Tasuta

Tropy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Pociąg nadzwyczajny

Tętniły sygnały. W czarnej nocy jarzyły się ślepia czerwone, zielone, żółte. Jasne trójkąty zwrotnic, plamy lamp i latarń nie oświecały niczego, jakby w zawoje, we mgły kłęby okryte. Majaczyły tu i ówdzie kawałki szyn, porudziałe od drzemiącej na nich poświaty, ale nie szły w głąb, przerywały się co chwila, w głębi zaś była niepewność, ruch chaotyczny i szerokie, czarne pole dla wszelkiego przypadku. W ciemności poruszały się nieokreślone postacie, pląsały cienie dziwne, zmienne, nieuchwytne, szemrały w rytm deszczu słowa, brzmiały rozkazy, nawoływania, a wszystko było niespokojne, niepewne, zachwiane w mocy swej przez mrok, mgłę i sieczenie kropel wody. Zdawało się, iż wszystko co ludzkie, co rozumem urządzone i przewidziane, co doświadczone w rozlicznych wypadkach i w warunkach światła i pogody, teraz skurczyło się, zmalało i tylko jeszcze sili się na ton pewności, na spokój i powagę, ale wszelaka gromkość i rozmach zatapia się w pomroce, staje bezsilną demonstracją, pozorem… niczym.

Panował LOS. Właśnie przed chwilą objął służbę. Siedział niewyspany, spotniały u stolika i poruszał drżącą ręką papiery. Przed nim giął się w dziwnych ruchach młody człowiek. Naciągał pośpiesznie mundurowy płaszcz, jednocześnie recytując sprawozdanie:

– Pan naczelnik spóźnił się nieco, przeto odebrałem z przestrzeni co trzeba… regularnie… tylko nadzwyczajny… ostre krzyżowanie z personką55… nic szczególnego… jakaś wycieczka… zatrzyma się… aha… tu nowe doniesienie na Gnoma… Rył, prosił… Zresztą najmocniej przepraszam… mam tu pożegnać siostrę… sługa najniższy… upadam do nóg Pana naczelnika dobrodzieja!

Znikł w otworze drzwi, zanim zawiadowca mógł mu rzucić swe ospałe „Dziękuję!”. Zawiadowca potniał i trząsł się jednocześnie. Kołnierz munduru podstąpił w górę skutkiem siedzenia na niskim krześle. Dławił go. Lekki, ale nieznośny szum w głowie… drganie jakieś ogromnie przykre w całym ciele… od czasu do czasu strzyknięcie… ale nade wszystko ten straszny ruch w żołądku, ten dziwny ruch skądś z głębi trzewi… ku gardłu… uuuch! Ta fala kwaśna, gryząca, co niesie na siebie różne smaki… Drżał… ale poprzez wszystko słyszał jeszcze tętnienie dzwonka elektrycznego… Służba…

Zwlókł się z krzesła, westchnął i skierował się ku drzwiom. Idąc, otulał się starannie płaszczem.

Wkroczył w noc i począł się posuwać naprzód, nastawiając głowę pod prąd wiatru, który mu rzucał deszcz w oczy. Nie widział nic. Ledwie postąpił kilka kroków zatoczył się, z nagła potrącony.

– Uważaj cymbale! – krzyknął za śpieszącą się postacią.

– Sameś56 cymbał! – usłyszał odpowiedź.

Zatłukło mu się w żołądku, uczuł zawrót głowy. Za chwilę, gdy jakoś przeszło, powlókł się dalej drogą, przecinaną przez światło i ciemność, ku zwrotnicy.

Irytowało go wszystko. Podniesione kołnierze płaszczów u służby kolejowej, wciśnięte na czoła czapki, ostrożne chlupanie nóg po wodzie, to, że nikt go nie spostrzegał, nie kłaniał się…

– Michał! – zawołał wściekły.

Ale nikt mu nie odpowiedział.

– Bydło! Bydło! – mruczał pod nosem. – Niechże was diabli…

Uczuł, że idąc, ociera się o ludzi, o większe grupy ludzi szepcących.

– Tyle ludzi… tutaj… w takiej dziurze… i to wśród deszczu?

Przyśpieszonym krokiem ktoś biegł za nim. Obrócił się.

Coś dźwięczało, światło latarki podskakiwało.

Zatrzymał się.

Człowiek ociekający wodą, zadyszany począł mu się w pas kłaniać.

– Melduję się posłusznie… Gnom… ślusarz… kontrola osi… proszę też łaski Pana naczelnika… przepraszam… ale potem odjeżdżam szesnastką…

Wielka torba zwisała mu z ramienia niemal do ziemi, na piersiach miał latarkę, w ręku młotek na długiej rękojeści.

Zawiadowca wyprostował się z godnością.

– To wszystko nieprawda… co on tam napisał… to fałsz… klnę się, przysięgam… proszę też łaski wielmożnego pana naczelnika…

– Daj mi spokój! Co mnie to… pójdzie do dyrekcji!

– Na rany boskie… na rany boskie… niechże się pan naczelnik zmiłuje… To wszystko ten Fafajda… on, na pewno… ze szczerej zazdrości.

