź zdrów! Uściskaj odemnie kochaną Stasiulkę! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Brzęknęła parę razy różańcem, krokiem nie czyniącym żadnego szelestu zbliżyła się do drzwi i zniknęła.

Pan Paweł pozostał jak przykuty do miejsca, z szeroko otwartemi oczami. Po chwili zwrócił osłupiały wzrok na drzwi któremi wyszła Apolonja, i podnosząc zwolna ramiona wymówił:

– A niechże ją djabli!… cóż za szkaradna obłudnica!

Zaczął chodzić po pokoju szerokiemi krokami, do czego mu wielce pomagały długie z natury jego nogi.

– Powiedzieć Stasi o całej tej niegodnej historji, czy nie powiedzieć? pytał siebie cichym szeptem. Powiedzieć, mówił dalej, to znaczy zmartwić ją; nie powiedzieć, to coś przed nią utaić! Nigdy jeszcze nie miałem przed nią żadnej tajemnicy, spaćbym i patrzyć jej prosto w oczy nie mógł! Eh! chyba powiem!

Zatrzymał się i myślał chwilę.

– Nie, chyba nie powiem, bo zmartwi się!… ale znowu dobrze aby wiedziała wszystko o tej Kuderskiej, i strzegła się jej języka!

Przymrużył oczy, oddalił ręce jednę od drugiej, i wyprostowawszy wskazujące palce, zaczął ciągnąć z ich pomocą kabałkę.

– Powiedzieć, nie powiedzieć, powiedzieć, nie powiedzieć – powtórzył kilka razy.

Wskazujące palce zetknęły się przy wyrazie „powiedzieć.”

– Powiem, wyrzekł rezolutnie pan Paweł – w tej samej chwili otworzyły się drzwi i do salonu wbiegła Stasia.

XVII

Ładna twarz młodej kobiety mocno była zarumieniona, błękitne oczy jej błyszczały bardzo i miały na sobie ślady łez. Rzuciła parasolik na pierwsze lepsze krzesło, i drzącemi rękami odwiązując wstążki kapelusza, zawołała:

– Ach, mój Polciu! co też ja tam widziałam! co widziałam! Jaki nieporządek, nieład i nieczystość w domu, jaka nędza i opuszczenie tych biednych dzieci! O! cóż to za nieszczęśliwe istoty!

Silnie wzruszona zdejmowała okrycie, i poprawiając przed lustrem rozrzucone włosy, mówiła ze zwykłą sobie żywością:

– Spotkałam tę Kuderskę o kilkadziesiąt kroków od naszego mieszkania, i ledwie mogłam się powstrzymać aby jej nie wypowiedzieć całego mego oburzenia. Nie uczyniłam tego przez wzgląd na te biedne dzieci, któreby mogły przez to ucierpieć. Mówiła mi że była u nas, i że się z tobą o coś posprzeczała, ale nie powiedziała mi o co. Czyś się nie wygadał przypadkiem, Polciu? I wycałowała mię w dodatku w oba policzki… fi! nie lubię pocałunków od takich osób!

To mówiąc wyjęła z kieszeni chusteczkę, i otarła nią zrumienioną twarz, jakby z niej zetrzeć chciała ślady pocałunków kobiety, o której przekonała się że była złą matką. Zarazem odwróciła się od lustra, i spojrzała na stojącego w środku pokoju męża.

– Polciu! co tobie? zawołała podbiegając do niego, uderzona zapewne wyrazem niezwykłego wzruszenia jaki się malował na twarzy pana Pawła.

– Stasiu, mój aniele drogi! odpowiedział pan Paweł biorąc żonę w objęcia, ta kobieta śmiała spotwarzać cię przedemną… mówiła mi że pan As kocha się w tobie, a ty w nim…

Stasia wyrwała się z objęć męża, odskoczyła o parę kroków, i wpatrzyła się w niego wielkiemi oczami. Na ruchomej jej twarzy zjawił się naprzód gniew, potem żal, potem figlarne błyski poczęły przebiegać po ustach, i nakoniec parsknęła głośnym, długim, srebrzystym śmiechem.

