Tasuta

Kaśka Kariatyda

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Kaśka przez cały tydzień przychodziła do pracowni coraz spokojniejsza i pomimo obawy o przyszłość sypiała czasem kilka godzin bez przerwy. Głuchoniemy przywiązał się do niej na kształt psa wiernego i starał się wszelkimi sposobami osładzać jej dolę. Wystarał się dla niej o kawałek podartego koca i z uroczystą miną wręczył jej to okrycie. Kaśka nawzajem dzieliła się z nim pożywieniem, jakie przynosiła ze sobą – i tak te dwie nędze wspierały się wzajemnie. Chłopak sypiał teraz w kąciku na gołej podłodze, podłożywszy sobie tylko kułak pod głowę. Dopóki ogarki świecy ustawione na postumentach tliły, rzucając niepewne blaski, dotąd chłopak wpatrywał się uporczywie w układającą się do snu Kaśkę. Obecność tej wielkiej, tęgiej dziewczyny niepokoiła go dziwnie – kręcił się długo na podłodze, zanim zasnął. Nie dotknął się jej przecież więcej – budziła w nim obawę i szacunek. Obawiał się jej silnej pięści, choć nieraz przychodziła mu ochota pogłaskać jej gładkie ciało różowiące się wśród promieni wiosennego ranka. Ona zdawała się nie dostrzegać nawet tego niepokoju, jaki bezwiednie budziła swą osobą. Wstawała rano już zmęczona jak ten król duński, który pytał codziennie otaczających go dworzan: „Więc jutro dzień jeszcze?”.

Pewnego poranku dżdżysto i chłodno było na świecie. Oziębiło się nagle, a zimny deszcz bił w szyby pracowni. Kaśka drżała z zimna, stojąc nieosłonięta prawie niczym na środku wielkiej i wysokiej izby. Wodnicki, jakiś chmurny i zamyślony, pracował leniwie, gdyż jako organizm bardziej wrażliwy był niezmiernie czuły na zmiany powietrza. W kącie pracowni siedział głuchoniemy smutny i skurczony jak pies, któremu słota dobry humor odbiera.

Deszcz bił w szyby ze zdwojoną siłą. Strugi wody spływały po taflach szklanych, znacząc się lśniącymi bruzdy. Z daleka dochodził plusk wody spadającej szumiącą kaskadą z pobliskiej rynny. W całym gmachu Politechniki cicho było i pusto. Zdawało się, że pracowite mrówki pochowały się przed tą zimną szarugą wiosenną.

Nagle drzwi pracowni otworzyły się szybko. Kaśka drgnęła i opuściła ręce. We wchodzącym młodym człowieku poznała dawnego kochanka Budowskiej. Zapamiętała dobrze tego rosłego blondyna o szerokim karku ujrzanego kilkakrotnie w żółtawym blasku latarni. On spojrzał na obnażoną dziewczynę i uśmiechnął się radośnie. Była to dla niego wcale dobra gratka, niezła rozrywka w ten szary i dżdżysty dzień wiosenny. Dość miał martwych trupów, które ze względu na swe studia krajać musiał. To żywe, zabarwione krwią ciało kobiece pociągnęło go ku sobie.

Dlatego szybko zrzucił zmoczone palto i postąpił na środek pracowni. Przywitał się z Wodnickim; przynosił mu Anatomię, której potrzebował na dni kilka. Położywszy książkę na ziemi, usiadł na odłamie kamienia. Wyjął papierośnicę i zapaliwszy cienki, tani papieros, patrzył, kiwając głową, na Kaśkę, która powoli odzyskawszy równowagę, przybrała dawną pozę.

– Skąd, u diabła, wytrzasnąłeś taką machinę? – zapytał nareszcie Wodnickiego. – To gmach, nie kobieta!

Ale Wodnicki nie był dziś w usposobieniu do żartów.

– Kupiłem ją na targu w wiązce marchwi – odparł sucho, nie odrywając się od pracy.

– Nie zawracaj! – zaczął znów student. – Na targu możeś ją i znalazł, ale nie w marchwi.

I z najwyższą uwagą zaczął się przypatrywać dziewczynie.

Nie poznawał jej przecież. Widział ją krótko i przelotnie. Wprawdzie sięgnął kiedyś po nią, gdy przyszła mu wypowiedzieć zlecenie swej pani, ale on po tyle kobiet sięgał, których twarzy nawet dostrzec nie mógł w półzmroku wieczornym. Dlatego wydaje mu się zupełnie nową i nieznaną kobietą, a jego rozpasane zmysły z wielką lubością śledzą rozwinięte kształty dziewczyny.

Kaśka doznawała pod tym wzrokiem niewypowiedzianych męczarni. Znała już dobrze te oczy mężczyzn powleczone mgłą białawą. Wiedziała, że jest to zapowiedź rozzwierzęcenia się człowieka. Drżała na samą myśl, że może paść ofiarą tego zbydlęcenia.

