Tasuta

Kaśka Kariatyda

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Głos Kaśki drżał wprawdzie, gdy przy rachunku wymieniała ilość mąki i mięsa, ale siedząca u okna Julia nie zdawała się zwracać uwagi na taką drobnostkę. Z ciemnej głębi okna wpadał prąd świeżego powietrza przynoszący ze sobą głuchy turkot przelatującego właśnie pociągu. Julia, wpatrzona w purpurową gwiazdkę lśniącą po wysokim nasypie kolejowym, rwała się myślą w dalekie strony, które przedstawiały się jej w zamglonych obrazach półsennych. Jak mówiliśmy, była to jedyna chwila dnia, w której nawet na twarzy Julii przemykało się pragnienie swobody. Z oczyma utkwionymi w przelatujące krwawe światło, nie zwracała uwagi na Kaśkę przyciśniętą do przeciwległej ściany. Kaśka po raz pierwszy w życiu kradła i z całą niepewnością debiutanta wymawiała słowa mające na celu zamaskowanie kradzieży. Ta wielka, tęga dziewczyna z gminu, miała w sobie zwykle jakąś nieśmiałość dziecięcą, a przed złym czynem cofała się ze wstrętem.

Życie i okoliczności pchały ją ku przepaści. Szła wolno, pędzona drobnymi, powszednimi wypadkami, broniąc się wprawdzie, ale broniąc się słabo, niedołężnie, jak istota niemająca nigdzie silnego punktu oparcia. Pan nie poznał się na oszustwie, a jakkolwiek dobrze ją w „dołku” zapiekło, gdy wymieniała ilość mięsa, to przecież deszcz siarczysty nie spadł na jej głowę… Pani była zadowolona, nazajutrz pogłaskała Kaśkę i nakadziła jej w kuchni chińskim papierkiem. Słodkawa woń zmieszała się z zapachem kapusty gotującej się w źle przykrytym garnku. Kaśka uśmiechała się pełna niezdrowego zadowolenia na widok Julii, której płaska głowa niknęła w sinawych pasemkach unoszących się z trzymanego nad świecą papierka.

Jednej wszakże rzeczy Kaśka dnia tego dopełnić nie mogła. Gdy po ukończonym rachunku weszła do kuchni, a załatwiwszy się z robotą, uklękła do wieczornego pacierza, nie mogła odmawiać modlitw tak, jak zwykle. Mimo woli słowa więzły w jej gardle, a oczy zamiast wprost na obrazy świętych patrzyły uparcie w ścianę.

Ta czysta i dobra dusza w swej ślepej wierze sądziła, że z malowanych twarzy świętych wyczyta ostrą naganę za zły postępek, jakim się splamiła.

Dlatego to Kaśka klęczała długą chwilę, milcząc i nie śmiejąc spojrzeć w twarz Najświętszej Panienki, a nawet w surowe rysy Dawidsona.

Powoli jednak oswoiła się ze swym stanem. Był to początek rozkładu niezepsutej jeszcze natury; rozkład ten wchodził w istotę Kaśki i oswajał powoli dziewczynę, sącząc jad drobnych, powszednich grzechów w zdrową dotąd duszę kobiety.

Początkowo oddawała Julii wszystkie drobne sumki, usprawiedliwiając się niejako przed sobą samą; na trzeci dzień wszakże podzieliła skradzione pieniądze na dwie równe części i za jedną z nich kupiła sobie odrobinę nafty, krochmalu i mydła. Noc całą prała i prasowała, nadsłuchując pilnie, czy pan nie zbudził się i nie dostrzegł w kuchni światła. Zasłoniła dziurkę od klucza i z najwyższą ostrożnością wyjmowała rozpalone dusze z pieca.

Była to sobota, dzień najcięższy w tygodniu. Kaśka szorowała podłogę i sprzątała do północy. Upadała ze znużenia, a przecież do białego dnia odświeżała swoją różową perkalową sukienkę, która już od trzech lat służy jej na największą paradę. Trochę krótka, a kaftanik ciasny, nie może pomieścić ramion dziewczyny, ale się na to jakoś poradzi. Kaśka ma czarną chusteczkę robioną na drutach – włoży ją na plecy i z przodu zapnie. Będzie to nawet ładnie wyglądało.

Jutro ma iść z Janem na ów „szpacer”. Och! Ona wie, że inne dziewczęta będą jej zazdrościły; ale nie to ją przecież cieszy.

Będzie z nim razem przez trzy godziny, zobaczy wiele pięknych rzeczy, zabawi się pierwszy raz w życiu.

