Tasuta

Tropy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

W tej chwili ukazały się na skraju polany pierwsze szeregi pielgrzymów.

Pochód zatrzymał się, ludzie rozstąpili się w wielki krąg i poklękli137, czekając, aż kapłan skończy modlitwę poranną.

Nie trwało długo. Nimb dokoła głowy starca począł gasnąć, ciało jego zarysowało się znów ostrą sylwetą, szata zszarzała i niebawem stał na polanie prosty, skromny stary człowiek, a słowa, które głosił brzmiały również prosto i niewyszukanie.

– Moi mili – rozpoczął – dobrze się stało, żeście tutaj oto przyszli. Jest to bardzo pocieszające i dobre dla was wszystkich. Wiem, że przemierzyliście stopami świat cały, że błądziliście długo po drogach fałszywych, a poznawszy, iż są takimi, z mozołem szukaliście drogi dobrej. Niemało was to kosztowało cierpień i zaparcia. Widzę każdą kroplę krwi, każdą ranę stóp waszych. Policzyłem je i rachunek długi przedłożyłem Bogu do zapłaty. Teraz oto głoszę wam dobrą nowinę: koniec cierpień nastąpi, uzyskacie wszyscy pokój i szczęście.

Skąd pochodzi, że mnie to właśnie wybrał Bóg za swego posłańca, nie waszą rzeczą badać. Tak się stało. Przyjmijcie tylko szczere zapewnienie, że pycha nie mówi przez moje usta.

Pielgrzymi pochylili się w niskim pokłonie, twarze ich leżały w trawie.

– Nie należy mi się cześć żadna, o bracia moi! – powiedział starzec – Jestem tylko głosicielem słów cudzych, słów świętego wybrańca bożego. Jemu się cześć, nie mnie należy. Podnieście się i słuchajcie pilnie.

Tysiąc spojrzeń zawisło na jego ustach, jak gdyby pielgrzymi chcieli widzieć złote słowa, które z nich ulecą.

– Przed wielu latami – zaczął kapłan – przed bardzo wielu latami, a wiecie drodzy bracia, że lat życia świętego liczyć nie należy, jeno mierzyć tym, co zawarły, gdyż czasem są jak wieki, a czasem znów przemijają niepostrzeżone, otóż w czasie odległym od chwili obecnej żył na świecie mąż świątobliwy, którego Bóg umiłował. Chcecie wiedzieć, jak się nazywał? Trudna odpowiedź. Weźcie słońce, księżyc, gwiazdy, zwierzęta ziemi, stwory powietrza i morza, wielkie i małe, dalej weźcie człowieka wraz ze wszystkimi jego radościami i troskami, z wszystkim pięknym i szlachetnym, które się przezeń objawić może, zgromadźcie wszystkie wielkie myśli, jakie się narodziły od zarania czasów w duszach, wszystkie natchnienia poetów, artystów i filozofów, wszystkie modlitwy serc gorących i bogobojnych i utwórzcie z tego wszystkiego słowo, które by streszczało w sobie rzeczy i sprawy, które wyliczyłem… a będziecie mieć imię świętego męża.

Posiadał szlachetne, miłujące cały świat serce. Człowiek taki jawi się na ziemi raz tylko w tysiącu lat, albo i rzadziej może jeszcze. Odczuwał każdy ból świata i brał udział w każdej radości jego. Nie było dlań stworzenia zbyt małego i zbyt niegodnego, nie było zbyt wielkiego i nieprzystępnego, nie było zbyt głupiego i dość wstrętnego. Wszystko co żyje otaczał miłością jednaką i pieczą miłosną. Istoty, które się naszym grubym zmysłom przedstawiają jako pozbawione życia, znał i odczuwał w ich najistotniejszej treści i zawarł również w swoim sercu. A ta ogromna, nadludzka zdolność miłowania całego świata uczyniła, że dane mu było wszystko martwe i żywe radować, wspomagać i podnosić.

Żył długo kochany i czczony, chociaż odsuwał od siebie oznaki czci i polecał, by ludzie brali tylko to, co dawał, zaś jego samego nie chowali nawet w pamięci. Chciano go zasypać bogactwami, uczynić władcą państw i ludów. Wówczas płakał gorzko i żalił się, iż ludzie go nie rozumieją.

Jedyne, co mi dać możecie, mawiał, jest, abyście żyli, jako ja żyję. Idźcie w moje ślady, a szczęście stanie się waszym udziałem. Taka będzie wasza i moja nagroda. Stałem się szczęśliwy miłością i współczuciem… naśladujcie mnie!

Prawił to wszystkim ciągle i uczył przykładem własnym. Ale ludzie nie umieli go naśladować. Człowiekowi łatwiej uczynić wszystko, jak żyć wbrew sobie. I dlatego trudnym było bardzo świętemu mężowi sprowadzić szczęście na ziemię. Tu i ówdzie przyjął się pięknie złoty posiew, ale marniał po największej części i stało się widoczne, że nie sposób świata do szczęścia zbliżyć. Świat nie umiał być szczęśliwy, mimo że wołał o szczęście ogromnym głosem. Ludzie nie mogli pojąć, że szczęście nie przychodzi z zewnątrz, jak świetny, wspaniały meteor, albo cudna kometa z zaświatów, ale że wyrasta w głębi duszy ze ziarna miłości i pleni się w ciszy, a kwiaty i owoce wysyła dopiero w świat, gdy czas właściwy nadejdzie.

