Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Pięć nowych dukatów zadzwoniło na dłoni bandyty.

– To zaliczka – oświadczył on spokojnie. – Po sprawie wyliczysz mi waść trzy razy tyle.

A gdy Rinaldo przyglądał mu się z gniewnym zdziwieniem, Esteban dodał:

– Jak się zresztą podoba, wolno przyjąć lub nie!

– Nie mam czasu na targi – rzekł Rinaldo. – Zgoda zatem, ale niechże robota będzie porządna.

Straszny drągal wpatrywał się w Rinalda, nic nie mówiąc.

Wzrok jego był przenikliwy, tak obojętnie na wszystko przygotowany, tak spokojnie okropny, że Włoch czuł, jak dreszcz zimny przebiega mu po ciele.

– Nie powiedział mi waść dotąd nazwiska mego przeciwnika – rzekł wreszcie zbir.

– Nazwisko? Na cóż panu nazwisko! Nazywa się Castillan. Podejmuję się urządzić panu spotkanie z nim w odległości kilku mil od Paryża. Do pana należy wynaleźć powód sprzeczki.

– Od tej chwili możesz waść uważać go za nieistniejącego.

– Ale! – porwał się z miejsca Rinaldo – potrzebne nam są konie i odzież podróżna. Poczekajcie tu na mnie. Za godzinę musimy być gotowi do drogi.

Służący hrabiego Rolanda zabrał się energicznie do dzieła i w tej samej chwili, gdy Sulpicjusz Castillan budził gospodarza zajazdu każąc mu osiodłać konia, trójka awanturników dołożyła wszelkich starań, aby wyruszyć w ślad za nim i przygotować spotkanie w miejscu i w czasie, które zawczasu obmyślił Rinaldo.

XIX

Była czwarta rano, gdy Sulpicjusz opuszczał Paryż. Ani jedna chmurka nie plamiła nieba, wszystko w przyrodzie tchnęło spokojem i świeżością. Młody człowiek wciągnął pełnymi piersiami czyste powietrze poranku. Czuł się lekkim i szczęśliwym. Rad był temu, że żyje i że świat taki piękny, i że może cwałować na koniu szerokim gościńcem, wśród pól i łąk okrytych zielonością. Przez drogę powtarzał sobie w myśli wszystkie zalecenia Cyrana oraz poczciwe rady Zuzanny, która obficie wyposażyła go nimi na pożegnanie.

Młodzieniec, odważny jak zawsze i jak zawsze o nic się nietroszczący, nie zauważył, że jest śledzony czy też wprost ścigany. W odległości jakichś pięciuset czy sześciuset kroków za nim pędzili konno: Ben Joel, Rinaldo i imć Esteban.

Jedynie ten ostatni występował w swej własnej postaci. Zmienił tylko odzież; zamiast bowiem wczorajszych łachmanów miał na sobie kaftan z bawolej skóry, nowe spodnie z zielonego aksamitu i długą, szarą opończę, wyglądającą wcale przyzwoicie, wszystko, naturalnie, dostarczone przez Rinalda.

Natomiast towarzysze zbira zmienili się nie do poznania.

Ben Joel nadał sobie powierzchowność uczciwego kupca, podróżującego w sprawach handlowych; obciążył on przy tym swego konia pakunkami, które pospolici wędrowni handlarze dźwigają zwykle na plecach.

Chytre oblicze Rinalda, przekształcone za pomocą zręcznej charakteryzacji, wychylało się do połowy tylko spod szerokich skrzydeł kapelusza; sukienna jego odzież, mało efektowna, ale z dobrego materiału i starannie odrobiona, nadawała mu pozór jakiegoś zamożnego rządcy dóbr lub dzierżawcy, który o wczesnym ranku wybrał się na objazd folwarków.