Jedno ma wszakże zmartwienie. Prawda, że jej sukienka cała i czysto wyprana. Buciki wyglancuje sobie i wypucuje tak jak panu, a szyję i ręce czysto wymyje. Ba! Nawet ma chustkę do nosa, którą znalazła kiedyś na ulicy, idąc rano po śmietankę. Myślała z początku, że to szmata, ale później, gdy ją podniosła, poznała z radością, że to wcale dobra płócienna chusteczka. Wyprała ją teraz, wykrochmaliła i jutro weźmie w prawą rękę, bo tak chodzą przyzwoite dziewczyny, ale to wszystko jest niczym wobec jednej wielkiej troski, która zaczyna nurtować umysł Kaśki. Nie wie, czy Jan nie będzie się wstydził iść z dziewczyną, która nie ma na „szpacer” jakiegokolwiek kapelusza. Kaśka nie lubi kapeluszy, woli chodzić z gołą głową; ale Jan – to taki „helegant”, chodzi od święta w „tuziurku” i ma spodnie w kratkę. Doprawdy, ona nie wie, co to będzie… może on wcale nie zechce „publikować” się z nią po ulicy. I do głowy Kaśki powoli wkrada się żal, że dawniej nie posłuchała pani i nie zaczęła oszczędzać pieniędzy przy zakupie mięsa, tak jak to teraz czyni. Jest już sześć tygodni, mogła sobie złożyć dość pieniędzy i kupić kapelusz.

Trzeba pomyśleć o tym, ale jutro już musi iść z gołą głową przez ulicę. Przeprosi pięknie Jana i poprosi go, aby się nie gniewał. Za trzy tygodnie ubierze się lepiej, teraz musi ją wziąć taką, jak jest.

Szarawe, niepewne światło poranka wpadło do kuchenki i oświeciło zmęczoną twarz Kaśki pochylonej nad kuferkiem. Świeża różowa sukienka wznosiła się sztywną obręczą, zawieszona na jednym z gwoździ służących do przyczepiania naczyń kuchennych. Kaśka podniosła głowę i przymrużonymi oczami wpatrywała się w szmat nieba bielejącego poza małym otworem okienka. Na twarzy dziewczyny bezsenność i znużenie zaczynały już zostawiać ślady. Oczy czerwone, krwią nabiegłe przymykały się mimo woli, jakby nadwerężone od bezustannego natężenia. Pod skórą przewijały się żółtawe pasma, walcząc jeszcze z purpurą krwi, którą młode ciało tylko wytwarzać umie. Były to ledwo dostrzegalne ślady złego odżywiania i braku koniecznego spoczynku. Widocznie organizm zużył zasób sił, w których czerpał swą czerstwość, i potrzebował pomocy.

Pomoc jednak ta nie przybywała, bo któż bada ślady znużenia na twarzy służącej? Maszynę do szycia napuszcza się od czasu do czasu oliwą i oddaje do reperacji – ale to rzecz inna. Maszyny zepsutej odmienić nie można, trzeba nabyć nową i to za drogie pieniądze. Schorowanej sługi pozbyć się łatwo – setki innych czekają dla zajęcia opróżnionej służby…

Kaśka przecież nie dręczy się takimi drobnostkami. Wie, że pracować musi, bo jest do tego stworzona. Dziś czuje się nawet szczęśliwa, a sumienie zagłuszyło rodzące się w jej sercu przywiązanie do Jana. Skądże by wzięła na krochmal i mydło? Wolałaby wcale nie iść na „szpacer” – niż wyjść jak brudas. A przecież ten „szpacer” – to cała jej rozrywka, o której myśli całe trzy tygodnie!… Patrząc na swoją sztywną sukienkę, na czyściuchną spódniczkę i koszulę, nie żałuje ukradzionych pieniędzy.

Mój Boże!… Te kilka centów pana nie zubożą, a jej dały możność wystąpienia porządnie przed Janem.

Tylko ten kapelusz!…

*

– Wielkie okazy! Zwierzęta z krajów azjatyckoamerykańskich, lesiste poczwary, tygrysy ogoniaste, komgury workowate! Wielmożna publiczność, proszę do środka! Wąż Boa, trzy łokcie wokrąg mający, w tej chwili karmienie padliną, antre22 dziesięć grajcar, dzieci i żołnierze połowę…

Kaśka otworzyła szeroko oczy i usta, a na dobitne szturknięcie Jana zamknęła usta bezzwłocznie.

Stali przed płócienną budą, ciągnącą swój szary, długi korpus wzdłuż placu pełnego śmieci i kup rozmaitej wielkości kamieni. Do zewnętrznej ściany, od strony chodnika, przybite olbrzymie tablice przedstawiały dwóch mężczyzn we frakach i damę w piernikowej sukni trzymających w wyciągniętych rękach potwornej wielkości węża, zapewne owego Boa, znajdującego się wewnątrz namiotu. Ponad samym wejściem widniał wielki napis „West-Ind-Menagerie”, równie niezrozumiały dla prostaczków, jak i dla uczonych.