Dlatego doznała niewypowiedzianej ulgi, gdy Wodnicki oznajmił jej koniec posiedzenia. Praca mu nie szła widocznie, wolał odłożyć ją na później.

Gdy Kaśka zeszła z podwyższenia, na którym pozowała, musiała przechodzić koło studenta, siedzącego obok zrzuconej przez nią odzieży. Zakrywając się skrzyżowanymi na piersiach rękami, starała się przesunąć obok tego mężczyzny tak, aby nie dotknąć jego nóg wyciągniętych.

Ale on porwał się z miejsca i postąpił kilka kroków. Szybko objął Kaśkę w pół i przysunął ku sobie – ona wyrwała się z tych objęć, odpychając go z całą siłą, na jaką zdobyć się mogła.

Student zachwiał się i wpadł na głaz, na którym siedział poprzednio. Nie znalazł przecież innego słowa dla wyrażenia swego zdziwienia nad te wyrazy:

– A to bestia!

Wodnicki, ubierający się do wyjścia, odwrócił głowę.

– Daj jej spokój, to taka nędza!

Kaśka spojrzała na małego rzeźbiarza z najwyższą wdzięcznością.

Taka nędza!

O, tak! Miał rację ten poczciwy chłopak. Była to nędza zbyt wielka, aby rozkosz od niej wziąć było można.

Ale inaczej myślał student. Ten opór podniecił go i utrwalił w raz powziętym zamiarze. Taka nędzarka ośmiela się opierać jeszcze! Jemu, który nawet w salonach umiał wybierać kochanki. I ze zdwojoną złością spogląda na ubierającą się Kaśkę. Wprawdzie łachmany, które nakłada, nie są zbyt pociągające, ale dla roznamiętnionego mężczyzny czyż jest co wstrętnego?

Spod obszarpanego kaftanika prześwieca nagie ramię… To wystarcza, aby zwierzę nie usnęło… Kawałek białego ciała! Oto wszystko, czego pragną mężczyźni. Wychodzi więc z Wodnickim, postanawiając za chwilę powrócić. I na rogu ulicy żegna się szybko z rzeźbiarzem, skręcając w wąską uliczkę tworzącą rodzaj przesmyku. Za chwilę wpada do pracowni, spotykając się w progu z wychodzącą także Kaśką. Szybkim ruchem ręki zatrzymuje dziewczynę, która, zdziwiona i przerażona, cofa się mimo woli pomiędzy posągi tak białe, jak jej twarz pobladła od przestrachu i wewnętrznego wzruszenia.

Wie dobrze, czego chce ten mężczyzna, którego spojrzenia palą jeszcze jak otrzymana świeżo chłosta. I w nadmiarze przestrachu przyciska się do zimnej podstawy posągów, jakby u niemych głazów szukając obrony przeciw ludziom napastującym ją w nędzy i cierpieniu. Pracownię zaległa wielka cisza.

Tych dwoje ludzi stało naprzeciw siebie długą chwilę, nie mówiąc ani słowa. Tylko ciężki, przyśpieszony oddech mężczyzny przecinał powietrze, łącząc się z pluskiem wody ściekającej wzdłuż szyb. Kobieta zaparła dech w sobie, patrząc rozszerzonymi źrenicami, zaciskając pięści, gotowa już do walki, przyuczona do niej jak bezdomne, wiecznie gnane po rozstajach zwierzę.

Mężczyzna pierwszy posunął się naprzód, w kilku krokach stanął przy dziewczynie, uśmiechając się jakoś dziwnie, konwulsyjnie prawie. I wyciągnął rękę jako pan stworzenia, aby zagarnąć tę istotę rzuconą mu na pastwę i na zużywanie wieczne. Ale ona wstrząsnęła się nagle w swych łachmanach i obydwoma rękami starała się powściągnąć napastnika. Cała trywialność jej rysów znikła pod wyrazem szalonego gniewu i wstrętu, jaki ściągnął jej rysy. Cała pogarda zebrana przez krótkie, a tak smutne życie, skoncentrowała się w tej chwili w jej zwykle przygasłych źrenicach. Patrzyła wprost w oczy mężczyźnie, a usta skrzywiła nerwowo. Miała wygląd lwicy broniącej się od napaści ludzi.

Lecz on nie zwracał na to żadnej uwagi. Krew bijąca mu do głowy pozbawiała go przytomności, szedł na oślep, pragnąc tylko dopiąć celu. Namiętność dodawała mu chwilowo siły. Szybko odsunął wyciągnięte ręce dziewczyny i przyciągnął ją ku sobie. Rozpoczęła się teraz straszna walka, walka na życie i śmierć. Była to walka ohydna, najnikczemniejsza, jaką kiedykolwiek człowiek mógł prowadzić – coś, co lodem krew w żyłach ścinać powinno. Kobieta broniła samej siebie, swego „ja”, swego ciała, wszystkiego, co było jeszcze jej własnością, mężczyzna kaleczył ją, bił, szarpał, nie zważając na jęki nieszczęśliwej, dlatego tylko, aby ją zbezcześcić i porzucić z hańbą i niezatartym nigdy ohydnym wspomnieniem.