Ale zawiadowca nie słyszał lamentu. Już od chwili począł chwytać jakieś dziwne słowa, nastawił tedy uszu. Od bliskiej grupy ludzi szedł szmer głośny. Z podniesioną do postawienia kroku nogą posłyszał początek, ale zanim się doczekał końca, chlupnął w wodę. Prysnęła wysoko. Mimo że uczuł ją na twarzy, nie przyszło mu na myśl zakląć. Podniósł tylko rękę i przerwał potok wymowy ślusarza. Słuchał.

– Jadą! Jadą! – mówił głos w ciemni.

– O Boże! Ześlij na nich swoje błogosławieństwo!

– I na ich dzieci i na ich mienie.

– Cudny lot… hej orły… hej orły nasze…

– Wszyscy!

– Dusza świetlana idei wzięła tysiąc ciał, aby się wyżyć mogła potężniej… szczytniej…

– Historia zapisze… ten dzień… to miejsce…

– Cicho… cicho… konspiracyjnie…

– Nie będę cicho… za długo byliśmy cicho! Niech żyją!

– Tak! Rzecz się domaga wielkich słów… hymnu…

– W ogóle… czemu się to dzieje w nocy?

– Jak to… a policja…

– Cicho, Władek… tyle razy ci już tłumaczyłem…

– Ale bajki… dziś jest co innego…

– Stulże pan pysk! Proszę najuprzejmiej…

– Kto gada?… hej…

– Cicho… słyszałem, że naczelnik zakonspirowany… służba… wszyscy…

– Aha! Więc będą mowy…

– Kto to gadał o pysku?

– Już poszedł. Daj pan spokój.

– Ale niech ten pan nie przychodzi…

– Dobrze. Powiem mu!

Śmiech się zerwał, ale ucichł zaraz.

– Jadą wszyscy. Powiadam, wszyscy. Tego nie było jak dawna historia!

– Kwiaty… powiadam, kwiaty! Myśl przyszła rankiem i wzięła w welon swój złocisty wszystkie kwiaty, jakie zakwitły w ogrodzie. Niesie je do BOGA. Oto, powie mu, co znalazłam w ogrodzie. Nie daj go podeptać… nie daj! Takie wydaje kwiaty…

– A jednak nie wolno kwitnąć… strengstens verboten57

– Cicho… cicho… nie słyszę dudnienia szyn, a przecież ja jestem od słyszenia, jak dudnią szyny…

– Chroń ich Panienko Najświętsza!

– Wszyscy wstali przed świtaniem… biali starcy… cudne kobiety…

– Pany… chłopy… chłopy… pany…

– Kwiat narodu!

– Cicho, cicho! – doleciało z dali – Delegacje z wieńcami naprzód!

– I czemuż to tutaj? Taka dziura!

– Dokument… Znak… Gdzie indziej… nie wolno.

Ktoś zbliżył się szybko do grupy.

– Kolego… a gdzie Prezes, nie mogę go znaleźć!

– Prezes?… Zajrzyj do bufetu.

Skądś, z dalsza dobiegła komenda.

– Porządek! Baczność! Chodem marsz!

– Do jakichże cudnych zórz płyniecie duchy… na jakiż jasny szczyt?

– Poeto… potem… potem…

Zaszeleściło wokół, jakby wieńce tarły się o siebie w ciemku58 liśćmi lauru i szarfami o złotych napisach.

Zawiadowca chwiał się na nogach jak pijany.

Ślusarz, włożywszy młotek do torby, oburącz ujął go za łokieć.

– Jezus Maria! Cóż to wielmożnemu panu naczelnikowi!

– Nic, nic! – odparł. – Herr Gott59… i żadnej instrukcji! A może co jest! Może telefon… nikogo nie było przy aparacie… Herr Gott!

Porwał się za głowę i z miejsca ruszył pędem do biura.

Leciał. Woda bryzgała mu na twarz, na piersi, na czapkę, tryskała wokoło tak, że ludzie rozskakiwali się przed nim.

W biurze stukał aparat. Puścił pasek i wpił się weń wzrokiem.

– Sechs Wagen Zuchtschweine60… Kierpeć & Kula… Dziedzice… nie, nie… Szła jakaś depesza.

Skoczył do telefonu. Zadzwonił.

Cisza. Dzwonił… dzwonił… dzwonił…

Poprzednia stacja spała już widać po wypuszczeniu w odstępach obu pociągów. „Personka” tutaj schodziła na drugą linię.

– Herr Gott! Herr Gott!

Rozpaczliwie rozejrzał się wokoło, szukając pomocy.

 

Przy drzwiach stał ślusarz. Oczy miał szeroko otwarte, przerażone. Młotkiem na długiej rączce wywijał w powietrzu młyńca.

Zawiadowca patrzył jak lunatyk.

„Tak, tak! – przemknęło mu przez myśl na widok tego wywijania. – Aushalten61… Dobrze by było, ale jak… jak to zrobić…”

Patrzył na ślusarza i kiwał głową jak oszalały Chińczyk porcelanowy.