Świątobliwy mąż rzucał ciągle posiew szczęścia w ziemię, ledwo się jednak oddalił, marniało ziarno i usychało niepolewane i pozbawione pieczy.

Tak być dłużej nie może, rzekł sam do siebie. Starzeję się, a gdy umrę, zapadnie cały świat w niedolę i cierpienie. Po chwili rozmysłu udał się w daleką podróż. Zwiedził świat cały, chcąc znaleźć dla ludzi wszystkich ras i krajów wspólną formułę szczęścia, wspólny symbol, który by zawierał to, co łączy w pracy nad przemianą człowieka w istotę wyższą, światlejszą. Taki symbol, jak mniemał, byłby dla ludzkości znakiem odnowy, ostoją wśród rozchwiei przypadkowości, domem, pod dach którego chroniłby się nieszczęsny twór żywy. Gdy wrócił, oczy jego czerwone były od płaczu. Poznał, że ludziom prócz siebie nic więcej dać nie może… siebie i przykład swój. Tylko taki przykład, stawiony pokoleniom przez wieki i wieki zbliżyć mógłby królestwo szczęścia na ziemi.

A właśnie około tego czasu otrzymał z nieba znak, że wnet mu umierać przyjdzie.

Zasmucił się bardzo i poprosił o zwłokę.

– Zgoda! – powiedział Stwórca – Albo nie, zrobimy inaczej. Umrzesz, a mimo to pozostaniesz na ziemi. To będzie praktyczniej. Nie mogę przez ciebie opóźniać biegu świata. Oto tak będzie. Przez całe życie wskazywałeś ludziom drogę szczęścia. Uczynię, że będziesz ją wskazywał także i po śmierci. Ci, którzy zrozumieją, zaznają szczęścia.

– A ci, którzy nie zrozumieją? – spytał święty mąż.

– Ci, którzy nie zrozumieją będą cierpieć dalej, ale uczynię, że będą musieli po wychyleniu czary bólu wracać do ciebie i będą musieli powtarzać to tak długo, aż wreszcie zrozumieją.

– Któż ich pouczy, że tak mają czynić? – pytał dalej święty.

– Polecę bogobojnemu mężowi, by się zjawił u ciebie dla nauki. Udzielisz mu swych wskazówek i on zastąpi twe miejsce na ziemi. Będzie żył lat sto…

– A gdy minie sto lat… – przerwał święty.

– Za dużo żądasz! – zawołał Stwórca – Ale ponieważ poznałeś istotę szczęścia i ponieważ cię miłuję, przeto przychylam się do twej prośby. Po śmierci męża pierwszego, ześlę drugiego na ziemię.

– A gdy drugi umrze? – pytał święty dalej.

– Tego za wiele! – wykrzyknął Stwórca. Po chwili jednak dodał – No, niechże będzie! Nudzisz mnie, ale zróbmy układ. Możesz liczyć na to, że będę zsyłał na ziemię co sto lat posłańców moich, nauczycieli szczęścia, którzy póty głosić będą twoje nauki, aż przenikną do serc ludzkich i zakorzenią się w nich. Myślę żeś nareszcie zadowolony? Co?

– Dziękuję Ci Przedwieczny! – powiedział święty mąż – Jestem mniej więcej uspokojony. Nie wiem tylko, czy ludzie będą tych nauczycieli szczęścia należycie rozumieli.

– Na to już ja nic nie poradzę! – odparł Stwórca świata – Wszakże oni nie rozumieli twoich własnych nauk!

Rozpłakał się święty mąż, pokłonił się panu Bogu i powędrował przez świat, aż zaszedł do tego oto kraju. Czuł, że się zbliża jego godzina, usiadł tedy tutaj oto na tej polanie i rozpoczął objawiać następcy swemu, którego mu Bóg przysłał, jaką jest nauka szczęścia, którą ma głosić ludziom, a bardziej jeszcze, jakimi sposobami może trafić do serc ludzkich.

Uczeń słuchał pilnie i powtarzał wiernie słowa świętego męża, a gdy już wszystko umiał dokładnie na pamięć, przyszła na starca wielka niemoc.

Kiedy uczuł, że umiera, powstał i podpierany przez ucznia trwał na modlitwie. Chciał, by go anioł boski zastał gotowym do drogi, nie zaś gnuśnie leżącym na ziemi. Stał długo zamodlony, nic nie jedząc, ani nie pijąc. I z każdą chwilą coraz to bardziej więzy ziemskie opadały z niego, czuł w sobie niezmierne wnętrzne przeistoczenie. Zatraciła się gdzieś niemoc ciała, przestało mu ciężyć i ciągnąć ku ziemi. Im dłużej stał, tym bardziej czuł się lekkim, miał wrażenie, że unosi się w powietrze. Dosłownie opuszczał ziemię. Ale i w tej chwili nie zapomniał o ludziach i modlił się, by im uprosić łaskę zrozumienia nauki i przykładu następcy, jakiego im przygotował.

