Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXII

Pierwszym budynkiem, na który padło spojrzenie Castillana, była właśnie oberża, postawiona w tym miejscu jakby umyślnie po to, aby na wstępie do miasta rzucać podróżnym wesołe pozdrowienie.

Oberża miała pozór miły i zachęcający. Nad bramą kołysała się zielona gałąź, w progu zaś stała świeża, pucołowata służąca, jako ponętna próbka miasteczkowych piękności. Ze wszystkich oberży, które Sulpicjusz spotkał w drodze, począwszy od samego Paryża, ta wydawała mu się najpowabniejsza i najporządniej utrzymana; może dlatego, że trafił na nią w chwili, gdy szukał bezpiecznego schronienia dla swej świeżo wyklutej miłostki.

Zatrzymał konia tuż pod wiechą, zeskoczył z siodła i nadstawił ramiona Marocie, opuszczającej z kolei swe miejsce. Przytrzymał też dziewczynę silnie, jakby obawiał się, aby mu nie uciekła.

– Czy ci się tu podoba, moja piękna? – zapytał. – I czy wyświadczysz mi zaszczyt zjedzenia ze mną wieczerzy?

Marota zrobiła minę, jakby głęboko nad tym rozmyślała, potem rzekła nagle z uśmiechem:

– Ha, cóż robić, zgadzam się… Spodziewam się, że pan jesteś młodzieńcem przyzwoitym i że w towarzystwie pańskim nie zagraża samotnej dziewczynie żadne niebezpieczeństwo. Zresztą – dodała, wesoło potrząsając główką – nie obawiam się go. Wszakże powszechnie sądzą, że my nie mamy nic do stracenia.

– Zawinęliśmy nareszcie do przystani – zakończył Castillan, upewniając się coraz bardziej o swym triumfie. – Wypada nam teraz jedynie zająć się ucztą, która powinna być możliwie najświetniejsza i uczcić jak się patrzy piwnicę tego oberżysty, która musi być dobrze zaopatrzona.

Podczas gdy Sulpicjusz odsyłał konia do stajni i dopilnowywał osobiście, aby przygotowano mu właściwą porcję obroku, Marota podjęła kawałek czerwonej dachówki, która spadła z dachu i na zewnętrznej ścianie oberży nakreśliła nim tak szybko, że służąca tego nie dostrzegła, bardzo wyraźny znak. Znak ten miał kształt trójkąta przeciętego strzałą, której ostrze zwrócone było w stronę dachu.

W chwili, gdy młodzieniec wszedł do oberży, tancerka siedziała przy stole w jednym z kątów obszernej izby gościnnej i wygładzała manatki swe, silnie w podróży zgniecione.

– Panienko – rzekł Sulpicjusz do tłustej służącej – jakkolwiek jeszcze jasny dzień na dworze i właściwa godzina wieczerzania jeszcze nie nadeszła, trzeba, żeby kucharz puścił w ruch rożen i pokazał nam, co umie. Jak prędko będziemy mogli zasiąść do stołu?

– Gdy się ściemni, to znaczy za godzinę.

– Wyśmienicie! Nic weselszego jak uczta przy świetle. W łunie zatlonych świeczników kryształy, wino i piękne oczy nabierają najsilniejszego blasku. Co o tym myślisz, Marotko?

– Myślę, że za wiele hałasu o zwykłą wieczerzę podróżnych.

– Proszę mnie to zostawić. A, panienko! – przerwał sobie, przytrzymując za ramię oddalającą się służącą – będziemy wieczerzać w moim pokoju. Gdzie jednak, u licha, mój pokój?

– Niech pan pozwoli, zaprowadzę – odrzekła tłuściocha.

– Proszę i dla mnie przygotować mały pokoik. Muszę poprawić trochę ubranie, aby nie zrobić wstydu amfitrionowi.

Młodzieniec i tancerka zamienili uśmiechy i ukłony, i rozłączyli się, czekając na godzinę wieczerzy.

Potężny ogień płonął w kuchni, skwierczał tłuszcz w przystawionych doń rondlach i rozchodziły się dookoła zapachy najmilej w świecie łechcące powonienie, gdy dwaj ludzie podejrzanej powierzchowności zatrzymali się przed domem.

Jeden z tych ludzi zauważył natychmiast czerwony znak na czołowej ścianie oberży. Padały nań właśnie ostatnie promienie zachodu i czyniły tym wyraźniejszym.

– Są! – rzekł przyciszonym głosem do towarzysza. – No, tym razem mogę już ręczyć, że ptaszek się nie wymknie!

I obaj, przez nikogo niedostrzeżeni, cofnęli się na drogę, którą przyszli. Nie opodal oberży był mur, do połowy rozrzucony50; pod osłoną tego muru usiedli i czekali.

W kilka chwil później, gdy już szary mrok padać zaczął na ziemię, jeden z nich wytknął głowę z kryjówki, popatrzył w stronę oberży i wydał krzyk podobny do wołania puszczyka w pierwszych godzinach nocy.

Jedno z okien oberży otworzyło się. Mignęła w nim niewyraźna sylwetka Maroty.

Cyganka zrobiła jakiś szczególny znak ręką w kierunku, skąd głos się dobywał; potem okno zamknęło się i wszystko zapadło na powrót w ciszę.

Marota kończyła właśnie ubierać się, gdy do drzwi zapukała służąca, wołając:

– Pani, pani, wieczerza na stole, proszę się śpieszyć.

