Tasuta

Szczęśliwa

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Zniknęli jej z oczu. Parę razy tylko, w oddali, wśród drzew zamigotała różowa sukienka… rzecz dziwna, ale prawdziwa, że dla niej było to zamigotanie – wspomnienia.

Rzecz dziwna, bo przecież często, niemal codziennie widuje różne dzieci i nie przypominają jej one nic. A teraz, to dziecko przypomniało inne, tamto, dawno zniknione…

Dlaczego teraz?

Któż to wiedzieć może? Płyną czasem powietrzem prądy niewidzialne i potrącają w nas struny śpiące. Spały te struny długo i zapewne śniły, gdy potrącone zbudziły się, wstają nad niemi sny ich i wchodzą do serca.

Skąd płyną prądy niewidzialne i dlaczego dziś właśnie, płynąc, budzą struny śpiące? Kto wiedzieć może?

Głośniejszy nieco szelest godzin martwych, silniejsze na dnie piersi zadrganie kropelki czerwonej, dźwięk dawno nie słyszany, światło nagle zgasłe, atom barwy czy woni, obłok, trochę mgły, trochę zawahania się myśli nad przepaściami… budzą się śpiące struny i wydają z siebie swe sny, które wchodzą do serca…

Po co sny strun obudzonych wchodzą do serca i budzą je do bólu?

Któż wiedzieć może?

Ta szczególniej para stópek drobnych, tak zabawnie drepcących, zupełnie taka sama, jak tamta. Ten sam wzrost i taka sama fala złotych włosów, opadająca na plecy. Nawet różowa sukienka była i ten ptaszęcy ruch głowy małej, podnoszącej się ku głowie większej – był. I – niema. Tak dawno już niema w rzeczywistości, że i w pamięci bywa rzadko. Mnóstwo dni upłynęło, odkąd ten gość z przeszłości po raz ostatni pamięć jej odwiedził. A teraz przyszedł znowu. Ze struny obudzonej występuje sen jej i w postaci drobnej, różowej istotki wchodzi do serca…

Egzaltacja! przesada! puste i płonne marzenia! Wspominać, znaczy to łowić wiatr, umkniony w pole niepowrotności. Chcieć zawrócić niepowrotność – myśl szaleńca. Szaleńców pełen świat, ale ona do tego gatunku nie należy. Opanowuje siebie, odpycha wspomnienie, od łona pamięci odrywa parę stopek drobnych i falę złocistych włosów. W inną stronę wzrok obraca, nie patrzy już na zieloną firankę, za którą zniknęła różowa sukienka dziecinna i zorana twarz przedwczesnego starca, ze słońcem szczęścia…

Podziwia piękność ukośnych cieni, które o tej zachodniej chwili ścielą się po rozległych trawnikach. Klomb róż płonie w blaskach zachodu, jak rzucony na trawnik płaszcz królewski i pyszniej od gronostajów bramuje go dokoła w śnieżne chryzantemy. U końca alei ukazuje się postać kobieca, mająca na sobie suknię nadzwyczajną. Nadzwyczaj kosztowna i nadzwyczaj modna suknia, ale…

Z jaką jednak rozkoszą i jakiem staraniem obuwała ona niegdyś te drobne stopki i zawijała w kędziory te złote włosy! Jak długo, jak strasznie tęskniła za niemi – gdy zniknęły. Tak długo, że tęsknota wywabiła jej z policzków rumieńce, z ust uśmiechy, z oczu blask, a z serca człowieka, z którym żyła, miłość dla niej. Nierozsądną jeszcze była wówczas, gdy nabrała rozsądku, wróciły do niej rumieńce, uśmiechy, blaski i – sympatje ludzkie. Skądże więc teraz… Jakaś niespodzianka…

Wolą rozkazuje oczom, aby przyglądały się ludziom, przechodzącym alejami parku blisko i nieco dalej.