Każdy z jeźdźców różnił się tak bardzo od towarzyszów, każdy nosił w całej swej postaci znamię tak odrębne, że kto spotkał tę trójkę, nie domyślał się z pewnością, że ma przed sobą ludzi jedną myślą związanych i do jednego celu podążających. Przypuszczać on mógł raczej, że jeźdźcy, spotkawszy się wypadkiem w drodze, postanowili przez pewien czas jechać w kompanii, aby podróż wydała im się mniej długa i mniej nudna.

Starając się pozostawać w przyzwoitej odległości od Castillana, posuwali się oni nieco wolniej niż on, szło im bowiem o to, aby nie zbudzić w ściganym podejrzeń.

Od chwili, gdy opuścili Paryż, żaden z nich nie przemówił ani słowa. Esteban de Poyastruc rzucał tylko od czasu do czasu spojrzenie na Rinalda, jakby go chciał wybadać, Włoch jednak nie myślał ust otwierać.

Po godzinie jazdy zbir nie mógł już wytrzymać i zapytał, czy prędko się zatrzymają.

– Nieprędko – odburknął sługus.

– Tyle ceregieli o sprzątnięcie jednego człowieka! – zauważył pogardliwie Esteban.

– Szaleńcze! – zgromił go Rinaldo. – Ów młodzieniaszek tyle jest znany w Paryżu, co Kapitan Czart we własnej osobie. Są oni zawsze razem, jak święty Roch ze swym psem. Gdybyśmy go zabili dzisiejszej nocy lub też w tej chwili, nie upłynąłby dzień jeden, a już Bergerac byłby o tym uświadomiony. Otóż, jest rzeczą niezbędną, aby Bergerac sądził, że jego sekretarz znajduje się wciąż w drodze; inaczej może on sam wmieszać się do sprawy i szyki nam pokrzyżować. Musimy przydybać Castillana w jakim kącie odludnym, gdzie by nie wiedziano: kto on zacz, skąd przybywa i dokąd dąży. Zrozumiano?

– Najzupełniej – odrzekł szlachcic prowansalski. – Ale jeżeli rzeczy będą iść tą koleją, zaciągnie on nas do samego Orleanu.

– Tak pan sądzisz, panie Esteban? Otóż upewniam pana, że już w Estampes będziesz mógł puścić mu finfę pod nos. Po przebyciu pięciu lub sześciu mil zarówno człowiek, jak koń domagają się odpoczynku i muszą skręcić z gościńca do jakiej przydrożnej oberży.

– A czy w Estampes znajduje się jaka dobra oberża? – zapytał zbir.

– Nie wiem; nigdy tam nie byłem. Zastosujemy się zresztą najzupełniej do gustu i wyboru naszego młodzieńca. Mam nadzieję, że się na nim nie zawiedziemy.

– Och! – wtrącił Ben Joel – każda oberża będzie dla nas dobra na ten krótki przeciąg czasu41!

– Przepraszam! – zaprzeczył Esteban. – Przecie nie wyprawimy młokosa na tamten świat, zlazłszy zaledwie z siodeł.

– Czemuż by nie? – zapytał Rinaldo.

– Ponieważ zajedziemy tam późno, ponieważ jestem bardzo głodny, a zwłaszcza bardzo spragniony, i wreszcie ponieważ nie mam zwyczaju bić się na czczo, chyba gdy jestem do tego przymuszony.

– O, panie Esteban! – zaśmiał się drwiąco Rinaldo, mierząc wzrokiem kościstą figurę zbira – uważałem pana za istotę mniej cielesną.

– Czy to przytyk? – zapytał Prowansalczyk, straszliwie marszcząc czoło.

– Nie gniewaj się – pośpieszył uspokoić go Rinaldo. – Będziesz pan mógł najeść się, napić i zabić swego człowieka jak najwygodniej. Ale cóż to? Gdzież on się podział? – przerwał nagle sługus, wspinając się na strzemionach.

W istocie Castillan popędził konia i trójka straciła go z oczu.