Innego wszakże zdania był nasz Jan, który przekręciwszy czapkę na lewe ucho, z nadzwyczajną znajomością rzeczy wyłożył ogłupiałej Kaśce, co znaczy west-ind-menagerie. Po czym, poczęstowawszy kilkoma kułakami kilka osób z tłumu oblegającego dokoła wejście namiotu, utorował sobie w ten delikatny sposób drogę do kilku stopni prowadzących na rodzaj maluchnej scenki służącej za przedsionek, kasę i foyer owego płóciennego budynku.

Kaśka, według instrukcji Jana uczepiona u poły jego „tuziurka”, z obawy zgubienia się w tłumie, patrzyła z podziwieniem na ogromnego draba w fantastycznej zielonej kurtce, w długich ceratowych sztylpach na zrudziałych i wykrzywionych butach i z wielką szpicrutą w brudnej, włosem obrośniętej ręce.

Drab ów wygłaszał schrypniętym głosem tyradę przytoczoną na początku rozdziału. Mówił ją płynnie, bez zająknienia, patrząc szklanymi oczami w przestrzeń. Był to widocznie przewodnik po owej menażerii, jeden z jej nielicznych okazów, posiadających tylko mowę, lecz tak samo źle żywiony i drżący pod płótnem namiotu.

Z głębi dochodził ryk lwicy i wycie wilka. Były to jakieś przygłuszone głosy, dalekie od potężnych, wstrząsających wrzasków napełniających pustynię lub lasy.

Jakiś jęk, skarga na nielitościwe kraty brzmiała w tym zwierzęcym krzyku przedzierającym się z łatwością przez płócienne ściany namiotu.

Kaśka, posłyszawszy ryk lwicy, przysiadła nagle, pociągając w ten sposób trzymaną w ręku połę „tuziurka”. Jan płacący „antre” obejrzał się z pogardą.

– To ci odważnica… aż kucnęła, jak lew japę otworzył. No, wstań panna, nic ci się nie stanie… od czegóż ja tu jestem?!

I z nadzwyczajną fantazją przekrzywiwszy czapkę, ujął za rękę Kaśkę, aby wprowadzić ją do środka. Ona szła wolno, przerażona, olśniona niezwykłym widokiem, jaki się przedstawił jej oczom.

Poza nimi postępował ów „oprowadzacz” w zielonej kurtce. Ze zwykłą sobie obojętnością gotował się do recytowania zwykłych zdań zastosowanych do każdej klatki. Była to maszyna wiecznie funkcjonująca, rodzaj perpetuum mobile błąkającego się wśród płóciennych ścian namiotu.

 

Kaśka z niezmiernym nabożeństwem weszła do wnętrza menażerii. Na progu przeżegnała się ukradkiem, z obawy przed dzikimi potworami, które spoza sczerniałych krat otwierały swe paszcze.

Jan, przeciwnie, urągał dzikim „bestiom”, przekrzywiał czapkę, a wpakowawszy ręce w kieszenie „tuziurka”, podsuwał się coraz bliżej ku klatkom z dziwną dezynwolturą i brawurą, która w podziw wprowadzała Kaśkę. Wydawał się w tej chwili czymś znacznie wyższym, gdy schwyciwszy długi patyk, wpakował go rysiowi pod nos. Nie! Kaśka nie zrobiłaby tego za nic w świecie. Ona się nawet do kraty nie zbliży, woli się patrzeć z daleka. Ale Jan śmieje się z jej trwogi i staje się coraz zuchwalszy.

Powoli Kaśka, pociągnięta jego odwagą, nabiera cokolwiek śmiałości i rozgląda się uważniej.

Przed nią, na podwyższeniu ciągnie się cały szereg klatek opatrzonych od frontowej ściany dość cienkimi żelaznymi prętami. W klatkach tych drzemią lub siedzą wpółsenne zwierzęta patrzące dziwnym wzrokiem na tłum ludzi cisnący się koło poręczy.

Wśród cieni zalegających klatki błyskają zielonawe oczy pantery lub piwne źrenice rysia.

Lwica tuż obok hieny ułożyła się do snu, wydając od czasu do czasu ryk, więcej do jęku podobny.

Dwa bobry rozrzucają gałązki i zwiędłe liście, włażąc co chwila do małego, płaskiego naczyńka napełnionego mętną wodą.

Na górze dwa wspaniałe puchacze tulą się do siebie, prezentując białe, puszyste piersi i zakrzywione dzioby. Wysoka czapla, zgięta w pół w zbyt niskiej klatce, kilka nędznych, suchotniczych małpek o szarej sierści i czerwonych, zmęczonych oczach, siedziały smutne i jakby zgnębione. W ostatniej klatce przewalał się ogromny niedźwiedź o rudawych, olbrzymich kudłach, wyciągając co chwila swą włochatą łapę przez dość szerokie otwory kraty. W namiocie panowała dusząca, smrodliwa atmosfera. Zapach nieświeżego mięsa, którego szczątki walały się w niektórych klatkach, łączył się z odorem różnorodnych zwierząt i tysiącem zatrutych oddechów ludzkich, które to miazmaty odwiedzający menażerię tam zostawiali. Schrypnięte tony nadwerężonej katarynki grającej bez przerwy oklepane melodie zagłuszył ryk zwierząt i szmer głosów ludzkich.

