Tasuta

Z różnych dróg

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Słucham, siostro! Czem służyć mogę?

Delikatne wargi siostry Klary nie drżały, gdy przemówiła:

– Przychodzę od śmiertelnego łoża tej, której pan przed ołtarzem Boga ślubował miłość i wierność do śmierci. Dla miłości Chrystusa i przez posłuszeństwo Jego rozkazom przychodzę, aby powtórzyć panu ostatnie słowa i żądanie żony pana, Laury Zanimirskiej, kończącej żywot swój w naszym szpitalu.

Głos jej brzmiał odwagą duszy, która, przemawiając w imię zasady wyższej nad wszystko, nie lęka się niczego. Była przygotowaną do usłyszenia okrzyku nienawiści, do ujrzenia obrazu pogardy, może nawet do grubiańskiego gestu, słowa. Przeciw tym przewidywanym wybuchom człowieka obrażonego, najpewniej zawziętego i mściwego, miała napływający do myśli tłum wyrazów przekonywających i słodkich, jak przykazania Chrystusowe, a gdyby zaszła potrzeba, gromiących w imię Chrystusa. Lecz ani przewidywała, ani spodziewała się tego właśnie, co zaszło. Możnaby mniemać, że słowa przez nią wyrzeczone były dla Zanimirskiego tym gromem, który w pobliżu człowieka padając, nie zabija go, lecz odejmuje mu słuch i mowę.

Wyglądał jak ogłuszony i oniemiały. Skóra i muskuły twarzy zaczęły mu drgać, kurczyć się, ściągać, aż stanęła cała w zmarszczkach, jak w poprzeciąganych wszędzie na czole, policzkach, dokoła ust i oczu głębokich rysach boleści. Plecy jego przygarbiły się, palce obejmujące poręcz fotelu zesztywniały, w oczach szeroko rozwartych uganiały się błędne światełka przerażenia.

– Laura… umierająca… w szpitalu!

Po tym szepcie zdławionym panowała w pokoju długa cisza, którą przerywało tylko ostre, krótkie ćwierkanie wróbli za oknami.

Lecz niedarmo Czesław Zanimirski słynął z energii, która dawała mu panowanie nad wielu sprawami i umysłami. Opanował teraz samego siebie. Wyprostował się, spojrzeniu nakazał spokój; tylko na twarzy pozostały zmarszczki, jak przez palec jakiś twardy wyżłobione rysy.

– Jakim sposobem? Skąd tu przybyła? Z czego umiera? Dlaczego… w szpitalu? Co się stało? Czy została opuszczoną…

Wyrazy poczęły więznąć mu w gardle, zmusił się jednak do dokończenia:

– Przez tego, dla którego mnie… który wziął na siebie odpowiedzialność straszną? Czy… czy…

– Tak – rzekła siostra Klara.

Ręce Zanimirskiego, te białe, wytworne ręce ścisnęły się tak silnie, że można je było wziąć za symbol tego bólu, który czasem ściska serce ludzkie jak w żelaznych kleszczach.

– Tak! więc tak! – przeciągle wymówił i głowa nizko opadła mu na dłonie.

Znowu wróble same jedne ostro, krótko ćwierkały wśród ciszy. Siostra Klara siedziała nieruchomo; z cienia kornetu oczy jej błękitne, jak niebo, spoglądały na spiorunowaną głowę człowieka z wyrazem czegoś niebieskiego: może litości anioła dla nędz człowieczych.

– Przewidywałem to i dlatego czyniłem wszystkie możliwe starania, aby zwrócić jej wolność, dać możność jawnego, prawnego zaślubienia…

Teraz siostra Klara zawołała:

– Dlatego? W tym celu pan to czynił?

Podnosząc na nią zdziwione oczy, zapytał:

– W jakimżeby innym?

– Można było przypuszczać, że…

– Że dla siebie?

Po wargach trochę drżących przewinęła mu się ironia. Zcicha i powoli odpowiedział:

– Nie, siostro; wiosna co roku wraca, lecz w zdruzgotaniu się szczęścia ludzkiego najokrutniejszem jest to, że wiara w jego możliwość powrócić nie może. Skoro uczucia znikają jak cienie, kruszą się jak glina, gniją jak materya, po cóż?… Dowiedziałem się, dowiedziałem się, jak wątłe są gmachy tego, kto je wznosi z trwałości uczuć ludzkich, i pragnąłem, o ile podobna, uchronić od runięcia ten, który ona sobie wzniosła, chociaż…

Uczynił ręką gest zwątpienia.