Wreszcie zdecydował się. Siadł przy aparacie i znakiem właściwym przerwał depeszę.

„Mniejsza z tym – pomyślał – zapłacę… wytłumaczę się… pal diabli te świnie zatracone!”

Wołał… wołał… wołał… alarmował… beształ wreszcie kolegę siedzącego przy przesyłaczu… groził doniesieniem… Cisza.

– Ja ci dam obrazę, szelmo jakaś! – wrzasnął. – Nie gada łajdak! Pewnie wziął za świnie… Kanalie! Kanalie!

Zaczął rozpaczliwie wołać:

– Michał! Michał! Michał!… Jarzyński… lampist!

Był bezprzytomny.

– Dobrze by pana Ignaca! – poddał ślusarz.

– A gdzie pan Ignac?

– Niby na placu.

– To leć!

– Lecę. Ale on nie na placu skróś tej panny… wiadomo…

– Więc gdzie…

W tej chwili zadudniało na dworze, przemknęły przed oknami biura czerwone oczy wielkiej lokomotywy, zazgrzytały hamulce, okrzyk z wielu, wielu piersi wstrząsnął powietrzem, stało się niemal jasno, a wszystko pokryła sobą fala pieśni potężnej, rozlewnej, zrywającej tamy ciemności, wątpienia, niepewności i złudzeń.

Zawiadowca zaraz za progiem utknął w tłumie. O pełnieniu służby nie było co myśleć. Noc wyrzuciła z siebie masy niezmierne i stłoczyła tak, że pociąg ugrzązł w nich formalnie. Jaśniał jak brylant na czarnym aksamicie, na tle nocy.

Okna zatłoczone były głowami, ale rysów rozpoznać nie dało się stąd.

Tysiące rąk powiewało chustkami, kapeluszami…

Serca tętniły głośno, gorący oddech uniesienia kłębił się jak kurzawa gęsta nad ludźmi i coraz huczniej, śmielej, płynęła pieśń.

 
Zwyciężać noc…
Iść świtem poprzez ciemnie…
Wstań! Wstań!
Wstań! Budzę cię tajemnie…
Wstań budzę cię o zorzy…
Jestem moc…
DUCH BOŻY!
Niewoli gród…
Zburzyły wichry duchy
I każdy niesie krzyż…
Bierwiono każdy wlecze
Mój LUD.
Przenosi ściany wzwyż…
Nad mgły, nad zawieruchy…
Serca człowiecze.
 

Rozchwiały się pieśnią ciemności… roztętniły, dodając ech, dodając modulacji nieskończonych, jakby wszystko jeszcze było za małe, zbyt nikłe.

Ludzie powtarzali słowa niejasne, radosne, pełne obietnic, łkali… Przerywano okrzykami. Chwilami słychać było teraz głos mówcy.

– …symbolem odnowy… ruchu zbiorowego w przyszłość… Jakiż naród widział podobny czyn? W ciszy głębokiej, kiedy prześladowcy zasnęli, zeszedł anioł z nieba i usiadł na grobie. I pękła płyta, gdy jej dotknął dłonią…

Jakaś grupa poczęła śpiewać. Uciszono śpiewających.

– …bo oto Pan woła cię na ucztę, a chleb, który z tobą łamać pragnie, jest to nowe życie… a wino, które chce z tobą dzielić, to krew odnowy. Zaprawdę… któż widział taką komunię narodu, od kiedy istnieją narody ziemi!

Wśród ciszy poczęło coś dzwonić. Od czasu do czasu brzękło coś, jakby opadła jakaś ogromna kropla wody.

– Dzyńńń!

– …więc patrzy świat zdumiony na duchy-żurawie, które za cichym głosem płyną ufne, beztroskie… klucz karny i potężny tą powolnością dla głosu…

– Dzyńńń!

Podniosły się głosy oburzenia.

– Cóż to za cymbał tak dzwoni… wyrzucić go!

– To nic! Kontrola osi… głupstwo. Nie przerywać! Cicho!

Znowu wybił się głos mówcy.

– …nie wiedział wróg, że na pustce wioski małej przystanął orszak królewski, korowód sławy. I któż znał nazwę tego miejsca wczoraj jeszcze?

– Dzyńńń! – brzęczało coraz bliżej.

– Podobnie nikt nie zna przed bitwą nazwy, która złotymi zapisze się głoskami w Panteonie serc, nikt nie wie, gdzie leżą nasze przyszłe Grunwaldy ducha… I może właśnie tu… może właśnie tej nocy…

– Dzyńńń!

Wszczął się rumor.

– To nie do wytrzymania…

– Dawać draba jednego… to umyślnie…

– To jakiś anarchista…

Nagle rozbrzmiało wołanie gromkie.

– Na bok! Na bok! Pociąg idzie! Uciekajcie!

A jednocześnie zajękła62 gwizdawka urzędnika.

– Jazda! Odjazd!

Odepchnięty strachem niebezpieczeństwa i łokciami służby, tłum zatoczył się wstecz. Odkrył się tor przed pociągiem nadzwyczajnym.

Zamigotały latarnie i na stację wpadła „personka”.

