Tasuta

Lux Perpetua

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni opodal głównego koryta płynących fal.

Mój ranny przestał narzekać.

– Panie łaskawy! – szepnął – Nie wbiłem sobie niczego do nogi. Chciałem tylko oddalić się od sąsiadów, by z panem swobodnie porozmawiać.

– Przykro mi, ale nie mam czasu! – zawołałem z trwogą. – Spieszę się bardzo, a i panu radzę nie tracić ani chwili drogocennego czasu. Nic tego nie nagrodzi!

– E, cała wieczność przed nami! – odparł.

– Nie znamy dnia ani godziny, mój panie!

Porwał mnie za ramię.

– Cóż znaczy to wszystko? Co to znaczy? – krzyczał nade mną.

Trząsł się na całym ciele.

– Powiedz mi pan zaraz! Te półsłowa napawają mnie wielkim niepokojem… mów pan!

– Wracajmy – odparłem – Nie traćmy ani chwili życia. Lada moment bowiem może stać się coś okropnego…

– Co!? – wrzasnął.

– Może stać się wokoło nas tak straszliwie ciemno… tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyków w ludzkim gardle, ani serce tak mocno ze strachu bić nie potrafi w piersi.

Zerwał się i uciekł ode mnie.

Jeno to miałem na celu, jeno to. Źle jest cierpieć wraz z natrętnym sąsiadem. Wmieszany w tłum szedłem po chwili spokojnie.

Cicho płynęła pieśń o ścieżynach bliższych. Była jakby skrzydłem anioła, co zasłania przepaść śmierci. Dziękowałem Bogu, że przeze mnie to uczynił.

Zatopiony w rozważaniu prawdy i kłamstwa, owego podwójnego oblicza Boga życia doczesnego, szedłem, a ponad mną, niby sztandar, wiła się pieśń owa, pieśń-kłam o ścieżynach bliższych, wolnych od zasadzek, witeziu jakimś niewidzialnym posłanym przez Wiekuistą Światłość ku pomocy idącym.

Czasem także szły szmery o mordercy, który przebija nożem każdego, kto się doń zbliży. Czasem opowiadał ten i ów o sporze proroków, z których jeden był fałszywy, a drugi prawdziwy. Pono stoczyli ze sobą walkę o władanie światem. Walczyli długo, aż prorok prawdziwy pożarł fałszywego. Radość wielka zapanowała na moment, a sama Światłość wiekuista miała tak się ucieszyć, że, jak mówiono, rozsiała swe blaski po ziemi. Zalała świat jasność, ale tak była przeraźliwa i krótka, że nikt nie skorzystał z błyskawicy… Pono tylko mąż zabić miał czas niewierną przysiędze żonę, no i pijak trafił do karczmy. Tyle wszystkiego dobrego się stało. Szły legendy różne, pełzły cicho, nie rozgłośnie, jak szmer fal rzeki podziemnej, co płynie niedostrzeżona ku morzu wiecznego zapomnienia.

Jakby mnie od nich, od tych idących pośród ciemni oddzieliło coś nieznanego, zostałem sam w ścisku. Nikt do mnie nie mówił, nie dyskutował ze mną, nie pytał o nic. Anim wiedział, czy jest kto obok, ani oni nie zdawali sobie pewnie z tego sprawy. Zostało tylko jakieś głuche, niepewne uczucie, że otom część z części, atom masy całej, kropla fali.

Nic ponadto.

Jako kropla bezwiednie toczyłem się naprzód niezdolny zboczyć, nie chcąc, nie mogąc chcieć, chyba w fantazji czasem… przez ten sen, który zowią rozumowaniem.

I naraz uczułem… (a może trwało to już czas jakiś, tylko teraz uświadomiło się…) uczułem, że kroczy ktoś koło mnie z intencją zaczęcia rozmowy, z zamiarem powiedzenia czegoś ważnego.

Coś nas dzieli, czułem, coś nas dzieli, niepotrzebnie dzieli, albowiem należałoby wyświetlić bardzo ważną rzecz.

Milczenie nas dzieli, pomyślałem i począłem śpiewać wraz z innymi. Głosy płynęły harmonijną, szeroką falą. Pieśń o nadziei była już teraz samą nadzieją. Akordy spiętrzyły się w ruchome kształty, jak fale morza, a na nich zamigotał żagiel, nie… rycerz płynący na białym płaszczu swoim, witeź opowiadany, a teraz już dopełniony, ożywiony tęsknotą i postawiony na czele tłumów idących po ciemni… Był już, czułem, widziałem go nieledwie, i śnił mi się szum sztandaru, który trzymał w ręku.