– Chociaż i o tem wiedziałem, że była to biedna lepianka, którą z mułu ziemi zbudował wicher szału… »Ażaliż zbierają z ciernia jagody winne?…«

– „Azaż, gdy ślepy prowadzi ślepego, obadwa w dół nie wpadają?” – ze spuszczonemi powiekami szepnęła zakonnica. Potem zcicha też zapytała:

– Więc pan troszczył się o jej przyszłość?

– I o jej duszę także – odpowiedział.

– O… duszę! – zawołała siostra Klara.

Zanimirski podniósł na nią spojrzenie aż do dna źrenic smutne i łagodnie rzekł:

– Czyliż ja tej kobiety nie poznałem dzieweczką czystą, promienną… pąkiem kwiatu przedziwnie świeżym?… O, siostro! Może niema na ziemi żalu tak gorzkiego, jak ten, gdy dusza, którą człowiek pokochał promienną – gaśnie! To jakby słońce gasło! Pragnąłem ratować bezpieczeństwo jej losu i blask jej duszy. Ale zniknęła. Pięć lat nie wiedziałem, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Bez niej zaś nic uczynić nie mogłem. I stało się! Nie zapobiegłem niczemu. Nie powstrzymałem biegu tragedyi. Nie odwróciłem od niej kary, czy pokuty, która na nią jedną spadła za winę jej i… moją!

– I pana winę?

W zapytaniu tem było tyle zdziwienia, siostra Klara tak dalece nie oczekiwała tego przyznania się do winy, że Zanimirski podniósł na nią zdziwione także oczy i znowu ironia przewinęła mu się po ustach.

– Bierzesz mię siostro za człowieka, który nigdy we własne głębie nie zstępuje. Na powierzchni sumienia, w warstwach jego najpłytszych znajdują się grube winy cielesnych morderstw i grabieży, lecz daleko głębiej szukają skaz swoich ci, którzy wszystkim, oprócz samych siebie, wydają się nieskazitelnymi. Należę do takich. Na czci i sumieniu mojem nikt skazy nie dostrzega – oprócz mnie samego. Tylko, że zapóźno je dostrzegłem. Nie należę do tych, którzy tak lekko ślizgają się po powierzchni życia, że lekko także ześlizgują się z nich ciosy życia. Gdy ten uderzył we mnie, w ogniu męki serdecznej objawiła mi się prawda. Ma się rozumieć, siostro, ma się rozumieć, żem był także winowajcą!

– Jakim sposobem?

Milczał chwilę, zbierał myśli i słowa, które może rozpraszał płomień serdecznej męki. Potem zaczął:

– Może zbyt długo zatrzymuję cię, siostro… może czasu masz mało… Nie skłonnym do zwierzeń… serce mam milczące. Dla pracy rąk i głowy towarzyszy jest wielu, ale dla tej, która odbywa się w głębi – nikogo. W świecie, pomiędzy ludźmi, mówię wiele… tu, w tej ciszy, nieprawdaż, że prawie klasztornej? bywa ze mną tylko ona – ta cisza… Jednak pragnąłem czasem jakiejś duszy dobrej, anielskiej… takiej jak ty, siostro… ach, jak czasem pragnę dobrej siostry… Lecz to jest zawsze…

Wskazał spojrzeniem na stary gobelin w rogu pokoju.

– Takie uciekające marzenie… Nikogo swego! Bo, siostro, ludzie sobie duszą w duszę nie patrzą nigdy… Zawsze tylko powierzchnia… powierzchnia…

Pochylony nieco, z twarzą na dłoni, podnosił ku bladej twarzy i spuszczonym powiekom zakonnicy wzrok prawie dziecinny, tak pokorny i ufny.

– Rzecz prosta – mówił. – Na krzywych i ciasnych podstawach my marni ludzie wznosimy gmachy nasze, więc też i marnie dachy ich spadają nam na głowy. Byłem jak inni. Kochałem żar jej źrenic, purpurę ust, słodycz obejścia się, dowcip rozmowy, powierzchnię, powierzchnię, z której, jak pszczoła z kwiatu, zbierając miody, mniemałem, że płacę sowicie, gdy nawzajem powierzchnię swoją jej do kochania oddaję. To bardzo powszechne. Rzecz sprowadza się do używania – tylko! To bardzo elementarne, bardzo materyalne, a poezya na tę nagość zarzuca zasłonę, czyniącą złudzenie, że tam jest coś więcej, wyżej… tak leciuchną, że gdy orkan namiętności zadmie…