Tasuta

Lux Perpetua

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Śpiewaliśmy chwałę jego, pobudkę bohaterowi nuciły serca.

I ciągle ten jakiś człek, tuż przy mnie, a daleki, obojętny, a złączony z moimi myślami.

– Tak, tak! – począł mówić w tej chwili – Złączony jestem z twymi myślami obywatelu, podobnie jak i tamten, ów na przedzie… Hej, hej! Jednegośmy wszyscy rodu, po prawdzie, jednego!

– Cóżeś to pan zacz?

– Sługa waszmości, ba, dziecko rodzone! Przypuszczenie jestem, które było na tyle śmiałe że wzięło na siebie formę widoczną. Mogłem być tym, mogłem być owym, wisiałem ponad ludźmi jako możliwość jeno… Tyś rzekł… no i stałem się. A mogę być jeszcze czymś innym…

– Dialektyka po ciemku mnie nie bawi.

– Po ciemku mówisz? O, nie wiesz, co znaczy ciemno… A wszak myślałem, że wiesz. Przecież mówiłeś: „…tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyku w ludzkich piersiach, ani serce ze strachu tak bić mocno nie potrafi”… …Wszak tak mówiłeś? Otóż posłuchaj… Myślę, że coś się wielkiego stanie?

– Cóż takiego?

– Słabe wyginą od ciemności. To jest tajemnica Sądu.

– Czemu?

– To pytanie stworzyli ludzie. Nie ma go wcale.

– Nieprawda. Ja nie chcę. Ja zniszczę wszystko, co jest w tobie. Wszak mogę cię unicestwić, gdy zechcę.

– Mogłeś. Teraz już nie. Patrz…

– Czekaj!

Uczułem, że jego ręka z gasidłem wyciąga się ku stronie, gdzie błyszczy nadzieja nasza, przeto chwyciłem ją, ściągnąłem ku ziemi i zawołałem głośno:

– Hej! Stójcie! Stójcie!

Chwała ci jasny na ciemności, chwała bliski zwycięstwa, w przededniu szczęścia witamy cię pokłonem my, umęczeni drogą niezmierną…

Nie słyszeli.

Zaparłem się nogami w ziemię, wbiłem plecy w postępujących za mną i przejęty przerażeniem wołałem:

– Hej! Stójcie! Stójcie!

– Na bok! Na bok! Nie tamować ruchu!

– Z drogi! Z drogi!

Pociągnęli mnie ze sobą.

– Pomrą – jęknąłem – poszaleją zaraz w pierwszej sekundzie! Co czynić? Co czynić?

– Sięgam! Patrz! Idę! – mówił straszny człowiek.

Krzyknąłem i zaraz oprzytomniałem pod silnym wrażeniem.

Co za głupstwo. Co za głupstwo!

Strach przywiódł mnie do równowagi. Uczułem bezsens własnej halucynacji.

Wyciągnąłem ręce przed siebie i dotknąłem ludzi żywych. Złudzenie. Głupie złudzenie.

– Więc sprawa załatwiona?

– Oczywiście. Za godzinę dostaniesz pan zadatek. Doskonale, do widzenia.

Słyszałem znowu rozmowy. Finał jakiegoś interesu pieniężnego. Roześmiałem się. Więc ludzie załatwiają jeszcze interesy finansowe… dziwni ludzie…

Było mi teraz raźnie, wesoło niemal. Jakaś zmora usunęła się z piersi moich.

Z ufnością, jak nigdy dotąd, spojrzałem przed siebie, ku owej nadziei kroczącej przed nami w niezgłębione dale.

Naraz ziemia zatrzęsła mi się pod nogami. Coś białego spadło na głowę. Uczułem, że kolana ugięły się, w piersiach zabrakło tchu. Skamieniało wszystko, nawet ból…

Huk jakiś w głowie… zimno…

I znowu dobrze. Znowu dobrze.

Życie ruszyło naprzód… naprzód… świat się zachwiał, ale nie padł jeszcze martwy…

To tylko „ono” zachwiało się na małą chwilkę…

Świat wydał jęk, stęknięcie. Przeleciał wielki głaz, z wirchu oberwany, przeleciał blisko, bliziuteńko, musnął człeka i z cichym szelestem, po trawach zesunął się w przepaść. Jękła pierś ocalonego, zawyło pierwsze odetchnienie samo z siebie, gdy rozum jeszcze niczego podjąć nie zdołał.

Trawy załopotały i tyle. Nie zrozumiały niczego.

I oni nie spostrzegli nic. Przeminęło, przeminęło szybciej, jak lata, jak zdolny był latać ich strach, ciężkie, niezdarne ptaszysko o nietoperzych skrzydłach.