Dano ostrogi koniom, które ruszyły galopem. Młodzieniec ukazał się znów oczom ścigających.

Reszta drogi odbyła się bez żadnych ważniejszych wydarzeń.

Przewidywania Rinalda ziściły się: pierwszy popas odbył Castillan w Estampes.

Było samo południe, gdy młodzieniec zatrzymał się przed bramą zajazdu „Pod Uwieńczonym Pawiem” i rzucił cugle stajennemu, który doń podbiegł.

Zamierzał on posilić się tu i ruszyć w dalszą drogę dopiero z nadejściem nocy, ażeby dotrzeć do Orleanu o godzinie pierwszej dnia następnego. Podróż nocą nie przestraszała go, obliczał zaś, że w ten sposób zrobi dwa popasy, co dwanaście mil, pierwszego dnia, to znaczy: odbędzie około ćwierć drogi do Saint-Sernin.

Świetny w normalnych warunkach apetyt Sulpicjusza wzmocnił się jeszcze na skutek jazdy wierzchem i dzięki świeżemu powietrzu, toteż młodzieniec, kierowany głosem instynktu, zwrócił się od razu w stronę kuchni.

Godzina była jak najlepiej wybrana dla łaknących żołądków. Zegar kościelny wydzwonił właśnie dwunastą i ostatniemu uderzeniu zegara odpowiedział zgrzyt obracających się rożnów, nadzianych ptactwem oraz różnymi pieczeniami, które żar ogniska wspaniale już przyrumienił.

– Przybywasz w samą porę, mój młody panie! – powitał Castillana oberżysta. – Jeszcze jeden obrót różna, a pieczyste przypaliłoby się z pewnością. Czym mogę panu dobrodziejowi służyć?

– Daj mi pan, co tylko chcesz, byle prędko.

Kucharz zdjął szybko rożen i zsunął zeń różne rodzaje pieczystego do olbrzymiej brytfanny, pełnej roztopionego masła i sosu. Następnie jednym zamachem ręki nakrył stół, na półmisku fajansowym w kwiaty położył dymiącą pulardę i przysuwając Castillanowi stołek, rzekł zachęcająco:

– Racz pan dobrodziej zasiąść. Na pierwszy ząb i to wystarczy.

Castillan usiadł i przypuścił bohaterski atak do pulardy.

Izba tymczasem napełniała się ludźmi.

W tłumie, który „Pod Uwieńczonego Pawia” sprowadzała godzina obiadowa, przeważał żywioł wojskowy. Oberża, w której zatrzymał się Castillan, zaliczała do swych stałych gości sporą liczbę oficerów i kadetów z pułku imcipana de Casteljaloux, który kwaterował właśnie w Estampes i w którym sam Cyrano służył był niegdyś w stopniu kapitana.

Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, gdy otwarły się z hałasem drzwi i wkroczył do izby Esteban de Poyastruc, wiodąc ze sobą Ben Joela i Rinalda. Było umówione, że w krwawej komedii, jaka się tu odegra, pierwsza rola przypadnie zbirowi, on też wysunął się od razu na plan pierwszy.

– Hej, oberżysto! – krzyknął na gospodarza. – Trzeba mi tu zaraz kilku miejsc przy stole. Jednego miejsca dla mnie, a dwóch dla tych panów, których miałem honor spotkać w drodze i którzy, jak ufam, zaszczycą mnie i przy obiedzie swym towarzystwem.

Dwaj zbóje skłonili się na znak zgody.

Gospodarz powiódł niespokojnym wzrokiem po sali, następnie, zwracając się do Estebana, rzekł z żalem:

– Sam pan dobrodziej widzisz, że wszędzie pełno.

Palec Prowansalczyka skierował się w stronę Castillana, który spokojnie dogryzał swoją pulardę.

– A ówże stolik?

– Prawda! – z pośpiechem wyrzekł oberżysta. – Jeśli ten młody pan pozwoli, będzie można nakryć panu dobrodziejowi obok niego.