Nagle spoza odłamów kamieni i płyt poustawianych porwała się drobna istota; straszny i dziki wrzask rozległ się w powietrzu. Był to głuchoniemy, który jak dziki ptak spadł na tych dwoje ludzi maltretujących się wzajemnie. Cienkimi, długimi palcami porwał bujne włosy mężczyzny i począł ciągnąć je z całej siły, nie przestając krzyczeć bezustannie. Szalony ból, jaki poczuł nagle kochanek Julii, zmusił go do opuszczenia Kaśki, która w tej chwili bezwładna osunęła się na ziemię. Głuchoniemy rzucił się teraz z całą wściekłością na odurzonego tym niespodziewanym wrogiem studenta. Z małpią zręcznością skacząc do twarzy, ranił go boleśnie, drapiąc paznokciami. Sposób ten nie zawiódł – bo piękny blondyn opuścił szybko pracownię, trzaskając silnie drzwiami. Pod strugami zimnej wody powrócił do równowagi i postawszy chwilkę na dziedzińcu, posunął szybko w stronę domu. Twarz miał podrapaną i pokrwawioną, zasłaniał się starannie parasolem, bojąc się jakiego spotkania. Tymczasem w pracowni leżała na ziemi Kaśka, drgając konwulsyjnie i jęcząc cicho. Cała ta walka wyczerpała jej siły i wstrząsnęła jej organizmem do głębi.

Koło niej klęczał głuchoniemy, usiłując uspokoić i pocieszyć nieszczęśliwą. Wył jak pies wierny, rozumiejący cierpienie swego pana. Łzy szkliły mu się w oczach, a cała twarz wyrażała niekłamane współczucie. Obnażone ciało kobiety przeświecało przez podartą odzież, chłopak przecież nie dotknął ciała. Owszem, delikatnie, spokojnie zesunął potargane szmaty i klęczał tak dalej, płacząc rzewnie.

Był to jeden mężczyzna spotkany na drodze życia przez Kaśkę, który nie zażądał ostatecznie wyzyskania jej nieszczęśliwej istoty. Ten mężczyzna miał dla niej łzę współczucia i zjawił się przed nią nie ze zwierzęcą namiętnością. Wyznajmy jednak smutną prawdę. Ten mężczyzna był przecież tylko… idiotą!

*

Nazajutrz po opisanym zdarzeniu Kaśka czuła się tak chora, że nie była w stanie zająć miejsca na podwyższeniu i przybrać zwykłej pozy. Dojmujące kurcze, jakie ściskały jej wnętrzności, zmuszały ją do tłumienia w sobie jęków wydzierających się gwałtownie na usta. Przy tym cierpiała ból głowy i silne osłabienie krzyża.

 

Chwilę stała milcząca i zgnębiona tym swoim stanem, trzymając w ręku ściągnięty z siebie kaftanik.

Wodnicki siedział na małym, drewnianym koziołku, także chmurny i zdenerwowany. Słota przeciągała się ciągle, a nerwy młodego chłopca rozprzęgały się pod wpływem tej wilgoci. Popatrzył chwilkę na Kaśkę, po czym odrzucił mokre płaty, okrywające projekt Kariatydy.

– Możesz już iść sobie – wyrzekł po chwili, zakrywając znów swą pracę; – nie masz tu po co przychodzić, już jesteś niepotrzebna!

Niepotrzebna!

Tak – zaprawdę, była niepotrzebna. Jeszcze jeden wyzysk jej ciała, ściągnięcie tego, co się dało z najlepszych części jej istoty, a potem zimna odprawa.

Odejdź! – Jesteś niepotrzebna!

Zostawiła tu wszystko, co miała najlepszego, najpiękniejszego w sobie ta nędzarka; ciało jej da może sławę, kto wie, może dużo pieniędzy, ale ona sama, ona, ten szkielet, to rusztowanie, na którym wznoszono arcydzieło, odejść precz może – bo już niepotrzebna! Kaśka, milcząc, zbierała się do odejścia.

Znów uciekał jej z rąk zarobek, jakiego się spodziewała, bo rzeźbiarz nie miał widocznie zamiaru opłacić swej modelki choćby szumnie przyobiecanymi trzema szóstkami.

Siedział teraz, pogwizdując walca z Gasparone i łupiąc tafelkę miki ostrym paznokciem.

– A nie przychodź więcej tu na noc – dodał, przestając nagle gwizdać. – Zarządzający gmachem widział cię i robi mi wymówki. Możesz mnie narazić na podejrzenie.