Kilka naftowych lampek oświetlało skąpo tę nędzę zwierzęcą i ludzką, która wyzierała z każdej klatki, z każdego zakątka, nawet z twarzy człowieka w zielonej kurtce.

Teraz stał on tuż przy Kaśce i monotonnym głosem ciągnął swe opowiadanie. Wskazywał właśnie na klatkę, w której dwa szopy drzemały spokojnie, wetknąwszy pyszczki pomiędzy druty.

– Dwa szopy! Samiec mający półtora roku, samica ma dwa roki. Razem półtrzecia roku!

Dokoła cisnął się tłum ciekawy, spragniony zasięgnięcia bliższych wiadomości o zwierzętach, tak niepodobnych do zwykle w życiu spotykanych. Tłum ten popychał się, kłócił, smutny swą ciemnotą, z wyrazem dziwnej głupoty na lśniących od potu twarzach.

– Amerykański sztrauss – objaśniał dalej mężczyzna w kurtce.

Jan uznał za stosowne zablagować.

– Patrzajcie! A to rarytne stróże w tej Ameryce!

Cały ten tłum wybuchnął śmiechem. Kaśka zatykała sobie usta rękami, aby nie śmiać się zbyt głośno, po prostu przez przyzwoitość.

W klatkach zwierzęta, zdziwione tym śmiechem, przepełniającym nagle wnętrze namiotu, pootwierały szeroko oczy; ryś cofnął się w głąb klatki, a puchacze przycisnęły się bliżej do siebie.

– Hiena! Wykopuje trupy i pożera je żywcem…

W tłumie zrobił się ruch niezwykły. Jan zaopiniował, że to jest „hamatorka kwaśnych jabłek”, a jakiś ułan podawał w wątpliwość owe „żywe trupy”. Ale nie było czasu na dalszą dyskusję, zbliżano się do klatki niedźwiedzia i zewsząd okrzyki zadowolenia witały niekształtną masę wstrząsającą swe kudły w niepewnym świetle przyczepionej do słupa lampy.

Na widok człowieka w zielonej kurtce niedźwiedź przywlókł się na sam brzeg klatki. Powstawszy na tylne łapy, wyciągnął przednie jakby do uścisku, rozsuwając szeroko czarne, jakby nabrzmiałe palce. Człowiek w kurtce przysunął się do klatki i pozwolił zwierzęciu objąć swe ramiona, poddając się z przyjemnością tej niebezpiecznej pieszczocie. I długą chwilę stali tak złączeni, jak dwaj towarzysze niedoli, obaj silni, a mimo to słabi, bo związani niedolą, z której się wyplątać nie mogli. Niedźwiedź, widocznie przywiązany do swego człowieka, mruczał bezustannie, przyciągając go do siebie. W tłumie podziwienie rosło z każdą chwilą: jak to? Więc ten „pan” nie boi się niedźwiedzia? To chyba czarownik.

Kaśka aż całą chustkę wpakowała do gęby, tak bardzo była zdziwiona. Tylko Jan zachował zwykłą równowagę i blagował w sobie tylko właściwy sposób.

Wielka historia! – i on by to sam zrobił, tylko nie ma ochoty, by mu bestia powalała nowy „tuziurek”. To nie żadna sztuka, tylko trzeba mieć moc w rękach.

I szerokimi, spracowanymi dłońmi wywija przed oczami tłumu, prezentując w mdłym świetle lamp odciśniętą skórę na dłoni i grube, niekształtne palce, zakończone tępo uciętymi paznokciami. Kaśka z uwielbieniem spogląda na te ręce. Muszą być rzeczywiście silne, skoro pan Jan mówi, że można nimi przytrzymać niedźwiedzia.

Ale już wszyscy zwracają się w inną stronę. W ciemnym kącie wisi zasłona maskująca widocznie przejście do dalszych ubikacji23 menażeryjnych.

Człowiek w zielonej kurtce, wyswobodziwszy się z uścisków niedźwiedzia, staje przed zasłoną i pyta potężnym głosem:

– Lediżerca!… kto chce zobaczyć lediżercę?

W gromadzie robi się ruch gwałtowny. Część widzów nie pojmuje, co znaczy wyraz „lediżerca”. Może to jaki zwierz nieznany, ale pewnie coś osobliwego, skoro go na osobności trzymają. I kilkadziesiąt par źrenic z najwyższą ciekawością stara się przejrzeć zasłonę kryjącą to dziwo natury, pokazywane pod mianem „lediżercy”.