Pewnego dnia rozkazał temuż następcy, by położył u stóp jego kamień!

– I po cóż to? – spytał tenże.

– Nie pytaj, ale uczyń, co mówię! – rozkazał i dodał – Rozkazuję ci i zalecam. Gdy będziesz umierał, niech uczeń twój i następca położy obok tego pierwszego, drugi kamień… rozumiesz?

– Rozumiem!

– Ale tylko jeden, nie więcej!

– Rozumiem, ale jakiż cel tego?

– Nie pytaj! – odpowiedział święty i zatopił się znowu w modlitwie.

Pewnego ranka, kiedy uczeń spał jeszcze, zmarł święty mąż. Ale nie upadł na ziemię. Za łaską boską stało się, że trwał dalej, stojąc…

– Oto wszystko moi mili, co wam mogę powiedzieć – kończył starzec – Od czasu onego przeminęły tysiączne lata. Nie wiem sam naturalnie, gdzie kończy się legenda, a zaczyna prawda oczywista. Jest to niepodobieństwem. Objawiłem wam naukę i spełniłem swoją powinność. Szczęśliwi, którzy zrozumieli.

Podczas gdy mówił, zbliżali się doń pielgrzymi coraz to bardziej. Uczynił się ścisk. Wszyscy przelewali łzy radości, niektórzy całowali rąbek jego szaty, inni kamienie ołtarza i czarne drzewo słupa.

Człowiek z toporem był także wzruszony. Nie mógł się temu oprzeć. Po chwili jednak zbliżył się do starca i powiedział stłumionym głosem:

 

– Czcigodny ojcze! Muszę ci coś ważnego objawić. Posłyszałem bardzo złowrogie i groźne rzeczy, podczas gdy spałeś.

– Któż ty jesteś mój synu? – spytał starzec. – Nie zaliczasz się, widzę, do rzeszy pielgrzymów.

– Jestem Człowiek z toporem, któremu poruczono czynność bogobojną i świętą.

– Wykonaj ją tedy mój bracie… wykonaj wedle najlepszych sił twoich…

– Posłyszałem rozmowę… – ciągnął dalej przybysz – Złe duchy naigrawają się okrutnie z tych ludzi. Istnieje tu w pobliżu gdzieś miejsce nieludzkiej kaźni, gdzie biorą tych nieszczęsnych na męki. Widziałem jednego, któremu się udało uciec. Biegł od tej właśnie strony, ku której zwrócone jest ramię drogowskazu.

– Drogi synu… – odparł łagodnie starzec – Mylisz się, to wcale nie jest drogowskaz. Legenda powiada, że są to szczątki doczesne ciała świętego męża, o którym opowiadałem, jego ciało z ramionami wzniesionymi w niebo. Ale w rzeczy samej są to jeno resztki drzewa zbutwiałego. Świętość każdej relikwii tkwi jeno w sercu wiernego. Jest to ciało symbolu… strzeż się brać je za formę rzeczywistości… strzeż się, powiadam ci, źle rozumieć…

– Wszystko jedno… czcigodny ojcze… nie dozwól, by ludzie ci udali się w tym kierunku… tam czeka ich śmierć!

– Ludzie uczynią, jak mówi nauka, nauka, którą słyszałeś, jak inni. Czyż zrozumiałeś moje słowa? Dziwny z ciebie człowiek! Czyż nie ubiegasz się o szczęście, jak ci wszyscy?

– Spełnienie obowiązku… oto moje szczęście! – wykrzyknął dumnie.

– To samo czuję i ja! – zgodził się starzec.

– Źle spełniasz swój obowiązek, ojcze czcigodny! – powiedział twardo Człowiek z toporem.

– Źle! – zdziwił się.

– Powinien byś ochronić tych ludzi od mąk, które płyną ze złego zrozumienia symbolu! Obowiązkiem twym jest powiedzieć im, że treść nie kryje się z formą, że nauki nie trzeba brać formalnie, ale wniknąć w jej treść prawdziwą… powinieneś… powinieneś… bo ja wiem, powinieneś ich ocalić…

– Nie rozumiem cię drogi synu! – rzekł starzec – Wszakże wszystko to powiedziałem ludziom i powtarzam ciągle…

– Drogowskaz, czy rzecz, którą za niego biorą, to jakaś poczwarna ironiczna pomyłka, ohydna maska szlachetnej nauki, grymas wstrętny…

– Widzę, że nie zrozumiałeś nauki! I ty jej nie zrozumiałeś. Powtarzam: szczęśliwi, którzy zrozumieli. A inni… inni pójdą i wrócą… będą wracać, aż zrozumieją. Tak powiedział Stwórca świata.