 

– Jeśli pozwoli? Byłoby to dość zabawne, gdyby ośmielił się nie pozwolić, gdy ja tego żądam!

Mówiąc to Esteban wziął kapelusz do ręki, przywołał na swe wstrętne oblicze uśmiech zastosowany do okoliczności i podszedłszy do Castillana, któremu skłonił się z przesadną grzecznością:

– Panie! – zaczął.

Sulpicjusz podniósł głowę schyloną nad talerzem i niezmiernie zdziwiony zmierzył wzrokiem osobliwą figurę nieznajomego.

– Panie! – podjął zbir, z niezmąconą niczym zimną krwią – widzisz waść we mnie szlachcica prześladowanego przez fatalność. Przybywam do tej oberży głodny jak wilk, przybywam w dodatku z dwoma innymi podróżnymi, których poznałem w drodze i których pragnąłbym z serca ugościć. Przybywszy znajduję wszystkie stoły zajęte, z wyjątkiem tego, przy którym waść siedzisz. Ośmielam się przeto błagać waści, abyś najłaskawiej raczył podzielić go z nami.

Wysłuchawszy cierpliwie tej oracji, Castillan obrócił wzrok na dwóch innych „podróżnych”, których Prowansalczyk przedstawił mu zaraz po przedstawieniu samego siebie i których miny dwuznaczne wcale mu się nie podobały.

Cokolwiek bądź, był on zbyt dobrym towarzyszem, aby odmawiać prośbie, którą Esteban przedstawił mu z tak wielką uprzejmością.

– Jestem szczęśliwy, że mogę przysłużyć się panom taką drobnostką – odrzekł. – Przy stoliku tym jest bardzo przestronnie jednemu; czterem może być cokolwiek za szczupło. Ale to nic, ściśniemy się odrobinę. Raczcie panowie usiąść, bardzo proszę.

– Jesteś waść dobrym kompanem – oświadczył Esteban – i z przyjemnością wypróżnię butelkę za pańskie zdrowie.

„Za jego zdrowie – pomyślał Ben Joel. – Otóż to znaczy: wieńczyć swoją ofiarę kwiatami”.

Gospodarz energicznie zakrzątnął się około nowych gości i na stole zjawiły się niebawem talerze, półmiski i butelki. Towarzysze Estebana de Poyastruc, widząc, z jakim zapałem zabrał się on do obiadu, przyszli do przekonania, że szlachcic ten nie tylko nie potrafi bić się na czczo, lecz owszem, musi najpierw upić się, aby się bić dobrze. Odkrycie to zaniepokoiło ich nie żartem42.

Ale postępowanie Estebana uspokoiło ich wkrótce. Tęgie łyki, które raz po raz powtarzał, zdawały się wpływać nań dobroczynnie, dodając bystrości jego spojrzeniu i wymowy językowi. Zamiast mroczyć się, twarz jego stawała się coraz jaśniejsza.

Gdy obiad zbliżał się do końca, mrugnął on znacząco na towarzyszów, jakby mówił: „Baczność! Zabieram się do dzieła!”.

Ten znak porozumienia nie uszedł uwagi Castillana. W umyśle jego zrodziło się podejrzenie.

Cyrano zbyt wymownie zalecał mu ostrożność przed możliwymi podejściami hrabiego i jego wysłańców, aby spostrzeżenie tego rodzaju nie skłoniło go do podwojenia czujności. Zresztą od samego początku uprzejmość Estebana wydała mu się podejrzana.

Zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i opuścić izbę. Prowansalczyk zatrzymał go, mówiąc:

– Spodziewam się, że nie porzucisz nas waść w ten sposób?

– Przepraszam – odrzekł młodzieniec – ale godziny moje są policzone.

– Ba, jakkolwiek miałoby to waści popsuć rachunek, musisz poświęcić nam jedną z tych godzin. Zanim się rozstaniemy, wypada uczcić znajomość naszą wypiciem butelki wina kanaryjskiego.