– Odjazd! Odjazd!

Trąbka zabrzmiała i pociąg nadzwyczajny ruszył powoli. Daremnie jednak sunął przed osobowym. Personka zakryła go powoli długością swoją.

Dwa te ruchy tak się zmieszały, pożegnanie tak zostało nagle przerwane, że tłum przez chwilę oniemiał i dopiero kiedy zabrzmiał hymn, począł się znów kołysać i falować.

Ale był to już ruch wstecz. Nagle powiało zimnem, wszyscy spostrzegli, że ciemno i że deszcz pada… że daleko do domu… pod dach bodaj…

Zawijano się troskliwie w okrycia i wszystko potoczyło się ku wyjściu.

Tłoczono się teraz, ale inaczej… ordynarnie… szukano sobie miejsca kułakiem, gdy inaczej być nie mogło. Tu i ówdzie ktoś zaklął. Spluwano gęsto, ucierano nosy. Przez chwilę tętniły miarowe kroki, jakby odchodzącego oddziału. Milkło wszystko tak szybko, jak szybko znikają obrazy snu czarownego, przepadało jak one, niknące przecież, zanim się jeszcze rozewrą oczy zbudzonego.

„Osobówka” była długa, ale niemal pusta i ciemna.

Z jednego tylko wozu dochodziło jękliwe zawodzenie jakiegoś znudzonego alkoholika.

– Ooooooj! Mówiła wrona wrooonie… Nie chodź pooo zagooonie…

Z innego wozu dama w chusteczce na głowie wyglądała ciekawie.

Ktoś jej rzucił słowo.

Roześmiała się i odrzuciła dowcip oklepany.

Tłum topniał, wsiąkał doszczętnie w noc, jak woda w czarny miał węglowy zaścielający ziemię na stacji.

Konduktor „osobówki” z latarką uczepioną u guzika wychylił się daleko poza pomost wagonu i patrzył, czy w dali dostrzeże trójkąt zwrotnicy, wskazujący, że nastawiona dobrze.

Drugi chodził machając lampą. Od zwrotnicy kroczył zawiadowca. Gdy się zbliżył, podniósł do ust gwizdawkę i dał sygnał. Jęknęła trąbka. „Osobówka” powoli poczęła się posuwać.

Znudzony pasażer zanucił znowu:

– Ooooj mówiła wrona wrooonie…

Dama rzuciła w ciemń całusa.

Gdy pociąg przeszedł, ukazał się widok niespodziewany.

Przygasły już nieco… nieco rozespany stał jednak ciągle jeszcze pociąg nadzwyczajny, stał sobie spokojnie na torze i czekał.

W snopach przenikającego co jeszcze światła, widniały zarysy wieńców, połyskiwały cylindry, migotały kapelusze pań, ale czasem mignął odejścia „osobówki”.

Zawiadowca stał w miejscu, gdzie dawał sygnał też biały rękaw koszuli, szal się zatrzepotał w powietrzu… układano się do snu widocznie.

Powoli z ciemni wybłysnęła iskierka latarki niesionej i poczęła się zbliżać.

Był to ślusarz, wracający po służbie. Szedł, a ramię opadało mu ku ziemi pod ciężarem wielkiej torby, z której sterczała długa rękojeść młotka.

Właśnie przechodził popod63 oknem jednego z wozów pociągu nadzwyczajnego, gdy okno się opuściło w dół i siwy jegomość, wychyliwszy się, zawołał:

– Panie… człowieku…

– A wedle tam czego? – odmruknął niechętnie ślusarz.

– Prędkoż my pojedziemy dalej?

– Ha… Bóg to raczy wiedzieć proszę jaśnie pana dobrodzieja…

– Cooo?

– Osie mają heisslauf64… proszę jaśnie pana dobrodzieja…

– Co to znaczy? A może my musimy przesiadać…

– Ta niby to i tak by znaczyło… ale nie da rady… bo nie ma wozów na takiej małej stacji, proszę jaśnie wielmożnego…

Zawiadowca LOS uśmiechał się teraz. Nie czuł już nudności… ani nawet strzykania w głowie. Ba, samo nawet owo drżenie bolesne gdzieś się podziało. Nie ma jak emocja… nie ma jak ona… myślał.

– Na Boga… cóż to wszystko znaczy! – wykrzyknęła spoza jegomości jakaś dama otulona w szal.

– To znaczy, proszę jaśnie pani dobrodziejki, że osie mają heisslauf.

– Więc może pan, panie zawiadowco, – zwrócił się do stojącego nieco dalej – może pan zechce łaskawie poinformować mnie, dokąd będziemy tak stali?

Zawiadowca podszedł z ugrzecznieniem i przyłożył rękę do daszka kepi.

– Aż do dalszego zarządzenia łaskawy panie… aż do zarządzenia… które oczywiście… naturalnie… ale proszę się nie obawiać… już dałem notę… właśnie dałem notę.

Gościniec dusz

Czarne zwały fal przelewały się niespokojnie, dęły się i rozluźniały na przemian, podobne muskułom olbrzymiego ciała gorączką trawionego, podobne rytej histerią twarzy, myśli wichrem brużdżonemu czołu… na grzbietach fal biała strzępiła się piana.