Kaśka nic nie odpowiedziała. Traciła znów przytułek na noc, wiedziała, że znów tułać się będzie po rowach lub krzakach Wysokiej Góry. Przymknęła oczy, jakby rażona nagle widokiem czegoś strasznego, co ją oczekiwało. Powoli przecież zebrała resztki sił i postąpiła w stronę drzwi.

Wodnicki w tej jej powolności upatrzył oczekiwanie słusznie należnej zapłaty.

– Słuchaj, ty maszkaro – zawołał, wyciągając wspaniałym gestem rękę – przyjdź do mnie za tydzień albo za miesiąc, to ci dam kilka guldenów. No cóż, przyjdziesz?

Był w tej chwili zupełnie szczery. Żałował tej nędzarki, obdartej i bosej, która szła w taką szarugę w świat, bez grosza i pewnego zarobku. Tylko tego ranka był diabelnie goły, bo – jak się wyrażał – „flota mu nie dopisała”.

Gdyby miał pieniądze, rzuciłby je bez wątpienia tej biednej dziewczynie, która teraz, stojąc koło drzwi, łzawymi oczami wpatrywała się w przestrzeń.

– Może ci nawet znajdę u kogo zajęcie – dodał, uśmiechając się dziwacznie – tylko, że ty coś diabelnie wychodzisz z formy.

Spojrzeniem domówił reszty.

Kaśkę oblała gorąca fala krwi. Żartu nie rozumiała wcale, ale uśmiech, spojrzenie, gest, pojęła w jednej chwili. Nerwowym ruchem zacisnęła dokoła siebie swe łachmany. Jak to? Więc to już znać tak bardzo, że ludzie spostrzegają i wyśmiewają się z niej, rzucając jej tę hańbę w oczy?

Jak szalona wybiegła z gmachu Politechniki, nie oglądając się nawet poza siebie. Nigdy nie czuła tak swego upadku jak w tej chwili. Dotąd sądziła, że stan jej jest widomy tylko jej samej, łudziła się, że przecież nie ma swej hańby wyrytej na czole. A teraz już wiedzą! Wszyscy wiedzieć będą! Gdzież się ukryje przed szyderstwem i pogardą ludzi? A gdy dziecię przyjdzie na świat, co z nim pocznie? W jaki sposób wychować je potrafi?

Całe długie dwa tygodnie pracowała jeszcze Kaśka w kościele, szorując podłogi korytarzy, myjąc kamienne posadzki lub wysokie okna zakrystii. Był to wiosenny porządek świątyni, przygotowanie do miesiąca Marii, który się zbliżał z całą zielonością i wonią wiosenną. Deszcz przestał padać i dokoła czuć było nadchodzącą wiosnę.

W zakrystii czyniono wielkie przygotowania. Wyjmowano wysokie, białe, drewniane lichtarze, a skurczone dewotki przyozdabiały je liśćmi z zielonej kitajki. Całe stosy nadzwyczajnych, białych i zielonych róż zalegały stoły zakrystii. Chwilami pobożną ciszę przerywał szept dewotki, która w nadmiarze gorącej świętobliwości przylepiła się czarną suknią do świeżo polakierowanego lichtarza. W jednym z takich wypadków zawezwano pracującego w kaplicy malarza, aby naprawił uszkodzenia, a malarz zapotrzebował białego lakieru zostawionego w składzie koło izdebki zakrystiana.

Kaśka powracała właśnie z kościoła z szaflikiem brudnej wody i ścierką pod pachą.

– Hej! Dziewczyno! – zawołał malarz. – A przynieś no biały lakier z komórki pod schodami. Idź tylko żywo!

Dewotki podniosły głowy i spojrzały na Kaśkę. Pomiędzy nimi znajdował się ospowaty ksiądz, spowiednik Kaśki. Stał okolony girlandami śnieżnych róż, czerniąc się w swej sutannie jak wielka atramentowa plama na czystej ćwiartce papieru. Ukośne jego oczy pobiegły w kierunku dziewczyny i obrzuciły szybko jej postać. Musiał przecież spostrzec teraz coś, za czym śledził od dawna, bo zmarszczył brwi i gniewnie poruszył się tak, że bibulane róże zaszeleściły dokoła jak liście jesienne.

Gdy Kaśka opuściła zakrystię, ospowaty ksiądz wyszedł po chwili tymiż samymi co ona drzwiami. Czekał na nią widocznie w korytarzu, bo Kaśka spotkała się z nim w ciemnym przejściu tak, że wyminąć go niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Zbliżała się więc wolno, spuszczając oczy w ziemię. Złe przeczucie szarpnęło jej sercem; czuła, iż spotka ją nowe jakieś cierpienie. Ksiądz stał tymczasem wyprostowany, surowy, z brwią zmarszczoną, rękami na piersiach założonymi. Gdy dziewczyna zrównała się z nim prawie, zatrzymał ją jednym słowem:

– Stój!