– Ale te męki…

– Są one częścią nieodłączną nauki. Zło jest jednocześnie głupie. Mniema, że zdolne uczynić coś przeciw dobru… Nie! To nieprawda, ono jest bezsilne… bezsilne, choć prędkie porywcze i łudzące pozorami. Ale dosyć tego…

Odwrócił się od niego.

– Słowo… jedno słowo tylko! – zawołał Człowiek z toporem.

– Mów… ale prędko!

– Kiedyż ludzie zrozumieją nareszcie?

Starzec zwrócił się doń i objął go miłosnym spojrzeniem.

– Synu… synu drogi! – zawołał – Mówisz, jak ongiś mówił święty mąż.

– Odpowiedz! – zawołał.

– Onego dnia, gdy zgromadzone pod drogowskazem kamienie zakryją go – odparł uroczyście.

Zwrócił się ku pielgrzymom.

Tymczasem utworzyła się znowu procesja i zabrzmiał śpiew chóralny. Ludzie, płacząc ze wzruszenia, z oczyma zawieszonymi na sklepieniu niebios poruszali się uroczystym pochodem w kierunku wyciągniętej ręki drogowskazu.

– Stójcie! Ani kroku dalej! – krzyknął z całej mocy Człowiek z toporem.

Pochód sunął dalej, ani jedno spojrzenie nie skierowało się na wołającego, nikt nie zwrócił nań uwagi.

– Każ im stanąć! – prosił starca.

Ale starzec nie słyszał jego słów. Stał wyprostowany na kamieniach ołtarza. Oba ramiona uniósł w górę i błogosławił idących.

– Na miłość boską, stójcie! – zagrzmiał ponownie i podniósł w górę topór.

Procesja płynęła dalej. Jawili się ludzie coraz to nowi, sunęły postacie mnogie, korowód nie miał końca. Śpiewali radośnie a poważnie, bez słów. Było to jakby harmonijny oddech duszy zbiorowej, pieśń tęsknoty. Nie było w tym słów, bo słowa nie mogły wystarczać w tej chwili.

Starzec wydawał się słupem kamiennym, zastygł w bezruchu błogosławieństwa.

– Święta stali! – zawołał Człowiek z toporem. – Przeznaczone ci było ciosać czcigodne tramy na świątynię Bogu. Podnoszę cię oto w wielkiej sprawie. Niszcz majak kłamu, który zakrywa Boga, ciosaj święte tramy światłości, buduj świątynię Temu, którego imię prawda!

Jednym rzutem ciała wskoczył na ołtarz kamienny, podniósł topór, zamigotał iskrami w powietrzu i ciął strasznie w wyciągnięte ramię drogowskazu.

Stoczyło się po kamieniach z głuchym stukotem.

Pochód stanął jak wryty. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na świętokradcę. Dopiero teraz dostrzeżono go i tłum spoglądał zdumiony, osłupiały. Pieśń zgasła jak płomień zdmuchnięty. Martwa cisza ogarnęła polanę i las cały.

Jak strzał armatni padł w tę ciszę ryk tłumu. Skowyt roztętnił wszystko wokół.

Korowód rozprysnął się na części, pielgrzymi otoczyli śmiałka szerokim kręgiem.

Stał spokojnie sparty na rękojeści topora, a spojrzenie jego skierowane było ku rzece, spozierał ku niej, ponad głowy tłumu.

Z warkotem śmignął przez powietrze kamień i uderzył go w ramię.

Zwisło zaraz bezsilnie.

Stał dalej, ściskając topór drugą ręką i nie odwracał oczu od rzeki, której migotliwe fale przebłyskiwały poprzez drzewa.

Posypały się nań kamienie gradem.

Były to kamienie ołtarza.

Upadł, a ciało Jego pokrywały z wolna głazy ciężkie, szare, ostre.

Jasna, połyskliwa, młodzieńcza jego krew migotała wesoło w słońcu.

Uczynił się nad nim wzgórek. Tłum szalał i miotał pociski.

Nagle wszystko umilkło.

Albowiem stała się rzecz dziwna.

Z oddali nadpłynęły dźwięki fanfary, radosne, skoczne tony pieśni, jakiej nie słyszano tutaj jeszcze. Nowe były, nieznane, porankowi, który schodzi na świat, podobne, a stare, prastare jak słońce, które rodzi poranek.

Na falach rzeki kołysały się święte tramy dębowe. Płynęły z wiatrem, który dął w biały żagiel barki.

W szatach rozwianych, z wieńcem mirtowym na skroni stała Tęsknota u steru.

Lux perpetua 138

Szliśmy ku niemu poprzez noc. Szliśmy ku świecącemu przed oczyma… gdzie… nie wiadomo. Szliśmy, a wieki mijały, szliśmy, nie wiedząc nic prócz tego, że idziemy, że trzeba nam iść.

– Czemu?

– To pytanie gdzieś się zapodziało wśród pokoleń, zaginęło w ciemności, odeszło precz.

Szliśmy… idziemy.