Pociemniało już stare, odwieczne niebo, pustynia, kędy tyle od wieków przemieszkiwało stworów dziwnych, ciągle innej postaci, ciągle pożądanych tym pełzającym po dołach bogotwórczym… tym, jako morze ustawną targanym udręką.

Noc nachodziła świat burzliwa, zdradna65, żądna łupu, kryjąca zamachy w sobie, do złego skłonna…

Pomału, ostrożnie zstępując ze śliskich grzbietów fal w parowy płynne, migotliwe nawet w pomroce, to znów dźwigając się na wyże, nie wiadomo skąd się jawiące, po szafirowym morzu sunął wielki okręt.

Śmigłe maszty darły się w górę, wydymały się białe, na zieleni ciemnej toni żagle, skrzypiały na wietrze reje, a z pokładu zapełnionego tłumem ludzkich postaci dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach.

Na pomoście przednim, wysoko, widoczny wszystkim innym stał kapłan w białą ubrany szatę.

Orlim wzrokiem śledził horyzont, zaś u stóp jego na marach pokrytych białym płótnem spoczywał człowiek uśpiony czy zmarły, nie wiadomo.

Wiatr powiewał szerokimi rękawami szaty kapłana, iż wydawało się, że uleci w przestworze na skrzydłach uniesienia wnętrznego, niby przedziwny duch – albatros, pan mórz nieprzebytych…

Rytm hymnu, zda się, nie wiatr, nie podwodne prądy niepokoiły fale.

Akordy kładły się czasem, by66 dłonie przyjacielskie na spiętrzonych, zadzierżystych grzywach i wtedy pod ich lekkim, a możnym uciskiem, strzępiste, garbate grzbiety mieniły się w płaszczyzny lśniące, podobne podstawom jedwabnych tkanin rzuconych na powietrze. Czasem znowu ton tętniący, mocny, rozpędzony wpadał, zatapiał się dziobem w toń, pruł ją, rozdzierał, głębił się67, sięgał… aż czerwona jawiła się posoka fali, a on szedł coraz dalej, dalej, aż na dno, aż gdzieś… gdzieś…

 

Chór śpiewał:

O Panie, o Panie!

Kędyż posłałeś nas, wichry swoje?

Kędyż na wielki bój, płyniemy oto o ciemku duchy ducha niosące, drogą przeznaczeń, niepisanych nawet w snach duszy człowieczej!

Jako oddech TWÓJ jest świat, jako tchnienie TWE jawi się życie i jako nicość jest, gdy zechcesz, a wciągniesz w głąb swoją wszystkie jawy, wszystkie znaki Bytu.

Oddechem BRAHMY jest to, co jest, a nic prócz tego w przestrzeni.

O Panie! Kędyż wysłałeś nas, tchnienia swoje?

Kędyż na wielki bój na spełnienie chwili następnej płyniemy o ciemku, duchy ducha niosące, bezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp tronu TWEGO archanioła… Kędyż o Panie!…”

Fale szły coraz to wyżej, rozchylało się głęboko morze, jak rozdzierający szaty swe trwogą, bólem, rozpaczą, męką czekania i niepewności targany człowiek.

Zawył wiatr, uderzył czołem w płonący nisko ponad wodą hymn stary, zwinął się z nim, zmieszał, omotał go sobą, zwichrzył i poroztrącał akordy niby wilk, co skowytem porazi śpiew idących lasem kompanii pobożnych o mroku.

Czyliż dalekie, czy bliskie lądy, gdzie paść ma ptak zdyszany, dusza niewcielona… czy bliskie?

Czyliż zaśnionym będzie szła światem w doły rozliczne wpadając, czyli będzie krwawe zostawiała tropy za sobą?

Czy może wybiła godzina światłości dla promienia idącego przez czerń międzygwiezdną, od bytu do bytu?

Czy wybiła godzina jaśnienia?…

Kapłan wzniósł w górę białą dłoń, połyskliwą jak mewa na mroku. Gdzieś daleko, niewidzialna człowieczym oczom ukazała się na widnokręgu wyspa.

Dwaj młodzieńcy w białych tunikach pochylili się nad leżącym u stóp kapłana, marynarze spuścili zawieszoną z boku łódź. Gdy się zakołysała na falach, rozwinięto sznurową drabinę i zniesiono ciało zmarłego, czy zaśnionego, ostrożnie na dół, a młodzieńcy stanęli przy leżącym w głowach i u stóp jego, jako dwa cheruby pilnujące arki świętych tajemnic.

Ponownie zabłysły na czarnym niebie białe ręce kapłana, tak białe i świecące, jakby promienna w nich krew płynęła… a łódź odbiła od okrętu.

Ślizgała się po ścichłym nagle morzu, które przyczaiło się w wielkim oczekiwaniu, a górą płynął hymn prastary powoli, majestatycznie, niewstrzymanie, zwycięsko.

Nad morzem na piaszczystym wybrzeżu jęczał pod razami człowiek.