Kaśka stanęła jak wryta, opierając się o ścianę.

– Jak się nazywasz?

– Kaśka Olejarek.

– Jesteś zamężna?

Kaśka milczała, oddychając ciężko. Kłamać nie chciała, nie mogła – i to jeszcze przed księdzem!

– A więc „jesteś dziewczyną”! – ciągnął dalej ksiądz z niewzruszoną powagą – Jak śmiesz kręcić się tu po Domu Bożym, będąc w podobnym położeniu? Czy nie boisz się Boga i gniewu Jego?

Unosił się powoli, sądząc się być45 w konfesjonale.

– Jesteś zwierzę nieczyste, owca parszywa, która odbiegła od trzody… Idź stąd precz i nie zanieczyszczaj Pańskiej Świątyni. Tu tylko wierni mają przystęp.

I odebrawszy z rąk drżącej jak liść dziewczyny garnek z lakierem, zwrócił się w stronę zakrystii, skąd dobiegały szepty dewotek i szelest róż bibulanych.

Gdy Kaśka wyszła na ulicę, ciemno już było zupełnie. Długi czas przesiedziała skurczona na ziemi, nie śmiąc wyjść i spojrzeć ludziom w oczy. Gdy przecież znalazła się wśród ulicznego gwaru, musiała powziąć już jakieś postanowienie, bo z pośpiechem gorączkowym skierowała się w stronę zamieszkanego dawniej przez nią przedmieścia. Szła szybko, roztrącając ludzi, z twarzą rozpaloną, zaciskając dokoła siebie łachmany. Wkrótce stanęła tuż przed bramą domu tak jej znanego i drogiego w dawnych czasach. Wzrok zapuściła w ciemną głębię bramy, której przecież przestąpić nie śmiała. Szukała widocznie Jana w swym podrażnieniu najwyższym, może chciała zemścić się za doznawane od chwili poznania go krzywdy. Zaciśnięte konwulsyjnie usta nie wróżyły nic dobrego. Wyraz twarzy miała ten sam, z jakim porwała Rózię za włosy, tam wysoko, w ciemnej komorze poddasza. Wreszcie długo maltretowane zwierzę podniosło głowę – szukała sprawcy swych nieszczęść, czaiła się nań jak zwierzę drapieżne ranione boleśnie.

Szczęściem przecież dla Jana, z bramy domu wybiegła Marynka i przy bladym świetle latarni zwróciła uwagę na tę wielką postać w łachmanach stojącą nieruchomo przed bramą. Obdarta kobieta przypomniała Marynce Kaśkę. Zbliżyła się szybko i od razu poznała „tłumoka z trzeciego”, jak dawniej Kaśkę w kamienicy nazywano. Kaśka, nierada temu spotkaniu, odwróciła szybko głowę, ale Marynka chwyciła ją za spódnicę.

– Kaśko, to ty? Cóż ty tutaj robisz?

Nie mówiła jej jak zwykle „panno” – czuła, że nazwa ta byłaby śmieszna wobec łachmanów okrywających ciało spotkanej. Kaśka spojrzała na mówiącą ponuro, spod brwi zsuniętych, ale nie odpowiedziała ani słowa.

– Jeśli czekasz na tego urwipołcia Jana – zaczęła mówić Marynka, zgadując z przenikliwością właściwą kobietom powód zjawienia się Kaśki – to nie doczekasz się tak prędko. Mamy już innego stróża, a ten łajdak poszedł służyć gdzie indziej. Takie ciągle romanse po piętrzakach prowadził, to z tą, to znów z inną, że furtem były awantury. Bez to go wygnali i recht mieli… niech kobiet nie zaprzepaszcza ten postrunek szubieniczny.

Kaśka opuściła głowę na piersi.

Cała gorączkowa chęć zemsty rozwiała się w jednej chwili. W sercu czuła tylko ból dojmujący na myśl, że Jan bałamucił się ciągle, podczas gdy ona cierpiała tak bardzo, bardzo…

Marynka pociągnęła Kaśkę we framugę bramy. Zaczęła od opowiadania o sobie, o swym zdrowiu, które psuło się z dniem każdym, o przykrym, suchym kaszlu dręczącym ją po nocach. Potem z szybkością właściwą tej zmiennej naturze zwróciła swoją uwagę na Kaśkę i starała się dowiedzieć o wszystkim, co spotkało dziewczynę od chwili pójścia do cyrkułu.

Kaśka osunęła się na ziemię i powoli gorący potok łez spłynął jej z oczu. Siedziała teraz na tym samym miejscu, na którym oddała się Janowi owego pamiętnego jesiennego wieczoru, gdy zbita i zmoczona jak zwierzę przypadła do stóp niby kochającego ją człowieka.