– Zgoda! – rzekł Castillan, siadając na powrót przy stole.

Kiedy wino kanaryjskie rozlane w kieliszki wzmocniło jeszcze zażyłość pomiędzy czterema biesiadnikami, Esteban wystąpił z nowym projektem.

– Ech! – wyrzekł – takie picie nic niewarte! Przy kieliszku trzeba się czymś zająć. Kubek i kości bardzo by się nam tu przydały. Co waść myślisz o tym?

– Myślę – oświadczył wyraźnie Castillan, zniecierpliwiony natręctwem, z jakim Esteban narzucił mu swe towarzystwo – że już wielki czas myśleć o podróży. Zresztą, nie lubię żadnych gier i wskutek tego wcale grać nie umiem.

Prowansalczyk przygryzł wąsa i rzekł marszcząc się:

– Czy to ma znaczyć, mój panie, że propozycję moją uważasz za niewłaściwą?

– Bynajmniej. Żałuję jedynie, że upodobania nasze różnią się. Oto wszystko.

– To znaczy jak najwyraźniej, że moje upodobania są, według waści, złe i że jestem, powiedziawszy wyraźnie, oszustem. To tak, mój panie? To ośmielasz się znieważać mnie? – zagrzmiał Esteban podnosząc się, jakby go nagle wściekły gniew z miejsca podrywał.

– Nic podobnego w myśli mi nie postało – odparł spokojnie młodzieniec, niewiele sobie czyniąc z udanego gniewu zbira. – To przeciwnie, waćpan, jak mi się zdaje, szukasz rozmyślnie awantury!

– Awantury! Do diabła! Jeśli waść masz równy wstręt do szpady, jak do kości, awantury, których ludzie z waścią szukają, mało obchodzić go muszą.

„Nie wątpię już – pomyślał Castillan, usłyszawszy to wyzwanie – że w tym wszystkim tkwi hrabia de Lembrat. Nie bardzo to przyjemne rozpoczynać podróż od bójki, ale: tym gorzej! Ten drągal nie przestrasza mnie wcale swymi sępimi ślepiami!”

Uczyniwszy w myśli tę uwagę, sekretarz Cyrana podniósł się, oparł obie ręce o stół i patrząc śmiało w twarz zbira, zapytał tonem niezmiernie łagodnym:

– Kiedy pan raczysz nareszcie zakończyć ten żarcik?

– Jedno słowo! – rzekł tamten. – Grasz waść czy nie grasz?

– Nie gram.

– A czy bijesz się?

– Zawsze.

Zbir skłonił się.

– Przykro mi – rzekł – że nasz obiad w taki sposób się kończy, ale waść sam tego chciałeś. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, abyśmy załatwili na poczekaniu tę drobną sprawę. Czy masz waść sekundantów?

– Znajdę ich – odrzekł Castillan, przebiegając oczyma grupę oficerów, którzy nadbiegli na hałas wywołany sprzeczką.

– A panowie – zwrócił się Esteban do Ben Joela i Rinalda – czy nie odmówicie mi swych usług?

– Bez wątpienia – odpowiedział Rinaldo. – Obydwaj wprawdzie, jak sądzę, posiadamy mało doświadczenia w tego rodzaju sprawach, nie wypada nam jednak odmawiać.

– Chodźmy zatem.

– Jeszcze słowo – wtrącił Castillan. – Czy pana co zmusza do takiego pośpiechu?

– Im prędzej, tym lepiej.

– Dla mnie byłoby lepiej odłożyć tę rzecz do wieczora. Chciałbym załatwić kilka spraw przed spotkaniem.

– Przystaję. Będziemy się bili przy latarni.

– Jeśli to panu dogadza, przystaję i ja.

I Castillan wyszedł z izby.