Ludzkie ubrania, ruchy, twarze, to teatr, na którym często bawi się wybornie jej ironja. Z wielką łatwością spostrzega ludzkie fałsze, maski, podszewki, krzywizny, chromizmy i przyglądała się im z ironicznemi uśmiechami na ustach. Usta te są czerwone i uśmiechy dyskretne, z ostrzami zwróconemi na wewnątrz. Oddawna już ostrza uśmiechów ironicznych goryczy do wnętrza jej nie sączą. Owszem, doświadcza miłego uczucia przenikliwości własnej i cieszy się kontrastem usposobień swoich, spokojnych, szczerych, chłodnych, z niepokojem, obłudą i namiętnościami tych, którym się przygląda. I teraz również spostrzega parę pretensjonalnych ubrań kobiecych, parę niezgrabnie rozmachanych ramion, kilka twarzy wykrzywionych wesołością udawaną, kilka ukłonów, których uniżona giętkość spotyka się z wyprostowaną pychą. Zaczyna bawić się…

Wtem, nagle, wzrok jej więźnie w jednej postaci, która bardzo powoli przesuwa się o kilka kroków od niej, za rzędem zrzadka rozsadzonych drzew. Niewiedzieć dlaczego postać ta wzrok jej za sobą prowadzi, bo niema w niej nic niepospolitego, ani zabawnego i tem tylko się odznacza, że na zielonem tle parku, wśród pstrocizny ubrań i żywości poruszeń ludzkich sprawia wrażenie zadumanej i smutnej mary. Kobieta to dość wysoka, w czarnej sukni i czarnym kapeluszu na siwiejących włosach – nic więcej. Ale jest w niej cecha pewna, która wszystkie inne jej cechy zasłania, uderza w oczy i wprost z niej krzyczy. Z powolności jej chodu, który nigdzie i do nikogo nie śpieszy, z ust zgrabnych, lecz przez milczenie wygiętych w linję wąską i gorzką, z bladości policzków, do których nigdy gorąca fala radości nie uderza, z wygięcia naprzód szyi, przyzwyczajonej do chylenia w dół głowy zadumanej i przez ruch ten zgarbieniem lekkiem psującej kształtną jeszcze kibić, z wyrazu oczu pięknie wykrojonych, lecz które patrzą sztywnie lub błędnie, bo wiedzą, że nigdzie nie ujrzą nic miłego, nic jasnego, nic nadewszystko swego – uderza i krzyczy samotność.

Nie jest ta kobieta ubogą, ani zhańbioną, ani tylkoco ugodzoną przez łamiące się z trzaskiem drzewo naddrożne. Jest samotna. Czy towarzysze drogi jej pospadali jeden po drugim w przydrożny rów wieczności? Czy nigdy ich nie miała? Czy przeznaczenie o zamiarach tajemniczych, które krzyże różnych kształtów układa na dolach ludzkich, na jej doli taki krzyż ułożyło? Jest samotna i – niekochana, a człowiek niekochany, to na ludnym gościńcu słup wiorstowy, który wśród gwaru i ruchu stoi na pustem miejscu sztywny, suchy, niemy, wyblakły od słot bez osłony, spalony od skwarów bez ochłody, połupany od kół wozów, zaczepiających o niego i wstrząsających nim bezkarnie. Taką jest ta kobieta w czarnej sukni, bardzo powoli, ze wzrokiem sztywnym przesuwająca się za rzadko rozsadzonemi drzewami.