– Głupia! Ja się z tobą ożenię!…

I szept ten zdawał się unosić jeszcze w powietrzu pod sklepieniem bramy, ten szept, który owionął ją wtedy razem z gorącym oddechem mężczyzny i uczynił bezwładną wobec jego woli. Marynka pochyliła się nad płaczącą i cierpliwie wydobyła z niej całą prawdę. Kaśka powoli wyspowiadała się z całej nędzy swojej, szczęśliwa, że ma przed kim wydalić się i opowiedzieć swe cierpienia. Nawet stanu swego nie zataiła przed Marynką, która wiadomość tę przyjęła jako rzecz zupełnie naturalną.

– A jakże chciałaś, żeby miało być? – zapytała z całą bezczelną naiwnością. – To mus, to już takie pokaranie na kobiety za to, że nie są porządne, jak należy.

Po czym zamyśliła się chwilę.

– A cóż ty teraz zrobisz ze sobą? – spytała.

Kaśka wzruszyła ramionami.

– Nie wiem! Chyba się do wody cisnę, bo już nie mam żadnego obrotu wedle siebie i nie wiem, gdzie się zadzieć!

– Do wody! – zawołała Marynka. – Jaka ty mądrala! Do wody byś nie poszła! O, nie!

– Bez co?

– Bez strach! Ja byłam już raz nad stawami, wiesz, tam za Kamienną Wolą, ale takem się wody zlękła, że gnałam co sił do domu. Ty byś tak samo drałowała, bo woda czarna jak szuwaks i aż w piętach drze, jak się na nią spojrzeć.

Kaśka, nie zaprzeczała; być może – Marynka miała słuszność. Mówi się chętnie o śmierci, a jak na to padnie, to strach człowieka zbiera. Zapewne i ona nie miałaby odwagi skoczyć do wody, skoro Marynka jej nie miała. Milczały chwilę jeszcze, po czym Marynka pierwsza zaczęła rozmowę.

– To ksiądz cię z kościoła wygnał?

– A jakże – odparła Kaśka.

– No, recht bo miał – dowodziła Marynka. – To nie wypada po kościele się włóczyć w takim grzechu, jak ty jesteś. Księża tego ścierpieć nie mogą.

Kaśka pomyślała chwilę. Więc wtedy, gdy padała w objęcia kochankowi, gdy ciepła jeszcze od rannego powitania wpadała do kościoła, aby przeżegnać się przed ołtarzem Marii, wtedy nikt nie wypędził jej ze świątyni, nikt nie poczytywał jej za grzesznicę przeklętą. Dziś wszakże, gdy została matką, wytrącają ją poza próg kościoła jak zwierzę nieczyste, kalające swą obecnością poświęcane mury.

I ta sama Marynka, której zniszczone ciało nosi widome ślady rozpusty, dowodzi z całym przeświadczeniem o „grzechu” Kaśki uosobionym w dziecku rzucającym się w łonie dziewczyny.

Marynka przecież umysłem praktycznym zastanawiała się nad dalszym losem Kaśki. Chciała koniecznie dopomóc tej nieszczęśliwej istocie, która zmęczona i zgnębiona drżała w kącie bramy.

Wypytawszy się o stan kasy i inne drobne szczegóły, Marynka powzięła nagle myśl, która w tej chwili okazywała się jedyną deską zbawienia.

– Zaprowadzę cię do Sznaglowej.

Kaśka spojrzała na rozpromienioną przyjaciółkę.

– Kto to Sznaglowa?

– To bardzo porządna kobieta, mieszka na Gliniankach, chodź tylko. Już ona cię do choroby przechowa i wyżywi.

– Nie mam jej czym zapłacić – wyjąkała Kaśka.

– Ach, ty bałwanico jedna… Sznaglowej tylko panie płacą. My idziemy w dług. Jak będziesz już zdrowa, pójdziesz na mamkę i dług Sznaglowej za ciebie ci, co cię wezmą, zapłacą. No, rozumiesz?

 

Tak! Teraz Kaśka zrozumiała całą kombinację. Mniejsza z tym, pójdzie „w dług” do Sznaglowej, byleby miała tylko dach i kawałek chleba, a dla dziecka jaką szmacinę. Potem, kto wie – może się znajdą litościwi ludzie, którzy pozwolą jej zabrać dziecko ze sobą i nie rozłączać się z nim wcale.

Chętnie więc powstaje z ziemi i kieruje się na ulicę. Do Glinianek z przedmieścia niedaleko. Marynka podejmuje się przeprowadzić przyjaciółkę i zarekomendować Sznaglowej. Pani jej wyszła, dziewczyna więc ma wolny wieczór przed sobą i spożytkuje go dla poprawienia doli nienawidzonej dawniej przez siebie rywalki. Obie kobiety wydostały się szybko na wały okalające miasto. Wieczorna wiosenna woń rozlewała się w powietrzu. Na wałach cicho było i spokojnie. Tylko rozkochane pary szybko mknęły w cieniu wzdłuż rowów kopanych przez żołnierzy. Ciemno było dokoła, a była to ciemność wioskowa, nieprzerywana żółtym światłem gazu. Gdzieniegdzie błyszczały tylko światełka spoza krzaków. To małe okienka domków ukrytych w gęstwinie. Domki te rosły nad drogą jak grzyby niskie, o płaskich pokrywach. Było ich wiele, cały szereg większych lub mniejszych, stosownie do zamożności właściciela.