Ale Jan znów zabiera głos. On wie, co to za diabeł siedzi za tą firanką. On go widział już nieraz. Jest to człowiek, tylko czarny jak kominiarz i zjada ludzkie mięso…

Tłum nie dowierza.

To przecież być nie może – policaje by na to nie pozwolili. Ale Jan gniewa się i waląc kułakiem w piersi, zaręcza za prawdziwość swych słów. Wtedy powstaje w tłumie chętka obejrzenia potwora z bliska. Dopłacić jednak trzeba szóstaka!… Niejeden odchodzi zrażony tym podwójnym wydatkiem, wymyślając na przedsiębiorcę menażerii, który każe płacić antre, a mimo to nie pokazuje wszystkiego, co ma w szopie.

Jan wszakże dopłaca żądane dwa szóstaki i ująwszy Kaśkę za rękę, wprowadza ją za zasłonę. Za nim wchodzi kilkanaście osób z tych, którzy mogą sobie użyć w niedzielę uczciwej rozrywki. Kaśka po raz pierwszy znajduje się w takim towarzystwie. Czuje się odróżniona od motłochu i to jej sprawia wielką przyjemność. Ten Jan umie dziewczynę uczcić, jak się należy. Aż przyjemność wybrać się z nim na spacer!

Ów „lediżerca” jest umieszczony w maleńkim kąciku utworzonym ze złączenia dwóch ścian namiotu. Siedząc na podwyższeniu pokrytym czerwonym suknem, na tle ciemnej firanki przedstawia się dość efektownie, w dość jasnym oświetleniu kilku lampek naftowych, opatrzonych reflektorami. Rysy jego drobnej twarzy wskazują pochodzenie żydowskie, a włosy pokręcone, czarne, mają wszelką cechę właściwą izraelskiemu plemieniu. Jest to po prostu biedny Żydek urodzony w Brodach, pomalowany na czarno i pobierający płacę dwudziestu centów dziennie za jedzenie żywych królików, które obowiązany jest rozszarpywać w oczach publiczności. Żydek ów ma minę człowieka pogodzonego z losem i niezmiernie życzliwie spogląda na tłum cisnący się u jego stóp. Ubrany w tunikę z farbowanych piór gęsich i jakiejś brudnej wełnianej tkaniny, wystawia naprzód swą nagą pierś, lśniącą od czarnej farby, którą mu całe ciało pociągnięto. Na głowie ma również koronę z piór gęsich, a w uszach ogromne tombakowe kolczyki przytwierdzone za pomocą cieniuchnych drucików.

Wszystko to razem sprawia olbrzymie wrażenie na zgromadzonej publiczności, która z wielkim szacunkiem i przestrachem spogląda na tę czarną, nagą, żywiącą się mięsem ludzkim istotę.

Jan blaguje znowu. Stoi w pierwszym rzędzie i nie zważając na przerażenie Kaśki, usiłuje wmówić w tłum, że „lediżerca” za chwilę rzuci się i wybierze kogoś do „zeżarcia”. Jakiś mały, chuderlawy czeladnik kryje się w najodleglejszy kąt z obawy przed spodziewaną napaścią. I w tej maluchnej, zacieśnionej przestrzeni powstaje niepokój wielki. Ludzie mimo woli cisną się do siebie, przerażeni o swe nędzne, wychudłe ciała, które z takim trudem odżywiać muszą. Jakiś ułan przecież nie dowierza słowom Jana, pragnie wyjaśnienia i dlaczegóż by wpuszczono tu ludzi, jeśli ta potwora rzeczywiście krzywdę sprawić może? Nie! Na to by „majstrat” nie pozwolił i wydał stosowny „befel24”. A zresztą, jakby miał kogo zjeść, to pewnie tę tłustą pannę, która tak blisko niego stoi.

I wszystkie oczy zwracają się na Kaśkę, która rzeczywiście w tym całym zgromadzeniu przedstawia najlepszy materiał spożywczy.

Ona, zawstydzona, zmieszana, bezwiednie przysuwa się do Jana, jakby szukając u niego opieki i ratunku.

– Ty! Cisarska sługo! – wrzeszczy Jan, rozstawiając szeroko nogi – stul tam dziapę, bo ci się prababka przyśni, jak cię lunę w kontramarkę!

Kaśka przypomina sobie zajście z kanonierem i przerażona, stara się uspokoić rozdrażnienie Jana, tym bardziej, że i ułan chce załatwić sprawę w sposób dość stanowczy. Na szczęście, wnoszą małego, białego królika – i ciekawość przemaga drażliwość honoru. Ci panowie milkną i wpatrują się z ciekawością w niezwykły widok przedstawiający się ich oczom.