Dwu tęgich oprawców smagało pletniami jego plecy, a smagając, szydzili:

– Masz oto proroku od wiernych swoich! Masz oto na pamiątkę od wielbicieli! Przyjmij, co dajemy wdzięcznym sercem!…

Ponoszący kaźń stał z otwartymi ustami, głową wstecz odwróconą, na poły przymknionymi68 oczyma i stękał głucho.

Zbudzony ze snu o ranku, po kilkudniowym więzieniu miał być wypuszczony, ale przedtem jeszcze wymierzono mu plagi.

Liczył je w duszy, nie wiedząc, na ile wyrok opiewa, liczył i wyczekiwał końca.

– Dwadzieścia jeden… aaach… dwadzieścia dwa… dwadzieścia trzy… Boże, Boże!… – szeptały zbielałe wargi.

Nagle osłabł, upadł na kolana, a głowa jego opadła na belek69 porzucony na piasku wybrzeża.

Posypały się pletnie na leżącego, ale on jeno70 na poły czuł ból.

Nagle światło jakieś zjawiło mu się pod powiekami.

Rozwarł oczy.

Hen tam daleko, na ciemnym morzu, pośród zwichrzonych fal, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd, płynął wielki okręt. Ciemny kontur, olbrzymią sylwetą odcinającą się na powietrzu brzeży a jasny nimb zaś na przednim pomoście jaśniała biała szata kapłańska i błyszczały ręce wysoko wzniesione, błogosławione ręce, udzielające rozgrzeszenia.

Szeroko rozwartymi oczyma patrzył, patrzył, pił ten widok, nie rozumiejąc go wcale…

– Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… – liczyli oprawcy. Nie czuł wcale, dusza cała poszła ku zjawisku i pytała, idąc ku niemu:

– Ktoś ty?

A zjawisko odpowiadało głosem cichym, przekonywującym: „Pokój tobie, o tęskniący… pokój i cześć twemu bólowi, bowiem on ziszcza przyszłość… bowiem on mnie sprowadza, przeciągając mocą nieprzepartą z przestrzeni wszechświata”.

Ogromna radość zalała duszę udręczonego. Kwiat bólu począł śnić, iż wyda owoc czasu sobie właściwego, zawołały tedy usta: „Więc ty jesteś śmierć, wyzwolenie?”.

A od okrętu wiatr poranny przyniósł tejże chwili cichy, spokoju dokonanego dzieła pełny akord:

„Oto bije godzina światłości dla promienia idącego ode mnie!

Oto utracony jest koniec śmierci, oto wieczyste zmiłowanie postawiło stopę na paszczy ciemności i zawarła się na wszystkie czasy…”

Tej samej chwili przybiła do piaszczystego brzegu łódź z zaśnionym człowiekiem.

– Czy kończyć? – pytał jeden oprawca drugiego, spoglądając na martwo leżącego skazańca.

– Nie ma potrzeby… myślę. Chodźmy!

I poszli ku miastu.

Otoczyli go ludzie, domy, wszedł w życie zadziwiony i nierychło nauczył się nie okazywać zdumienia, jak to czynili inni. Tak mniemał bowiem, że wszyscy udają obojętność, będąc ciągle w duszy olśnionymi i zdumionymi tym, co umyślnie… może umyślnie.

Jestem! Cud wielki, niepojęty! Skąd wyszedł rozkaz: bądź! I oto jestem! Kto wydał rozkaz, kiedy i czemu? Oto pytania pierwszej wagi.

I ślubował sobie nie spocząć, dopóki tych pytań nie rozwiąże, czując słusznie, że niegodnym jest żyć, przyjmować gościny na ziemi, nie wylegitymowawszy się: jestem ten, a ten!

Ale gdy zwierzył się jednemu człowiekowi z tego postanowienia, ten roześmiał się i rzekł mu:

– Umrzesz tedy niebawem. Zamęczysz się.

Bardzo go to zmartwiło.

– Cóż tedy mam czynić? – spytał człowieka onego.

– Zapomnieć! – odparł tenże. – Zapomnieć albo…

– Albo co? – zagadnął chciwie.

– Albo przyjąć naukę.

– Jaką naukę?

– Jedną z wielu. Najlepiej przyjm naukę dnia, co płynie. Ona najlepiej zasłania pytania wszelkie.

– Jakaż ona?

– Powiada: wyrośliśmy jako drzewa owe, z gleby ziemskiej powstaliśmy, jako wszystko powstaje z prochów przodków naszych. Należymy wszyscy do jednego bractwa nicości i przemijamy bez echa jak przemija ton trąby w lesie, jak mija kształt zaspy śnieżnej pod promieniami wiosennego słońca.

– I to wystarcza? – zdziwił się.