Przed jednym z tych domków zatrzymała się Marynka. Ponieważ stał na wzgórzu, drewniane schodki ułatwiały możność dostania się do wnętrza. Domek był mały, niski, zapadnięty w ziemię. Okolony cały drzewami, tonął prawie w wiosennej delikatnej zieloności.

W oknach świeciło się słabo. Jedno z tych okien starannie było przysłonięte podartą jakąś szmatą. Przez rozdarte tkaniny przedzierały się smugi bladego światła, formując rodzaj krzyża na tle ciemnym.

Kaśka zauważyła to okno, wstępując po drewnianych, na wpół przegniłych schodach. Wpatrzyła się w to rozdarcie zasłony tak dziwnie tworzące krzyż świetlany i oczu od tych jasnych smug oderwać nie mogła. Dwie postacie stały przy samym wejściu do domku. Dwie kobiety rozmawiały pochylone ku sobie. W nocnej ciszy do uszu dziewczyn doleciały następujące słowa wypowiedziane jakimś dziwnie ostrym szeptem:

– Wypić po połowie rano i wieczór, potem trzy dni czekać… jak nie poskutkuje, przyjść znów. Dam jeszcze raz tyle.

– To sama Sznaglowa – wyrzekła Marynka, ciągnąc Kaśkę za spódnicę, a potem dodała podniesionym głosem – Dobry wieczór, pani Sznagiel, prowadzę pani dobry interes, będzie pani kontenta.

Rozmawiające kobiety odsunęły się szybko. Jedna pozostała u drzwi domu, druga zaczęła iść ku schodkom. Otarła się o wchodzącą właśnie na płaszczyznę Kaśkę. Była ubrana strojnie, w dolmanie46 ubranym dżetami, które w ciemności zaświeciły jak świętojańskie robaczki. Twarz zasłaniała starannie ręką ubraną w długą, ciemną rękawiczkę.

Gdy przeszła, Marynka uśmiechnęła się pogardliwie.

– Jakaś marmuzela, niechby tylko Sznaglowa dobrze zdarła, bo to płacić może taka diablica.

Tymczasem Sznaglowa wysunęła się z cienia i stanęła obok oświetlonego okna. Kaśka ujrzała wtedy szczupłą, niską kobietę o czarnych oczach, czarnych włosach i śniadej cerze. Ubrana skromnie, nawet biednie, miała powierzchowność spokojnej, cichej żony rzemieślnika oczekującej na powrót męża. W ręku tylko ściskała małą flaszeczkę, pełną brunatnego płynu. Flaszeczkę tę starała się ukryć przed przenikliwymu oczami Marynki.

– Kogóż mi to panna prowadzi? – zapytała wolno, starając się rozróżnić cokolwiek wśród ciemności.

– Moją krewniaczkę – odparła Marynka. – Weź ją pani do siebie na wikt i stancję, a to ona pani odsłuży. Zresztą, patrz pani, jaka to machina… to będzie dobra mamka i weźmie pani za nią grube pieniądze.

Sznaglowa nie poruszyła się nawet z miejsca.

– Chodź panna tu bliżej – wyrzekła do Kaśki.

Marynka popchnęła przyjaciółkę i w mgnieniu oka Kaśka znalazła się tuż przed Sznaglową. Światło bijące z okna oblało jej wynędzniałą postać. Drżąca i pokorna, stała, blednąc pod badawczym wzrokiem Sznaglowej. Mogła być znów wypędzona i niewpuszczona do tego domku, w którym przecież musiało być ciszej i spokojniej niż na Wysokiej Górze.

Ale Sznaglowa zmysłem znawcy pojęła, że ta wielka, tęga, pysznie zbudowana kobieta może przedstawiać dla niej świetny interes. Jako mamka Kaśka mogła być nieopłacalna47 teraz, gdy dobrych, silnych mamek brakowało coraz bardziej. Dlatego po chwilowej pauzie zwróciła się ku drzwiom, a roztwierając je, wyrzekła niemal rozkazująco:

– Wejdź panna!

I Kaśka wstąpiła poza ten próg, który przebyć gorąco pragnęła. Na samym wstępie przecież cofnęła się mimowolnie. Stłumiony, bolesny kobiecy jęk powitał ją w progu. Jęk ten wydostawał się z izdebki, której drzwi szczelnie były zamknięte. Według wyrachowania Kaśki okno przysłonięte rozdartą zasłoną należało właśnie do tej izdebki. Któż mógł jęczeć tak żałośnie poza tymi drzwiami, poza tym oknem, które pokrywał rodzaj śmiertelnego całunu, znaczonego świetlanym znakiem krzyża?… Kaśka stała w progu, wsłuchując się w te jęki.