Szliśmy po czerni niezmiernej, wielką falangą. Ciasno było, czułeś oddechy gorące, znojne czoła okrywał pot… wokoło ciała, ludzkie ciała stłoczone w jeden kłąb, ogarnione jednym pędem ku czemuś, co przed nim. Zresztą139 nic.

Tylko ono, to światło w dali tak zimne, obojętne, jak dalekiej gwiazdy ogromnej łyskanie, które nie daje ani jednego promienia idącym, nie oświeca nic… Tylko ono wiecznie oddalone tak, że mówią – ucieka przed pielgrzymami.

A pono140 pod nogami przepaści.

Nie wiadomo dobrze gdzie są, tylko czasem krzyk strachu się rozlegnie i wydaje się, jakoby ktoś przepadł.

Przestronniej robi się chwilami.

– Kiedyś dopiero cała gromada przepadła! Słyszę głos jakiś tępy, zaaferowany, a twardy.

– Eee nie! – odpowiadam – Nie! Pewnie jeno poszli na bliższe ścieżki…

– Taaak? – dziwi się ktoś koło mnie. Słyszę szmer zmieszanych głosów, żywą rozmowę.

– Nowe ścieżki… bliższe ścieżki…

Śmiechy wybuchają, szepty szemrzą.

Powstały „nowe, bliższe ścieżki”. Narodziła się nowa prawda. Czuję, że jestem obecny na chrzcinach nowej prawdy. Wiem, do jakiej wejdzie klasy prawd, działu, widzę jakieś widowisko, jakby w teatrze, słyszę jakąś muzykę, głos mówcy. A wszystko to jak we śnie, niejasno, ale pewnie znaczy: „Bliższe ścieżki”. Narodził się symbol nadziei.

Kto to uczynił we mnie, myślę.

I jak we śnie wiem zaraz: Tęsknota.

Ciemno. Przez chwilę nie widziałem, ciemność, zajęty wraz z nimi nowym kłamstwem, ale teraz… boli.

– O, jakże boli ciemność! – mówi sąsiad po lewej.

Zamykam oczy i zaraz mi lepiej.

– Zamknij pan oczy! – radzę – W ogóle… nie wiadomo, na co są oczy… Czy może potrzebne będą tam… Organy… na potem…?

Krzyk.

– Zapadł się człowiek pod ziemię!…

Wyciągnąłem rękę… nie ma go… przepadł.

– Morderca! – powiada ktoś nieśmiało, a zawistnie.

– Morderca! – podejmuje kilka głosów z przekonaniem.

– Wszakże nic nie widać! – broni mnie jakiś dziecięcy głosik.

– Morderca! – huczy wokoło, tak pewnie i harmonijnie, że powtarzam razem z tłumem:

– Morderca!

– Umyślnie kazał mu zamknąć oczy!

– Umyślnie! Ciasno mu było!

– I to w najgorszym miejscu.

– Strzeżcie się mordercy!

– Zabił go! To zazdrość. Silny był. Mógł dojść… tam.

– Mógł zażegnąć pochodnię od Wiekuistej Światłości…

– Silny był. Mógł dojść.

– I poświecić nam…

Jakże naraz stało się przestronno141. Nie dowierzają mi ludziska.

Nagle potknąłem się i jednocześnie uczułem pod stopą krawędź skalną. Noga, jakby miała oczy, zobaczyła śmierć.

– Stać! – krzyknąłem. – Przepaść!

Ścichły kroki. Ale nie, ktoś idzie dalej. Wyciągnąłem dłoń.

– Stać!

Dotknąłem ramiona czyjegoś. Ręka, czułem, trzymała gruby kij.

Sąsiad szukał swym grubym kijem stoku. Posunąłem po nim ręką, kierując w stronę właściwą.

– Ot, tutaj, widzi pan! Tutaj…

– Hm… to nic, to niewielka dziura.

– Ależ tam… tam…

Dziwny jakiś kij, pomyślałem. Na końcu ma daszek lejkowaty, zaś pod daszkiem gruby hak. Drugi hak sterczy na końcu.

Latarnik jakiś, czy co?

Obeszliśmy, widać, szczęśliwie szczelinę, bo nikt nie płacze pomarłych swoich.

Idziemy. Bliżsi rozważają minioną przeszkodę.

– Ho, ho! – powiada jakiś facecjonista142. – Nie takie braliśmy z nieboszczykiem panem Hieronimem, świeć Panie nad jego duszą. Pamiętam, było to jakoś w Zapusty…

Z dalszych szeregów dolata143 wołanie:

– Morderca! Morderca!

Ale słowo już mdłe jakieś, spóźnione, nic nie mówi.

Śpiew słychać: pieśń w ciemności, to niemal jasność.

Ścieżyny bliższe, ścieżki nowe kędyżeście, kędy?

O ścieżki tajemne, gdzieżeście? Któż był ten mąż, który was wyśledził?

Gdzież te nadzieje się narodziły, kiedy? Nie wiem sam nic, jak i oni. Tylko mi coś poczyna rozwijać w piersiach skrzydła, coś powstaje. Śpiewam wraz z tłumem:

Czy obiegacie ziemię wokół po twardych rozwinięte skałach?