Żydek z Brodów chwyta w obie ręce nieszczęśliwego królika, nader zręcznie rozdziera go i wyjmując z wnętrza ciepłe, krwią ciekące wnętrzności, zaczyna zajadać go bez żadnego wstrętu. Obok niego na estradzie pojawia się człowiek w zielonej kurtce i monotonnym głosem wygłasza następującą tyradę.

– Oto jest lediżerca! Po rusku, mieszkaje na libanckoj hore; jak Angliki na Turcję iszli, tak go złowili a oswoili. Pod Wiedniem starą babę złowił, złupił a zjadł!

Schrypnięte tony katarynki wpadały przez zasłonę i mieszały się z głosem mężczyzny. Tak jak ta katarynka, jęcząca w tej chwili Miserere Verdiego, grała wiecznie jedno i to samo, pragnąc rozweselić nędzę panującą pod płóciennym namiotem – tak i ten człowiek recytował od lat kilku jedne i te same brednie, włócząc się po rozmaitych zakamarkach, wsiach i miasteczkach.

Na estradzie ludożerca zajadał ciągle królika mieszając farbę swego ciała z krwią zwierzęcia. Było to ohydne rzemiosło wykonywane dla łatwego zarobku, dziwne w człowieku żydowskiego pochodzenia, który zwykle przekłada drobną ruchliwość handlu nad bezczynne życie. Krew królika ściekała na ziemię, zastygając na suknie pokrywającym estradę. Pełno było tych plam naokoło, nawet na ścianach namiotu.

Stojąca u stóp podwyższenia garstka ludzi patrzyła w milczeniu na akt rozdzierania królika i tłumiąc oddech w sobie, śledziła najlżejszy ruch mniemanego ludożercy. Kaśka w przerażeniu przycisnęła się do Jana, który, korzystając z chwilowego zapomnienia się dziewczyny, szczypał ją lekko w ramię. Ona przecież nie gniewała się teraz za to. Ból ten sprawiał jej jakąś przyjemność, nie taką wprawdzie, jaką na widok Jana doznawała. O! Nie – to było zupełnie co innego, ale teraz za każdym dotknięciem się stróża ogarniała ją dziwna niemoc, osłabienie, które nie dozwalało się bronić i zbyt śmiałej ręki odtrącać.

Dlatego i teraz stoi przed estradą wpatrzona w ludożercę dojadającego resztki królika, ale mimo to czuje dobrze owo szczypanie Jana w ramię, tuż nad łokciem. Dawniej broniłaby się z pewnością – teraz nie ma po prostu siły. Mój Boże, Jan był dla niej dziś tak dobry! Przyszedł po nią aż do kuchni i powiedział, że „szykantno” wygląda. Mógłby przecież zgrymasić, bo dziewczyna bez kapelusza – to już wielka nędzota, ale on, przeciwnie, mówi, że woli dziewczynę „we włosach”, bo okrzętniej wygląda.

Potem zeszli razem po schodach, tuż koło kuchni należącej do mieszkania pani hrabiny. Kucharka siedziała jak zawsze przy oknie i czytała z książki, a młodsza czesała fałszywy warkocz, zaczepiwszy go o kurek od samowara. Gdy zobaczyły Kaśkę i Jana, aż wstały z wielkiej ciekawości i położywszy warkocz i książkę, wyszły na schody, aby ich lepiej zobaczyć. Kaśka zarumieniła się z radości, przechodząc koło stojących na przejściu kobiet. Czysta spódnica szeleściła dokoła niej jakby wykrojona z papieru, a buciki świeżo podzelowane skrzypiały za każdym stąpnięciem. Kaśka prawie żałowała, że Marynka wyszła wcześniej i nie widziała jej parady. Marynka byłaby się zdziwiła, że Jan z „tłumokiem” na spacer idzie.

 

Gdy Kaśka opuściła wreszcie menażerię, stała chwilę na środku ulicy, pragnąc się przyzwyczaić do światła dziennego. Jan zapalił cygaro – Virginię, długie, piękne, od którego słomkę założył sobie za ucho. Powoli skierowali się ku Wysokiej Górze, idąc wolno szerokimi, jasnymi ulicami, oprawionymi w rzędy biało pomalowanych kamienic.

Kaśka szła drobnym krokiem, zarumieniona, uśmiechnięta. Jan tuż przy niej puszczał kłęby dymu pod nos przechodzącym „cylindrom”.

Gdy weszli na Wysoką Górę, zapuścili się w aleje ocienione gęstymi gałęziami drzew. Drobny żwir chrzęścił pod ich stopami, a drzewa szumiały zrywającym się co chwila wichrem. Kaśka oparła się o niski płotek okalający dokoła brzeg góry na kształt balustrady. Jan stanął też przy niej, cygaro mu zgasło, usiłował je zapalić, co przy zrywającym się wichrze nie było nazbyt łatwe.