– Ach mój Boże! zawołała śród śmiechu, jakaż to zabawna kobieta! To dopiero wymyśliła niestworzoną historję! Wiesz Polciu? ona się tak zemścić chciała za moją bajkę o starej czapli; ale ja jej jeszcze dwadzieścia takich bajek powiem przy sposobności!

I śmiała się jeszcze, a coraz bardziej.

– Stasiu, ty się śmiejesz z takiej potwarzy! wyrzekł pan Paweł zdziwiony nieco.

Stasia zbliżyła się, położyła dłoń na jego ręku, i spoważniała nagle.

– Mój drogi, rzekła, prawdziwie uczciwą i kochającą swego męża kobietę nie gniewają, i nie smucą wymyślone na nią baśnie, ale tylko śmieszą i litość wzbudzają dla tych co je sieją. Wiara jaką ty masz we mnie, i sumienie moje spokojne, czynią mię nieprzystępną wszelkim potwarzom. Nie warto o tem myśleć ani mówić. Oto lepiej pomyślmy jak poradzić tym nieszczęsnym dzieciom, które dziwnym jakimś trafem, zrządzeniem Opatrzności może, do nas udały się o pomoc w swej biedzie.

Usiadła na kanapce, pociągnęła męża aby usiadł przy niej, i długo, z przejęciem się, opowiadała mu o wszystkiem co widziała w domu Kuderskiej.

– Nie idzie tu, mówiła kończąc opowiadanie, o przyniesienie biednym dzieciom jednorazowej pomocy. To już uczyniłam. Wychodząc od nich wzięłam z sobą Michasię, wstąpiłam do sklepu z wiktuałami, i nakupiłam różnych prowizji które im przez Michasię posłałam. Biedna dziewczyna uniesiona była radością, że rodzeństwo jej przez parę dni głodne nie będzie, i mówiła mi, że starannie wszystko co otrzymała odemnie ukryje przed matką, aby się nie dopytywała zkąd wzięły jadło, i nie odkryła wszystkiego. Potem wstąpiłam po drodze do żony doktora L., i prosiłam ją, aby gdy mąż jej wróci do domu, zobowiązała go odemnie do odwiedzenia, tak niby z jakiego wypadku, chorej dziewczynki. Jestem pewna że to uczyni, bo i dobry z niego człowiek, i z tobą Polciu jest w przyjaznych stosunkach. Ale wszystko to jest niedostateczne. Powtarzać często to co dziś uczyniłam, niepodobna, i na nicby się ostatecznie nie przydało. Oprócz pokarmu, dzieciom tym potrzeba jeszcze odzieży, zdrowszego pomieszkania, a co najwięcej, nauki i opieki. O ile osądzić mogłam, zdaje mi się że Kuderscy są rzeczywiście w niemożności starannego ich wychowania, lubo po części dobrowolnie; bo on traci za domem pieniądze na nieszczęśliwy nałóg, ona na jałmużny rozdawane w oczach ludzi. Zresztą słusznie powiedziałeś, kochany Pawle, że godzi się obcym, a uczciwym ludziom wedrzeć się w prawa tak złych i niedbałych rodziców jakimi są oni. Idzie tu o zachowanie nietylko pięciu ciał ludzkich od cierpień fizycznych, ale pięciu dusz od ciemnoty i zepsucia, w które wpadną niezawodnie przy takiem zaniedbaniu. Sądzę więc, że należałoby radykalnie i stanowczo zająć się wychowaniem tych dzieci, odbierając je nawet całkiem rodzicom – na co zresztą oni z pewnościąby się zgodzili, skoro jak widać ze wszystkiego, uważają swe dzieci za niepotrzebny i dokuczliwy ciężar. Nieprawdaż, Polciu? jak ty o tem myślisz, mój drogi?

Zadawszy to pytanie, umilkła Stasia, i patrzyła na męża niespokojnie. Pan Paweł zamyślił się głęboko.

– To prawda, wyrzekł po chwili, ale cóż tu począć, w jaki sposób ratować od zguby dzieci, które przecie mają rodziców.