Słyszę płacz kobiet tęskny i bezmyślny bek dzieci. Słyszę stąpanie wielu stóp, jakby po wodzie… Czy to nie fala łez przelanych?

 

Ty, któryś znalazł bliższe ścieżki, witeziu144 nasz… niech się stanie Królestwo Twoje… Niech będzie Wola Twoja… władaj… prowadź… rządź na wieki wieków Amen…

Podnoszę się na palcach, wyciągam się wysoko, posyłam wzrok na ciemń… Gdzieś, tam… na przedzie… On… odkrywca pewnie musi kroczyć na czele tłumów, obwołany królem… Czuję gorący oddech sąsiada.

– Czy sądzisz obywatelu, że tam coś w ogóle zobaczymy? – pyta ktoś szeptem.

– Oczywiście… naturalnie… – zapewniam, cały zasłuchany jeszcze w pieśń.

– Tak? – pyta.

– Hm… to jest… przypuszczam… – powtarzam i czuję, że znów mdleje we mnie światło i radość.

– Przypuszczasz… hm… ano to mało obywatelu… mało… Ale przypuśćmy, że tak jest. Tedy pytam: cóż my tam zobaczymy?

– Ot, nic nie wiedzą! – mówi ktoś za nami.– Mówiłem ci, nie wiedzą zgoła nic. Bo zresztą…

– Dajże spokój! Wszak słyszałeś, jak mówił: oczywiście… naturalnie…

– Światło zazwyczaj coś oświeca… po cóż by istniało! – wołam rezolutnie… – Wszyscy filozofowie…

– Thiii! Powiadasz tedy…

– A widzisz! – woła tryumfująco ten z tyłu. – Powiedział, że światło zazwyczaj coś oświeca. Poparł swoje twierdzenie świadectwem wieków myśli ludzkiej…

– Ładne poparcie! – wykrzyknął nagle jakiś desperat. – Zupełnie jak z tym Cyganem, co się świadczył własnymi dziećmi.

– To wariat. Nie zważajmy – ozwał się jakiś cichy głos przede mną. – Więc tedy twierdzi pan… no, ale gdzież dowód, gdzie jakiś namacalny dowód, że empiria nasza nie traci swych praw tam… uważasz pan… tam, poza szrankami poznawalnego… ha?

– Dowód… dowód! – rozległo się wokoło. Umilknąłem, kryjąc się w ciemności, podczas gdy wokoło wrzało. Pochód zwichrzył się na chwilę.

Nagle tuż przy mnie posłyszałem szept:

– To ty?

– Dzięki Bogu. Znalazłeś mnie…

– W tym zamieszaniu…

Rozległ się odgłos pocałunku, raczej domyśliłem się tego odgłosu. Czegoś się oboje bali, widać. Pośród tych mąk po ciemku, ludzie mieli czas bronić sobie jeszcze pocałunku, uścisku, związków wedle woli, kaprysu nawet… dziwni ludzie…

– O pani – szeplenił teraz jakiś głos niedaleko. – Widzi pani tedy, że wszystko to są to tak zwane „legendy o Wielkiej Światłości”, utwory fantazji, przez wieki wytwarzane, budowane, spojone w gmach jednolity, piękne, szlachetne nawet w swej naiwnej, pierwotnej formie, przyznaję… w jakimś tam wieku trzynastym porywające nawet, ale dziś, teraz…

– Więc czemuż wyszliśmy? – spytała kobieta.

– Paradne! Nie, pani na serio zachwycająca jest w tej swojej dziecięcej naiwności. Dlaczego wyszliśmy? Po pierwsze… ot tak z wnętrznej145 ochoty… a po wtóre… po prostu wytrzymać w domu nie było sposobu… Te ciągłe ciemności, ta czerń ciążąca na myśli, całun rozciągnięty na duszy… a pod nogami te nieznane, niepewne, śliskie rzeczy jakieś! Tu przynajmniej…

– Ta jasność daleka, która choć nic nie oświeca przed nami, jednak…

– Pani myśli: ten śpiew o jasności, ten wid cudu… prawda?

– Więc pan widzi, ot, tam…?

– Zachwycająca… zawsze zachwycająca… Ta wyobraźnia…

Więc zapomniałaś już pani? To, co widzieć się daje na ciemni, to jest projekcja stanów subiektywnych, obiektywacja ich, eksterioryzacja, powiedzmy fotografia uzewnętrzniona na przestrzeni… Jednym słowem jeno coś, czego nie ma zgoła realnie, faktycznie, obiektywnie. Dla istot innych, niżej albo wyżej ludzi stojących prawdopodobnie nie istnieją wcale te kształty i blaski, które my zwiemy: światłem. Więc możemy to wszystko jeszcze nazwać chorobą ludzką, epidemią, jaka grasowała na tym, a tym stopniu rozwoju istoty zwanej homo sapiens… Pani mnie rozumie? Ach! Cóż do diabła! Uważaj durniu jakiś!