W pół godziny później miał już sekundantów. Byli nimi dwaj oficerowie z pułku Casteljaloux, którzy na samo imię Cyrana pośpieszyli z ofiarowaniem swych usług.

Esteban, pozostawszy z towarzyszami, spojrzał na nich, czyniąc znaczący ruch głową.

– Wiecie – rzekł – com mu zaproponował?

– Co takiego?

– Pojedynek przy latarni.

– Cóż stąd?

– Nie byle kto, moi kochani panowie, może się bić w ten sposób. Trzeba do tego znać wszystkie subtelności szermierstwa. Myślałem, że mi dacie do zakłucia pisklę, tymczasem, jak mi się zdaje, będę miał do czynienia z opierzonym już dobrze kogutem.

– Do kroćset! – mruknął Rinaldo – a jeżeli on pana zabije?

Zbir uśmiechnął się lekceważąco.

– Bądź spokojny, kochany panie. Zobaczysz dziś wieczorem, jak to według wszelkich prawideł kładzie się swego zapaśnika tak, aby nie mógł się już podnieść.

Castillan spędził resztę dnia w wynajętej izdebce, gdzie napisał długi list do Cyrana.

Pismo to dał do przechowania jednemu ze swych sekundantów, zalecając, żeby zawiózł je do Paryża na wypadek, gdyby pojedynek zakończył się dlań nieszczęśliwie. Oficer przyrzekł mu to solennie.

Młodzieniec ujął następnie szpadę, aby się rozruszać, po krótkim egzorcytowaniu się schował ją do pochwy, zadowolony z siebie. Uczeń Cyrana w sztuce szermierskiej mało sobie czynił z grożącego mu niebezpieczeństwa, a ów pojedynek przy latarni, którego zasady znał wybornie i na który Esteban tak wiele liczyć się zdawał, nie przysparzał mu najmniejszego kłopotu.

Gdy nadeszła godzina spotkania, Castillan zszedł ze swymi sekundantami do izby gościnnej, gdzie czekali już Esteban i jego kamraci.

– Zaopatrzyłem się już w potrzebne przyrządy – rzekł zbir. – Gospodarz pożyczył ślepej latarki, a co do reszty, sądzę, że moja opończa jest dostatecznie szeroka, aby nam w tym wypadku służyć.

– Doskonale – rzekł Castillan. – Do dzieła zatem, panowie.

Z tyłu oberży znajdowało się małe podwórko, którego ziemia, twarda i równo ubita, przedstawiała odpowiednie do zapasów miejsce.

Tu postanowiono rozprawić się, wszyscy bowiem jednozgodnie43 osądzili, że nie należy nadawać sprawie rozgłosu, wtajemniczać w nią ludzi postronnych i budzić czujność straży.

Esteban położył na ziemi zapaloną latarnię oraz swą opończę i rzekł do Castillana:

– Tym razem, niezależnie od swych upodobań, musisz waść zagrać ze mną w kości. Los musi rozstrzygnąć, jakie każdemu z nas przypadną środki obrony.

– Gra zbyt jest piękna, abym dla niej nie zapomniał na chwilę o swych zasadach. Gdzie kości?

– Oto są. Proszę wyrzucić.

Sulpicjusz wziął kubek, potrząsnął kostkami i wysypał je na ziemię w miejscu oświetlonym przez latarnię.

– Szóstka i dwójka – wymienił głośno, schyliwszy się dla policzenia punktów.

– Dobre cyfry! – zauważył Esteban, zbierając kostki do kubka.

– Czwórka i szóstka! – zawołał, wyrzucając z kolei kości. – Jestem wygrany dwa punkty i mam prawo wyboru.

Po tych słowach pochwycił latarnię i zaraz też szpadę wydobył.

Castillan wziął opończę i owinął ją sobie dokoła lewej ręki. Pojedynek przy latarni – albo raczej: pojedynek z latarnią – należał do tych, w których walczy się, jak to mówią, pierś przy piersi. Wymagał on niezmiernej zręczności, przytomności umysłu, a zarazem podstępu, i nierzadko bywał śmiertelny dla obu zapaśników.