– Naturalnie. Zwłaszcza gdy się tym człowiek przejmie od dziecka. To niezmiernie, uważasz, uspokaja, to jest społecznie bardzo pożyteczne, toteż król, pan nasz miłościwy, wydał edykt, mocą którego znosi się wszystkie uprzednie nauki, zakazuje się na razie wszelkich innych tłumaczeń zasadniczych zagadnień bytu… aż do dalszego rozporządzenia. Tak. To ostatnie zastrzeżenie wskazuje, jak bardzo jesteśmy postępowi, przezorni. Ustawa owa, którą ci przytoczyłem jest wynikiem unii zawartej pomiędzy kościołem naszym, który zarzucił dogmat władzy świeckiej i nauki… Wprawdzie nie ulega kwestii, że dla siebie… święte nasze kolegium kapłańskie posiada jeszcze inne jakieś tłumaczenia… Nie ulega kwestii, że są pewne domysły oparte na prastarych podaniach i rzekomo nawet doświadczeniach. Jeśli tedy masz ochotę, poznaj się z tymi rzeczami o ile zdołasz, ale przestrzegam cię, że zajmowanie się tym pociąga złe skutki, odbija się na karierze osobnika po prostu fatalnie… fatalnie… Oto weź na przykład, żebrak spod klasztoru WIELKIEGO MIŁOSIERDZIA. Człowiek ten mógł zajść bardzo daleko… ale żegnaj mi! Widzę, że zbliża się jego wysokość Przynaglacz Pracy. Zmykam! Zmykam, inaczej dostanę kreskę w KSIĘDZE SPRAWIEDLIWEJ OCENY.

Lubił przesiadywać nad morzem. Próżnował, jak mówili ludzie, po całych dniach i gapił się bez celu.

– Czemu? Czemu? – jęczała jego dusza. A w KSIĘDZE SPRAWIEDLIWEJ OCENY czerniło się od kresek na jego stronicy.

Często otaczali go ludzie. Przystąpił naprzód jeden i zagadnął:

– Nad czym to dumasz Istagogu? Powiedz.

– Nad daremnym, zabronionym pytaniem, Chloerze pracowity. Nad tym, kto wydał rozkaz, bym się stał, kiedy się to stało i czemu się stało?

Pracowity robotnik kiwnął smutnie głową i szeptał drugim, o czym duma Istagog, który myśli za ludzi.

Tak się zbierały czasem spore tłumy, pośród nich pojawiał się zaś niekiedy mądry Saceidos i wstąpiwszy na kamień jak i albo belek porzucony przez fale, mówił.

A mówił różnie. Czasem podawał w wątpliwość urzędowe tłumaczenie istnienia świata i ludzi. Czynił to w porze poobiedniej zwłaszcza, kiedy Wielki Przynaglacz pracy odprawiał swą sjestę i w czasie takim rozwodził się szeroko, jakby ksiądz na kazalnicy. Często śród przemowy urywał z nagła, jakby coś chciał powiedzieć ważnego, coś co rozbija wszelkie wątpliwości, coś naocznego chciał przytoczyć, ale właśnie to najważniejsze nie mogło być widać wyrażone po ludzku, czy też nie było w jego duszy gotowe… dość, że w takich razach cichł nagle i znikał pomiędzy tłumem.

Częściej atoli Saceidos śpiewał tylko żałośliwie zwrócony ku morzu o nimfie tęsknocie, która wygnana z Przybytku Światłości nie mogła zapomnieć drogi do niego, może przez pomyłkę anioła wymierzającego karę, a może nawet umyślnie… może umyślnie.

Zgorzkniały, wielokrotnie karany chłostą i więzieniem za tłumaczenie niewytłumaczonego, Saceidos mniemał, że stało się to umyślnie, ze złośliwości jakiejś straszliwej, zaś wyrok opiewał: na całą wieczność!

Kiedy tak razu pewnego zebrany był tłum nad morzem, w dali ukazał się silny oddział żołnierzy. Stąpali rozgłośnie, nad ich głowami falował w wietrze proporzec królestwa, a od złotego jego ostrza spływała na dół czarna krepa.

Rycerstwo niosło zwłoki króla, który tej właśnie nocy zmarł ze starości. Umieszczone były w złotej łodzi krytej, blachą łuskową obitej i miały być wedle prastarego obyczaju puszczone na fale wraz z odpływem morza.

Na czele pochodu kroczyli biali młodziankowie, niewinni, prawie dziecięcego wieku, sposobiący się do tajemnic urzędu kapłańskiego, za nimi zaś połyskiwały rogate, w kształt półksiężyca wycięte czapki wtajemniczonych stróżów arki.

Pochód dotarł do wybrzeża, utworzono olbrzymie koło, pośrodku niego ustawiono na ziemi pogrzebną łódź i rozpoczął się uroczysty obrzęd.

 
Odpłyniesz oto zanim minie dzień i noc zapadnie,
Odpłyniesz jako kropla w wielki zdrój wot swój,
Odpłyniesz jako kropla w wielki zdrój
I spoczniesz kędyś TAJEMNICY na dnie…
 

Tak zawodził chór śpiewaków.

Ledwo posłyszał te pierwsze słowa człowiek zwany przez tłum Istagogiem, zapadł w rozmyślanie tak głębokie, że nie widział już, co się koło niego dzieje.