Instynktem wrodzonym każdej kobiecie zrozumiała znaczenie tej bolesnej skargi. Sznaglowa rozmawiała jeszcze z Marynką, stojąc we drzwiach, zwrócona twarzą na zewnątrz.

Nagle drzwi izdebki otwarły się z trzaskiem. Młode, zaledwie czternastoletnie dziewczę, bose i odziane nędzną, podartą spódniczką, wypadło na środek sieni. Nie uważając na Kaśkę, pobiegła ku Sznaglowej, a pociągnąwszy ją za suknię, zawołała:

– Matka! Chodź!… Nieżywe.

Sznaglowa odwróciła się szybko.

– Czego wrzeszczysz! – wyrzekła, kierując się w stronę izdebki. – Masz klucz od komody, idź po papier i po szpilki, a nastaw też garnuszek rumianku dla chorej.

Domówiwszy tych słów, podała małej dziewczynie niewielki kluczyk i znikła we drzwiach izdebki.

Dziewczyna z szelestem i hałasem otworzyła drugie drzwi po przeciwległej stronie i wbiegła do drugiej połowy domu. Kaśka, zapomniana przez wszystkich, oparła się o ścianę i patrzyła strwożona przed siebie.

Cicho było teraz dokoła. Jęki ustały, słychać było tylko krzątanie się Sznaglowej po izdebce.

Nieżywe!

Zapewne dziecko, które kobieta ukryta poza tymi drzwiami rodziła, skarżąc się tak boleśnie.

Nieżywe!

Trup witał Kaśkę w progu tego domu, trup dziecka, które nigdy świata oglądać nie miało, a przecież już żyło w łonie matki, cierpiało z nią wspólnie i wspólnie się cieszyło!…

Kaśka mimo woli ręce przycisnęła do łona. Czyż i ona po to cierpi i tak długo nosi swe dziecię w sobie, aby urodzić tylko trupa?

Hałas otwieranych drzwi i szelest papieru zbudził ją z zadumy. Mała, bosa dziewczyna przeleciała jak strzała i zapukała do drzwi izdebki. W ręku miała wielki arkusz żółtawej bibuły i kilka szpilek wetkniętych w małą, aksamitną poduszeczkę.

Drzwi uchyliły się, ale oprócz Sznaglowej ukazała się w nich jeszcze jedna postać. Była to wysoka, tęga, dobrze zbudowana dziewczyna, ubrana w spłowiałą, różową suknię. Nogi miała bose, ale za to włosy uczesane wysoko zdobiła kokarda z niebieskiej wstążki. W ręku trzymała książkę żółtą, małą książczynę ozdobioną czarnym rysunkiem na karcie tytułowej.

Przeszła przez sień z miną zdeterminowanej królowej.

– Nawet Izabelli dokończyć nie mogę przy tych waszych hałasach – wyrzekła skrzeczącym głosem; mogłybyście się też ciszej obie zachować i nie przeszkadzać mi w czytaniu.

Ale ani mała dziewczyna niosąca papier, ani Sznaglowa, nie zwracały teraz uwagi na zadąsaną bosą elegantkę. Sznaglowa szybko pochwyciła papier i szpilki i przymykając za sobą drzwi izdebki, wyrzekła do swej młodszej córki:

– Idź, Madi, na ogródek, podam ci przez okno!

Lubowniczka powieści hiszpańskich weszła tymczasem do dalszych części domu. Mała zaś dziewczyna, nazwana imieniem Madi, wybiegła przed dom, nie zwracając uwagi na Kaśkę, przytuloną wciąż do ściany. Po upływie jednak kilku minut Kaśka uczuła budzącą się w niej ciekawość, tak właściwą każdej kobiecie. Wysunęła się ostrożnie z sieni i spojrzała na zewnątrz. Przed okienkiem pokrytym zasłoną stała Madi, pogwizdując walca. Czekała widocznie na coś, bo obnażone ramiona wyciągała przez przyzwyczajenie przed siebie, a palcami poruszała niecierpliwie. Po chwili otworzyło się okienko i zasłona uniosła się u dołu cokolwiek. Madi wyciągnęła ręce i porwała jakiś przedmiot dość duży, owinięty w żółtawy papier i owiązany cienkim szpagatem. Przedmiot ten wysunął się tuż spod stóp świetlanego krzyża błyszczącego na ciemnym tle zasłony.

45sądząc się być (daw.) – dziś: sądząc, że jest. [przypis edytorski]
46dolman (z tur.) – szeroki, rozkloszowany płaszcz. [przypis edytorski]
47nieopłacalny – tu: nie do opłacenia; nie do przecenienia; bezcenny. [przypis edytorski]