– Otóż to! co tu począć? powtórzyła Stasia z zakłopotaniem; sami przecie nie możemy wziąść je wszystkie do siebie – bo ani nam funduszu starczy, aniby się też i Kuderscy zgodzili na to. Trzebaby, sądzę, wezwać kogoś do pomocy, zasięgnąć czyjejś rady.

– Ale czyjej? wymówił pan Paweł w zamyśleniu.

– Otóż to, czyjej? powtórzyła Stasia, i oboje mocno się zamyślili.

Nagle pan Paweł podniósł głowę z wyrazem tryumfu.

– Stasiu! zawołał, trzeba o wszystkiem opowiedzieć panu Edwardowi Gaczyckiemu…

Przerwała mu Stasia radośnem w ręce klaśnięciem.

– To prawda, to prawda! on taki bogaty…

– I taki szlachetny…

– I taki rozumny, dodała młoda kobieta; jestem pewna że znajdzie radę na wszystko! Polciu! zkąd ci też on do głowy przyszedł…

– Bardzo po prostu, odpowiedział pan Paweł; przebiegałem myślą wszystkich naszych znajomych, szukając człowieka któryby zdolnym był do dobrego czynu, i pomyślałem o Gaczyckim…

Stasia pełen czułości wzrok zatrzymała na mężu.

– Polciu, wymówiła, jak ty umiesz poznawać ludzi! Pan Paweł uśmiechnął się swoim dobrym poczciwym uśmiechem.

– Widzisz moja Stasiu, rzekł, gdy znajduję się między ludźmi, najczęściej milczę, i rzadko odzywam się z mojem zdaniem, bo jakaś dziwna ogarnia mię nieśmiałość. Ale za to przypatruję się i przysłuchuję wszystkiemu daleko więcej, jak ci którzy wiele mówią. Ludzie też powiadają o mnie, że mało mam rozumu; może i mają słuszność – ale i ja także wiem o każdym z nich jakim jest, i czego wart…

– Mój Polciu, rzekła Stasia kładąc dłoń na ramieniu męża, ludzie nie mają słuszności że ty masz mało rozumu; tylko widzisz, jak bywa cnota prawdziwa i cnota na pokaz, tak też i rozum jeden błyszczy i świetnieje na zewnątrz, w gruncie do niczego dobrego nie służąc; a drugi zamyka się sobie cicho we własnem wnętrzu, i staje się niewidzialnym kierownikiem życia i czynności. Ty mój Polciu posiadasz ten drugi gatunek rozumu, który nie świetnieje i nie błyszczy, ale czyni cię uczciwym człowiekiem za domem, a w domu miłym i dobrym członkiem rodziny.

Pan Paweł uśmiechnął się, pociągnął żonę do siebie, i rzekł:

– Moja Stasiu, ślicznie powiedziałaś, ale nie wszystko jeszcze. Mój rozum, to ty; dajesz mi go wraz ze szczęściem i spokojem domowym. Gdybym miał inną żonę, rozpiłbym się może jak Kuderski, albobym wpadł w zupełne odrętwienie umysłowe, do którego byłem skłonny nim zostałem twoim mężem.

Stasia chciała cóś odpowiedzieć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Uścisnęli się długo, serdecznie.

– Więc postanowionem zostało, rzekła po chwili Stasia, że powiemy o wszystkiem panu Gaczyckiemu, i wezwiemy jego rady i pomocy w dziele ratowania pięciorga nieszczęśliwych dzieci.

– Tak, odpowiedział pan Paweł, jutro przed udaniem się do bióra pójdę do niego, i poproszę aby w poobiedniej porze przyszedł do nas. Ty mu sama najlepiej o wszystkiem opowiesz.

Tymczasem zmierzchać się zaczęło. W sali jadalnej kipiał samowar, a około dużego jesionowego stołu kręciła się zgrabna służąca przygotowując wszystko do herbaty, i chodziła piastunka z małym Władkiem śmiejącym się, i szczebiocącym na jej ręku.