Trzymający latarnię to olśniewał jej blaskiem przeciwnika, to zakrywał światło, pogrążając go w ciemności. Drugiemu płachta służyła najpierw za tarczę osłabiającą siłę ciosów; następnie posługiwać mógł się nią jak rzymski gladiator siatką, zarzucając ją na przeciwnika.

– Jestem na pańskie usługi! – rzekł Castillan, stając na stanowisku nie bokiem, lecz z wystawioną naprzód piersią, którą osłaniało pokryte opończą ramię.

– Zaczynajmy – odparł zbir.

W tejże chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Esteban schował latarnię za siebie.

Szalone natarcie, natychmiast zresztą odparowane, pouczyło Castillana, że ma przed sobą niepospolitego gracza.

Tymczasem jednak wzrok jego począł oswajać się z ciemnością. Rozeznawał już w mroku niepewną sylwetkę Estebana i czuł, że szpada jego jest jakby znitowana ze szpadą zbira. Wygiął ostrze, szarpnął nim gwałtownie i rozdzielił żelaza.

– Dobra! – rzucił Esteban, podbijając nerwowym ruchem szpadę młodzieńca.

W tejże chwili nagły rzut światła padł na twarz Castillana. Olśniony skoczył w tył – mimo to jednak uczuł w piersiach szpadę przeciwnika.

Było to jednak tylko lekkie ukłucie. Opończa osłabiła siłę pchnięcia.

Esteban tak bardzo liczył na ów cios, że wykonawszy go cofnął szpadę w przekonaniu, że ujrzy już przeciwnika padającego.

– Jeszcze na nogach! – zadziwił się po krótkiej pauzie.

– Aby być gotowym na pańskie usługi! – odparł Castillan szydersko44 i rzucił się nań z wściekłością.

Latarnia rozpoczęła nowe sztuczki. Skakała ona teraz jak błędny ognik w ręce zbira, myląc przeciwnika co do miejsca, w którym znajdował się Esteban, oświetlając go to od stóp do głowy, to z jednego tylko boku, biegnąc wciąż za nim, prześladując go zajadle.

Wypadało odpowiedzieć w sposób właściwy na tę taktykę.

Castillan podniósł lewe ramię i jął machać rozwiniętą do połowy opończą, niby skrzydłem olbrzymiego, nocnego ptaka.

Płomień latami zachwiał się kilkakrotnie i zbir zląkł się nie żartem45, że może zagasnąć.

 

Trzeba było kończyć.

Podniósł szpadę i pchnął silnie, jakby chciał przebić młodzieńca z góry na dół.

Castillan skorzystał z tej chwili.

Silnym ruchem opończy zgasił latarnię, która wypadła z ręki Estebana, jednocześnie zaś wbił mu ostrze szpady w gardło.

– A!… – zacharkotał46 zbir, padając ciężko na ziemię.

A gdy Rinaldo pochylił się nad nim, wybełkotał jeszcze:

– Mówiłem… mó… wiłem… że to nie… pisklę… lecz… ko… gut!

To było wszystko. Po chwili wielmożny Esteban de Poyastruc był już trupem.

Castillan zwrócił się do jednego ze swych sekundantów.

– Może mi pan teraz list mój zwrócić! Już niepotrzebny.

41krótki przeciąg czasu – dziś popr.: krótki czas. [przypis edytorski]
42zaniepokoiło ich nie żartem – dziś: zaniepokoiło (…) nie na żarty. [przypis edytorski]
43jednozgodnie – dziś: jednogłośnie a. zgodnie. [przypis edytorski]
44szydersko – dziś: szyderczo. [przypis edytorski]
45zląkł się nie żartem – dziś: zląkł się nie na żarty. [przypis edytorski]
46zacharkotać – dziś: zacharczeć. [przypis edytorski]