Kaśka tymczasem patrzyła przed siebie z zajęciem wielkim.

Przed nią, na dole rozkładało się miasto, imponując na oko swym obszarem i ilością wspanialszych budowli. Rozlewało się jak obszerne jezioro mające niekształtne, wyszarpane brzegi. Z powodzi dachów i kominów wybiegały wieże kościołów, złocąc swe krzyże w promieniach letniego słońca. Zębata wieża ratuszowa prezentowała czarną tarczę zegara, na którym wskazówki oznaczały piątą godzinę.

Na wzniesieniu cokolwiek za miastem rozsiadła się wspaniała cerkiew stara, poważnie wznosząc swe mury, podobna do babki błogosławiącej swe wnuczęta.

Czyste linie Domu Inwalidów, nieposzlakowanie równe, pięknie wyglądały z ciemnej zieloności otaczających dokoła drzew, a w środku miasta okrągła kopuła kościoła OO. Dominikanów wychylała swój grzbiet wypukły jak olbrzymia tarcza żółwia, grzejącego się na słońcu. I całe miasto leżało ciche, spokojne u stóp tej góry, która wznosiła ponad nim swoje uwieńczone zielonością czoło.

W powodzi tych spokojnych dachów o kominach zda się zastygłych, niesączących nigdzie ani najwęższego pasma dymu, nikt by nie przypuszczał tylu nędz moralnych i materialnych, które pod tymi dachami założyły stałe siedlisko. Był to zwierz uśpiony, nawet łagodny w swym spoczynku, grzejący swój grzbiet w cieple słonecznym, ale wewnątrz kryjący brud, hipokryzję i skończoną ohydę.

Kaśka patrzyła ciągle na to niezliczone mnóstwo domów rozciągających się u jej stóp. Wiedziała, że miasto rzeczywiście wielkie, ale nie przypuszczała, ażeby zajmowało aż tyle przestrzeni. I błąkała się wzrokiem po przedmieściach, szukając zamieszkanego przez nią domu. Nie! Stanowczo sama go nie znajdzie, Jan musi jej w tym dopomóc…

Ale Jan jest teraz zajęty czym innym. Przechodzi właśnie Żyd mający na sprzedaż rozmaite łakocie. Cały ubogi kramik, który się nosi w koszyku przytwierdzonym skórzanym rzemieniem. Jan wybiera paczkę pierników owiniętych w różową bibułę i kilka karmelków z „wierszami”.

Kaśka czerwieni się jak piwonia na ten niespodziewany objaw galanterii. I drżącymi od wzruszenia rękami rozwija bibułę kryjącą pierniki. Jan tymczasem zajmuje się przeczytaniem głośno znajdujących się przy karmelkach wierszydeł, które Kaśce wydają się czymś zupełnie niezwyczajnym. Szczególniej jeden wiersz napełnia Kaśkę wielkim pomieszaniem. Od wstydu mało się nie udławi piernikami. A ten Jan niepoczciwy śmieje się na całe gardło, powtarzając raz dziesiąty:

 
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia”.
 

Nie! To nie może być tak właśnie wydrukowane. Jan to chyba ułożył naprędce. I pragnie zobaczyć na własne oczy, przekonać się po prostu, czy tak jest rzeczywiście. Jan pokazuje jej zmięty papierek, na którym drobnymi czcionkami wydrukowano:

 
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia” —
 

a Kaśka z wielkim mozołem odczytuje ową poezję. To dziwne! Tak jakby dla nich napisane. I Jan rozweselony szepcze dziewczynie do ucha Bóg wie jakie głupstwa i śmiałe propozycje, popierając je argumentem zupełnie niezwykłym:

– Tak stoi drukowane, panna musi być „moiną”.

Kaśka przecież nie jest zupełnie przekonana, zajada teraz z wielkim smakiem pierniki, przegryzając je miętowymi karmelkami. Zapewne, że te wiersze wcale się udały, ale czyż to jeden Jan i jedna Kaśka na świecie?

I powoli odzyskuje pozornie chwilowo utraconą równowagę. Uśmiecha się nawet i pokrywa w ten sposób zmieszanie swoje. Usiedli teraz na ławce pod rozłożystym dębem i patrzą na siebie w zupełnie różny sposób. Jan po prostu zjada dziewczynę oczyma, tak mu się wydaje ładna w tej czystej, krochmalnej sukience, z dobrze wymytą szyją i lśniącymi od pomady włosami. Ona patrzy w ziemię, a tylko chwilami podnosi swe piwne, łagodne źrenice i spojrzawszy w twarz stróża, oblewa się rumieńcem. Dobrze im jest w tej ciszy przerywanej tylko szumem liści lub odgłosem kroków jakiegoś przechodnia. U ich stóp miasto odpoczywa po całotygodniowej pracy, wyciągając ku niebu bezczynne kominy fabryczne. Dokoła widnokrąg płaski, poprzecinany krętymi drogami prowadzącymi do okolicznych wiosek; na prawo szklana, czworograniasta tafla stawu jak olbrzymie zwierciadło oprawne w zielone ramy.