 

Stasia brzęknęła kluczykami które wydostała z kieszeni, wbiegła do sali jadalnej, i zaczęła gospodarować. Nalewała herbatę, podawała ją mężowi, poiła nią małego syna, przemawiała do pierwszego, szczebiotała z drugim. Biała suknia jej co moment powiewała około stołu, a pąsowe usta otwierały się uśmiechem. Nakoniec zamknęła cukiernicę i szafkę, włożyła do kieszeni kluczyki, i przeszła do salonu. Zapaliła sama lampę przed jedną z kanapek, wzięła syna z rąk piastunki, i całując go a śmiejąc się do niego, poniosła do sypialni.

Pan Paweł usiadł przy lampie, i przerzucał książkę. Po chwili z głębi sypialni doszło do uszu jego ciche stukanie poruszanej kolebki, i głos Stasi powoli i zcicha nucącej piosenkę do snu synowi.

Piosenka ta smętna, przeciągła, wychodziła z półciemnego pokoju, i płynęła do różowego saloniku, którego połowa w mrok też zapadała. Pan Paweł podniósł głowę i słuchał, a niewymowne poczucie szczęścia rozlewało się na jego twarzy. Białe posągi poetów wychylały się z cieniów, i z zachwytem a w zadumie zdawały się słuchać także pieśni młodej matki.

Umilkła pieśń, a po chwili w progu sypialni stanęła Stasia z koszykiem od roboty w ręku, z którego wyglądała różowa jedwabna materja.

– Usnął nasz Władyś, rzekła siadając obok męża, teraz już zupełnie należę do ciebie aż do końca wieczoru. Czytaj mi, a ja będę szyła swoją sukienkę.

Rozłożyła materję na kolanach, i nawlekała igłę różowym jedwabiem.

Pan Paweł otworzył książkę, i głośno czytał.

Czytał, a twarz jego coraz bardziej się ożywiała wyrazem pojęcia i uczucia. Stasia szyła pilnie, a na czole jej osiadło także zamyślenie skupionej uwagi.

Nagle przestała szyć i słuchać, podparła twarz ręką, zamyśliła się bardzo, i w oczach jej zakręciła się łza. Zdawałoby się że łzę tę w jej oku przeczuł pan Paweł, lubo czytał z wielkiem zajęciem; oderwał wzrok od książki, i spojrzał na nią.

– Stasiu! co tobie? o czem tak zamyśliłaś się? zawołał.

– O tych biednych dzieciach Kuderskiej! odrzekła powoli Stasia.

Mąż spojrzał na nią z uwielbieniem.

– Nie martw się niemi, odpowiedział; jestem pewny że z pomocą pana Gaczyckiego urządzimy wszystko na ich korzyść. Ale powiedz mi, dodał po chwili, czyliż myśląc tak bardzo o dzieciach tych, i troszcząc się o nie, żadnego nie poczuwasz żalu, żadnej urazy do matki ich, która pragnęła zachwiać twój domowy spokój? Jeśli odważyła się przedemną źle mówić o tobie, toć musi cię w dwójnasób ogadywać przed innymi?

Stasia zwróciła na niego łagodne swe zamyślone oczy.

– Polciu, rzekła spokojnie, czyliż dzieci winne są grzechów rodziców swoich, i odpowiadać za nie mają? Co do niej samej, czyliż przebaczyć jej nie powinnam? Wszak codziennie przy pacierzu mówię do Boga: „odpuść nam nasze winy, jak my odpuszczamy je naszym winowajcom.”

Milczeli chwilę oboje. Pan Paweł zamyślił się. Ostatnie słowa Stasi nasunęły mu może porównanie dwóch cnót, dwóch serc kobiecych, dwóch różnych sposobów pojmowania wiary Chrystusa.

I długo, późno w noc, dwa okna dwojga poczciwych ludzi, zdobne w różowe powłóczyste firanki, i słabo oświetlone płonącą w głębi mieszkania lampą, błyszczały i migotały pomiędzy rzędami ciemnych i uśpionych okien otaczających domostw.