– Cóż to panu?

– Jakiś cymbał trącił mnie w głowę drągiem. Ouu! To gorzej, że na końcu było coś żelaznego, jakiś hak, czy coś… Latarnik przeklęty! Z gasidłem wybiera się na procesję… Bałwan! Pani się śmieje? Cieszy mnie ten doskonały zawsze humor…

– Więc pana boli?

– Oczywiście…

– Pocieszam się, że jest to tylko stan subiektywny, który właściwie realnie, faktycznie nie istnieje, wszak prawda?

– Nieporównana! Zachwycająca! Co za dowcip!

– Powiedz mi pan – nalega sąsiad z prawej – co możemy tam zobaczyć… tam… wiesz pan? Mów pan do ucha.

– Nie wiem.

– To wiem i ja. Ale co panu powiada nauka?

– Nie jestem uczonym.

– Inteligencja… zdrowy rozum… przeczucie? Co powiadają?

– Że możemy ujrzeć tam albo rzecz pomyślną, zgodną z naszymi tęsknotami…

– Albo zaprzeczenie ich i tragedię ostatnią… tak?

– Tak jest. Albo nic. Po prostu coś, co z nami nie ma nic wspólnego.

– Jak to? Nic wspólnego? Więc bezcelowymi byłyby te tęsknoty odwieczne…

– Przede wszystkim nie są odwieczne, a po wtóre kwestia celu jest jeno zbyt pośpiesznym uogólnieniem faktów zaobserwowanych w życiu osobniczym. Nie da się zaś zastosować do wielkich kwestii bytu.

– Słuchajcie! Słuchajcie! – rozległo się wołanie. – Dwaj mędrcy się zeszli i rozważają nasze przeznaczenie.

– Jak to, nie są odwieczne? – dziwił się sąsiad z lewej strony.

– Nie. Tak mówi zoologia.

– To nie dwaj mędrcy! Nie! To mędrzec i jego uczeń. Wszak słyszycie, że jeden wciąż pyta, a drugi mówi.

– A który mądrzejszy? – kpił ktoś inny.

– Obaj osły kwadratowe! – krzyknął ochrypły człowiek.

– Oszalał! Cicho bądź, cymbale! Pijanico!

Odwróciłem się i mówię:

– Ten pan ma wiele racji, tylko trochę przesadza. Powinien był powiedzieć: dwaj poszukiwacze prawdy, dwaj miłośnicy jasności, męczennicy dociekań… Na czymże to stanęliśmy? – spytałem sąsiada.

– Na kwestii metody.

– Ach! O to panu idzie. Więc powiedzmy na kwestii, jak należy postawić tezę istnienia samego problemu Wiekuistej Światłości… prawda?

– Tak. Bowiem nie spostrzegam rzeczy pewnych i niezmiennych.

– Widzicie, że to dwa osły. Miałem rację. Nie chcieliście mi wierzyć… Ha?

– Może i tak być…

– Jest tak, jak powiadam. Ja, panie święty, mam zawsze rację… Zawsze. Tylko psiakość, panie święty, gdzieś mi się zagubiła droga do karczmy. Zabłądziłem, panie święty…

– Więc pan ośmieliłbyś się podać w wątpliwość trwanie Wielkiej Światłości… Więc pan… Ach, Jezus Maria!

– Co to panu?

– Wbiłem sobie coś w nogę… O!

– Czekaj no pan, zejdziemy na bok. Proszę o miejsce dla chorego. Na bok moi państwo. Przepraszam…

Znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni opodal głównego koryta płynących fal.

Mój ranny przestał narzekać.

– Panie łaskawy! – szepnął – Nie wbiłem sobie niczego do nogi. Chciałem tylko oddalić się od sąsiadów, by z panem swobodnie porozmawiać.

– Przykro mi, ale nie mam czasu! – zawołałem z trwogą. – Spieszę się bardzo, a i panu radzę nie tracić ani chwili drogocennego czasu. Nic tego nie nagrodzi!

– E, cała wieczność przed nami! – odparł.

– Nie znamy dnia ani godziny, mój panie!

Porwał mnie za ramię.

– Cóż znaczy to wszystko? Co to znaczy? – krzyczał nade mną.

Trząsł się na całym ciele.

– Powiedz mi pan zaraz! Te półsłowa napawają mnie wielkim niepokojem… mów pan!

– Wracajmy – odparłem – Nie traćmy ani chwili życia. Lada moment bowiem może stać się coś okropnego…

– Co!? – wrzasnął.

– Może stać się wokoło nas tak straszliwie ciemno… tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyków w ludzkim gardle, ani serce tak mocno ze strachu bić nie potrafi w piersi.

Zerwał się i uciekł ode mnie.

Jeno to miałem na celu, jeno to. Źle jest cierpieć wraz z natrętnym sąsiadem. Wmieszany w tłum szedłem po chwili spokojnie.