Napozór niema czemu czy komu przypatrywać się tak bacznie… Niema też przyczyny, aby z czerwonych ust kobiety wykwintnej, spokojnej, rozumnej znikał uśmiech ironiczny i wesoły. Jednak przypatruje się ona i uśmiech jej znika…

Uderza w nią myśl dziwna, dlatego dziwna, że nie przychodziła dotąd nigdy. Ale wszystko, co ma być, musi kiedykolwiek przyjść po raz pierwszy. Przyszła myśl i uderzyła w nią zdziwieniem. Obok niej, tak jak obok tej kobiety w czarnej sukni, niema nikogo. Ani tu, ani tam, w ładnem mieszkaniu, ani nigdzie. Więc cóż? Nic; tylko, że jej oczy tak samo, jak oczy tej kobiety, mogłyby patrzeć przed siebie, patrzeć, patrzeć wieki i nie ujrzeć nikogo – swego. Więc, cóż? Nic, tylko na różowej wstędze życia powstaje szara plamka, a raczej ściele się cień. Snać trudno bardzo, albo i niepodobna pomalować wstęgę życia kolorem różowym – na zawsze. Wiatr powiał, obłok przepłynął, motyl wspomnienia przeleciał i – oto czarna plamka, cień! Myśląc tak, uśmiecha się ironicznie, ale czuje, że uśmiech to jest nieszczery. Nie ma ochoty śmiać się. Więc niezadowolona, zaniepokojona, zdziwiona obraca wzrok w inną stronę, żeby zapomnieć i rozweselić się naprawdę…

Z innej strony nadchodzi postać również kobieca i również w czarnej sukni. Tamta od paru minut zniknęła już w odległej alei parku, ta nadchodzi. O ile tamta szła powoli, o tyle ta idzie prędko; o ile tamtej było wszystko jedno: co, kto, gdzie, dokąd, – o tyle tę coś gorąco zajmuje, przejmuje, do pośpiechu napędza. To siostra miłosierdzia.

Zdala, biały kornet jaśnieje w ostatnich blaskach słońca, jak płat niepokalanego śniegu. Można go też porównać do uskrzydlonej lilji, unoszącej się nad postacią czarną, lecz lekką, która szybkim krokiem okrąża klomb róż purpurowych i bramujący go rząd śnieżnych chryzantem. Chryzantemy pochylają się, muśnięte brzegiem czarnej sukni, jakby skinieniami koron witały płynącą w górze lilję.

Minęła klomb pięknych kwiatów i postępuje teraz cienistą aleą. Zbliża się. Tyle się już zbliżyła, że wyraźnie widać w głębi oskrzydlonego kornetu twarz jej drobną, i żółtością prawie woskową odbijającą od jego śnieżnej bieli. Ręce splecione u piersi, żółtawe i chude zdają się lśnić na tle czarnej sukni, jak lekką pozłotą obleczony symbol mistyczny. Mnóstwo cierpienia jest w tej twarzy i w tych rękach, w chodzie też śpiesznym, lecz chwiejnym i w piersi, podnoszącej się oddechem coraz trudniejszym, krótszym. Te ręce musiały pracować wiele i te piersi pracują ciężko, tak ciężko, że zmuszona jest stanąć, a po chwili dojść do ławki ogrodowej i na niej usiąść.

Na ławce ogrodowej siedząc, jedną z żółtawych rąk ze spracowanemi palcami do piersi przycisnęła i wpółotwartemi usty, które mają delikatność i barwę więdnących płatków róży, chwyta powietrze. Każdy człowiek, trochę doświadczony, poznać może, że jest chora na serce. Tak samo jak ręce, serce to pracować musiało wiele i, zmęczone, posłuszeństwa odmawiać zaczęło. Cierpi. Cierpiąc, szła jednak tak śpiesznie! Dokąd? Odgadnąć łatwo: do istoty ludzkiej, więcej od niej cierpiącej. Gdy słońce, bliskie już zachodu, świecić przestanie zupełnie, gdy zmrok nocny hufcem postrachów i smutków otoczy tych, którzy leżą w bólach ciała i ducha, będzie ona ręką lekką jak motyl ocierać krople potu z rozbolałego czoła, przychylać napój słodki ku spalonym goryczą wargom, będzie słowami, cicho i słodko ciekącemi z jej serca, krzepić i wzbijać ku górze osłabłe, zlęknione serce.