Oto już w pierwszej zaraz strofie prastarego hymnu pogrzebnego bez trudu odnalazł on prostą, dziecięcą, nieprawdopodobnie prostą odpowiedź na pytanie dręczące od dawna nie tylko jego, nie tylko jego… Wszakże każdemu zmarłemu, ten sam hymn nuconym jest od wieków… Czegóż tedy chce żebrak, za czym wzdycha tłum? Cóż zostaje z marnego oficjalnego tłumaczenia? Jedna strofa pieśni zwyciężyła całą, długą, forsowną pracę rozumu czy złej woli…

Na co wreszcie cała ta komedia? Na co to wszystko… kiedy przecież tam w dali… Tak mówi serce.

Nagle uczuł, że ramienia jego ktoś dotyka.

Spojrzał. Wciśniony71 w tłum, tak pochylony, by go nikt nie widział, stał przed nim biały młodzian w wieńcu z róż na złotych kędziorach. Zdumiony Istagog patrzył i nie wyciągał ręki, chociaż młodzian podał mu przedmiot jakiś mały. Wiedział, że nie wolno go dotykać, gdyż jest czysty i poświęcony Bogu.

Młodzieniec upuścił u nóg Istagoga mały zwitek papieru, potem wskazał w stronę kolegium kapłańskiego, zgromadzonego koło trumny króla i zniknął w ciżbie.

Istagog spojrzał i ujrzał skierowany na siebie wzrok arcykapłana.

Wysoki mężczyzna ubrany w wielką ciemnoszafirową tiarę z białą gwiazdą pośrodku, mierzył go wzrokiem, a Istagogowi wydawało się, że mówił:

– Czytaj!

Podjąwszy tedy zwitek papieru, przeczytał:

Z człowiekiem zadumanym wśród tłumu nie mogą porozumieć się ci, którzy mogliby być jego szczęściem. Przyjdź dzisiaj o północy pod bramę klasztoru WIELKIEGO MIŁOSIERDZIA.

Instynktownie podarł kartkę na drobne kawałki i poszedł, szukając miejsca, gdzie by je po jednemu powrzucać w morze.

O północy znalazł się u bramy klasztoru. Była zamknięta. Zapukał raz, drugi, trzeci… nadaremnie.

Księżyc świecił blado poprzez oponę chmur. Ze wzgórza, na którym stał klasztor, widać było morze smagane wichrem, który tam gdzieś daleko pędził przez rozchwiej samotną w tej ostatniej podróży opuszczoną przez wszystkich łódź-trunę królewską… pojazd ostatni.

Mijały chwile. Już miał Istagog odejść, niepewny, czy rzecz cała nie była złudzeniem, gdy w górze ponad głową, wysoko spostrzegł maleńkie w grubym murze wycięte okienko, w którym połyskiwało światło. Ledwo je dostrzegł, głowa czyjaś wyjrzała i głos jakiś rzekł mu:

– Obejdź klasztor wokoło i zobacz, czy kogo nie ma w pobliżu.

Nie było nikogo. Powrócił i zdał sprawę.

Wtedy u stóp jego upadł klucz.

Arcykapłan nacisnął guzik w murze i natychmiast rozstąpiły się ciężkie głazy. Z ciemni buchnęły jarzące wielobarwne promienie. W świetle kaganka bezcenne klejnoty połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy, rudo krwawiły się długie, ciężkie sztaby złota, cienie wielokształtne nieprzeliczonych, rozmaitych naczyń drogocennych, sadzonych kamieniami łamały się po sklepieniach.

Arcykapłan mówił:

– Patrz! Oto skarby mocą naszą z dna morza dobyte. Oto naczynia obrzędowe wygasłych doszczętnie, wynicestwiałych kultów czasów tak odległych, że przeszłości tej umysł ludzki boi się dać wiarę, w snach swoich dopuścić marzeniom o onych bóstwach przedziwnych i ich wielkiej, dziś niepojętej potędze.

Wystarczy wziąć jeden z tych oto kamieni, ten na przykład szafir niewielki z napisem w zaginionym języku.

– I co… co? – spytał pożądliwie.

55personka – osobowy. [przypis edytorski]
56sameś – skrócone: sam jesteś. [przypis edytorski]
57strengstens verboten (niem.) – najsurowiej. [przypis edytorski]
58w ciemku – dziś: po ciemku a. w ciemności. [przypis edytorski]
59Herr Gott (niem.) – Panie Boże. [przypis edytorski]
60Sechs Wagen Zuchtschweine (niem.) – sześć wagonów świń hodowlanych. [przypis edytorski]
61aushalten (niem.) – wytrzymać, dotrwać, tolerować. [przypis edytorski]
62zajękła – dziś popr.: zajęczała. [przypis edytorski]
63popod (daw.) – pod. [przypis edytorski]
64heisslauf (z niem.) – przegrzanie (urządzenia w wyniku intensywnej pracy). [przypis edytorski]
65zdradny (daw.) – dziś: zdradziecki. [przypis edytorski]
66by – tu: niby, jakby. [przypis edytorski]
67głębić się – zagłębiać się. [przypis edytorski]
68przymkniony – przymknięty. [przypis edytorski]
69belek – dziś r.ż.: belka. [przypis edytorski]
70jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
71wciśniony – dziś: wciśnięty. [przypis edytorski]