Cicho płynęła pieśń o ścieżynach bliższych. Była jakby skrzydłem anioła, co zasłania przepaść śmierci. Dziękowałem Bogu, że przeze mnie to uczynił.

Zatopiony w rozważaniu prawdy i kłamstwa, owego podwójnego oblicza Boga życia doczesnego, szedłem, a ponad mną, niby sztandar, wiła się pieśń owa, pieśń-kłam o ścieżynach bliższych, wolnych od zasadzek, witeziu jakimś niewidzialnym posłanym przez Wiekuistą Światłość ku pomocy idącym.

Czasem także szły szmery o mordercy, który przebija nożem każdego, kto się doń zbliży. Czasem opowiadał ten i ów o sporze proroków, z których jeden był fałszywy, a drugi prawdziwy. Pono stoczyli ze sobą walkę o władanie światem. Walczyli długo, aż prorok prawdziwy pożarł fałszywego. Radość wielka zapanowała na moment, a sama Światłość wiekuista miała tak się ucieszyć, że, jak mówiono, rozsiała swe blaski po ziemi. Zalała świat jasność, ale tak była przeraźliwa i krótka, że nikt nie skorzystał z błyskawicy… Pono tylko mąż zabić miał czas niewierną przysiędze żonę, no i pijak trafił do karczmy. Tyle wszystkiego dobrego się stało. Szły legendy różne, pełzły cicho, nie rozgłośnie, jak szmer fal rzeki podziemnej, co płynie niedostrzeżona ku morzu wiecznego zapomnienia.

Jakby mnie od nich, od tych idących pośród ciemni oddzieliło coś nieznanego, zostałem sam w ścisku. Nikt do mnie nie mówił, nie dyskutował ze mną, nie pytał o nic. Anim wiedział, czy jest kto obok, ani oni nie zdawali sobie pewnie z tego sprawy. Zostało tylko jakieś głuche, niepewne uczucie, że otom część z części, atom masy całej, kropla fali.

Nic ponadto.

Jako kropla bezwiednie toczyłem się naprzód niezdolny zboczyć, nie chcąc, nie mogąc chcieć, chyba w fantazji czasem… przez ten sen, który zowią rozumowaniem.

I naraz uczułem… (a może trwało to już czas jakiś, tylko teraz uświadomiło się…) uczułem, że kroczy ktoś koło mnie z intencją zaczęcia rozmowy, z zamiarem powiedzenia czegoś ważnego.

Coś nas dzieli, czułem, coś nas dzieli, niepotrzebnie dzieli, albowiem należałoby wyświetlić bardzo ważną rzecz.

Milczenie nas dzieli, pomyślałem i począłem śpiewać wraz z innymi. Głosy płynęły harmonijną, szeroką falą. Pieśń o nadziei była już teraz samą nadzieją. Akordy spiętrzyły się w ruchome kształty, jak fale morza, a na nich zamigotał żagiel, nie… rycerz płynący na białym płaszczu swoim, witeź opowiadany, a teraz już dopełniony, ożywiony tęsknotą i postawiony na czele tłumów idących po ciemni… Był już, czułem, widziałem go nieledwie, i śnił mi się szum sztandaru, który trzymał w ręku.

Śpiewaliśmy chwałę jego, pobudkę bohaterowi nuciły serca.

I ciągle ten jakiś człek, tuż przy mnie, a daleki, obojętny, a złączony z moimi myślami.

– Tak, tak! – począł mówić w tej chwili – Złączony jestem z twymi myślami obywatelu, podobnie jak i tamten, ów na przedzie… Hej, hej! Jednegośmy wszyscy rodu, po prawdzie, jednego!

– Cóżeś to pan zacz?

– Sługa waszmości, ba, dziecko rodzone! Przypuszczenie jestem, które było na tyle śmiałe że wzięło na siebie formę widoczną. Mogłem być tym, mogłem być owym, wisiałem ponad ludźmi jako możliwość jeno… Tyś rzekł… no i stałem się. A mogę być jeszcze czymś innym…

– Dialektyka po ciemku mnie nie bawi.

– Po ciemku mówisz? O, nie wiesz, co znaczy ciemno… A wszak myślałem, że wiesz. Przecież mówiłeś: „…tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyku w ludzkich piersiach, ani serce ze strachu tak bić mocno nie potrafi”… ...Wszak tak mówiłeś? Otóż posłuchaj… Myślę, że coś się wielkiego stanie?

– Cóż takiego?

– Słabe wyginą od ciemności. To jest tajemnica Sądu.

137poklękli – dziś: poklękali. [przypis edytorski]
138lux perpetua (łac.) – nieustające światło. [przypis edytorski]
139zresztą – poza tym. [przypis edytorski]
140pono – podobno. [przypis edytorski]
141przestronno – dziś raczej: przestronnie. [przypis edytorski]
142facecjonista (daw.) – dowcipniś. [przypis edytorski]
143dolata (gw.) – dolatuje. [przypis edytorski]
144witeź (daw.) – dzielny rycerz, wojownik. [przypis edytorski]
145wnętrzny – dziś: wewnętrzny. [przypis edytorski]