Nad nimi, przedzierając się przez gęste liście drzew, przegląda niebo czyste, pogodne, letnie. Jan zdjął czapkę i całą piersią wciągał świeże powietrze. Mieli go tak mało, zamknięci wiecznie wśród murów, gdzie miastowe wyziewy zastygały w przestrzeni. Kaśka, od tylu tygodni pozbawiona tej koniecznej do życia potrzeby, czuła się jak pijana od tego czystego powietrza, od którego odwykły jej płuca. Przywykła już do woni mydlin, pomyj i nieświeżego masła. Doznawała uczucia podobnego do wzruszenia więźnia, gdy go nagle na swobodę wypuszczą.

Koło nich przesuwały się pary będące ich wiernym odbiciem. Dziewczyny ze śladami większego lub mniejszego moralnego zepsucia na twarzy, w towarzystwie mężczyzn o zdobywczych, wyzywających postawach. Kaśka patrzyła na te pary i doznawała jakiejś nieokreślonej trwogi, z której sobie sprawy zdać nie umiała. Było to instynktowne przeczucie swego upadku, a te dziewczyny, wlokące się ze skradzionymi gałązkami akacji w rękach, mierzyły ją wzrokiem, który ją mieszał niewypowiedzianie. Gdyby nie to, byłaby się czuła nad wyraz szczęśliwa, tak jej dobrze przechodziło to popołudnie niedzielne. Ale Jan wstał z ławki i wezwał Kaśkę do dalszej wędrówki. Chciał wypełnić co do joty swój plan i teraz mieli pójść do szynku napić się po kufelku piwa. Kaśka wahała się chwilę, ale Jan zaręczył jej, że śmiało z nim wejść może. Nie jest to żadna prosta szynkownia, uchowaj Boże – Jan wie przecież, gdzie porządną pannę zaprowadzić można. Jest to ogródek, gdzie gra muzyka i schodzi się przyzwoite towarzystwo. Nawet kupcy, ba! i majstrowie przychodzą wypić kufelek i przysłuchać się graniu damskiej kapeli. Kaśka otwiera szeroko oczy.

Jak to, damskiej kapeli?

Jan śmieje się, uradowany, że same niespodzianki spotykają dziś dziewczynę. I tłumaczy jej, co znaczy „damska kapela”. Ot, kobiety, takie same jak mężczyźni. To się nazywa damska kapela.

Przechodzą właśnie koło kościoła OO. Paulinów. Kaśka zatrzymuje się przy samym wejściu. Chciałaby wstąpić na pacierz. Zmówiłaby go chętnie, bo od trzech tygodni w kościele nie była. Ale Jan śmieje się z niej i żartuje w sposób sobie tylko właściwy.

Do kościoła? Po co?

To dobre dla małych dzieci, co jeszcze koszule w zębach noszą; on za mądry na takie kawały! I z dziwną fantazją przekręca czapkę na bakier, patrząc z ironią na statuę św. Onufrego klęczącego w niszy, tuż przy wejściu do kościoła.

Kaśka czuje się zmieszana. Mimo woli porusza się z miejsca i idzie za Janem w stronę piwiarni. Wesołe tony muzyki wybiegają aż na ulicę. Zapewne – tam o wiele weselej jak w tym ciemnym, smutnym kościele, tylko, że…

I Kaśka doznaje jakiejś zgryzoty, wchodząc do piwiarni. Ale Jan zasiadł już za stołem i woła na nią, aby się śpieszyła, bo miejsce zajmą. Rzeczywiście ścisk jest wielki i tłumy ludzi cisną się dokoła. Tylko dzięki zręczności Jana dostali jakieś niezłe miejsce przy rogu stołu, tuż obok estrady.

Już Jan dysponuje brudnemu i nieczesanemu od tygodnia kelnerowi „dwa chleby z masłem, wędzonkę i dwa kufle piwa”. Kaśka rozpatruje się, szukając jakiejkolwiek znajomej twarzy. Nagle tuż obok siebie, przy drugim jednak stole, dostrzega Marynkę pijącą „bruderschaft” z jakimś dobrze wypomadowanym elegantem. Kaśka doznaje na widok Marynki wielkiej pociechy – nareszcie zobaczy ją w towarzystwie Jana. Tylko czy nie będzie się z niej wyśmiewać wobec wszystkich tych ludzi i nazywać ją „tłumokiem?

22antre (z fr.) – wstęp; wejście. [przypis edytorski]
23ubikacja (z łac.; daw.) – miejsce. [przypis edytorski]
24befel (z niem.) – rozkaz. [przypis edytorski]