– Idę – odrzekła Cyganka, rzucając ostatnie spojrzenie w zwierciadło, aby upewnić się, że rynsztunek wdzięków i zalotności znajduje się w komplecie.

I przeprowadzona przez służącą weszła do pokoju, gdzie zastawiono wieczerzę i gdzie Castillan oczekiwał już z nietajoną niecierpliwością.

Marota miała na sobie tęż samą luźną suknię, zakrywającą kostium baletowy, całe zaś gotowalniane upiększenia ograniczyły się do umycia twarzy i rąk oraz efektownego upięcia włosów, które były skędzierzone na skroniach i podtrzymywane diademem ze złocistych cekinów.

– Do stołu, moja królowo – wykrzyknął wesoło młodzieniec, pośpieszając na powitanie wchodzącej i wziąwszy ją za rękę, przyprowadził do przeznaczonego dla niej miejsca.

Sam zasiadł naprzeciw i zabrano się do jedzenia.

Oboje podróżni mieli doskonały apetyt. Oboje też zapomnieli chwilowo o swych dalej sięgających zamysłach i oddali się całą duszą temu, co mieli przed sobą.

W połowie uczty, gdy na stole zjawiła się para kuropatw okolonych wianuszkiem pieczonych skowronków, wzrok Sulpicjusza, roziskrzony od obfitych libacji, zwrócił się ku towarzyszce z płomienną wymową uczucia i pożądania.

Młodzieniec osądził, że nadeszła chwila ponowienia ataków.

Pod tym względem Castillan był w zupełnej zgodzie z pewnym filozofem, który utrzymuje, że serce ulega w wysokim stopniu wpływom żołądka i że wykwintne jadło jest najlepszym przygotowaniem do miłosnych batalii.

Nie zaniedbał też niczego, aby przede wszystkim skusić Marotę do powszedniego grzeszku łakomstwa, który poza katechizmem nosi mniej groźne miano smakoszostwa.

Tancerka zdawała się podzielać poglądy i zamiary swego amfitriona; jadła i piła z zapałem godnym uznania i zazdrości. Ta wszakże była między nimi różnica, że gdy Sulpicjusz stawał się z każdą chwilą bardziej ożywiony i gorętszy, Cyganka nie traciła zimnej krwi i złośliwy, choć powabny, uśmieszek nie opuszczał kącików jej ust.

– Czy nie uważasz, śliczna Marotko – odezwał się Castillan, odprawiwszy służącą, która pospołu z wetami postawiła na stole butelkę wina barwy topazu – czy nie uważasz, że jesteśmy bardzo daleko od siebie?

– Daleko? – zaprzeczyła Marota. – Żartujesz pan chyba. Wszakże ten stół nie jest wcale szeroki; czuję też, dalibóg, pańskie kolano tuż przy moim.

– Prawda, ale stół, choćby najwęższy, stanowi zawsze przeszkodę. Pozwól zatem, że zmienię cokolwiek porządek miejsc.

Mówiąc to, przeniósł swe krzesło na drugą stronę stołu i usiadł obok Cyganki.

Ta ostatnia uczyniła ruch, jakby chciała się cofnąć, ale ramię Castillana zdążyło już otoczyć jej kibić, usta zaś szukały odpychającej go ręki, którą chciał okryć pocałunkami.

– Ach, dzieciaku! – zawołała Cyganka, wybuchając śmiechem. – Po cóż przemocą i podstępem dostawać to, co…

Zatrzymała się i obrzuciła młodzieńca spojrzeniem upajającym, które już samo zdolne było odebrać mu rozum.

– Kończ, kończ! – wykrzyknął Sulpicjusz z zadyszaną piersią. – Dostawać… dostawać to, co…

– Co dobrowolnie dać pragną.

I ujmując w obie dłonie głowę młodzieńca, przyciągnęła go do siebie i pozwoliła wycałować się, ile tylko pragnął.

– Ach, Maroto, kochasz mnie zatem?! – zawołał Sulpicjusz, rzucając się przed nią na kolana.

– Dopiero teraz dostrzegłeś to, nieznośniku? Czyż doprawdy mogłeś przypuszczać, że ja zgodziłabym się na podróż wspólną, na wieczerzanie przy jednym stole, bez świadków, gdybyś był pierwszym lepszym i obojętnym mi człowiekiem? Boże, jacyż ci mężczyźni są ślepi!

– Boże, jakież te kobiety zachwycające! – zawołał Castillan rozpromieniony, całując jej piękne i jak skrzydło kruka połyskujące włosy.

Po chwili Cyganka, jakby otrząsając się ze znużenia, które ją ogarniało, wskazała towarzyszowi pełną butelkę i nienapoczęte wety.

– Teraz – rzekła – gdy usłyszałeś już moje wyznanie, nie potrzebujesz już obawiać się, abym ci się wymknęła. A więc, kończmy wieczerzę i pijmy za naszą miłość. Sądzę, że uciecha nasza nic na tym nie straci.

– Pijmy! – wykrzyknął Castillan, oddany już z duszą i ciałem pięknej kusicielce. – I na honor, choćbym miał się upić, nic mnie to nie obchodzi! Czyż zresztą nie upoiłaś mnie już swymi cudnymi oczami, swym uśmiechem, swym głosem przesłodkim? Jesteś demonem, nie wątpię o tym; ale demonem, który ma w ręce klucze do raju!

– Musisz mieć wzrok doprawdy oczarowany, skoro moja prosta postać budzi w tobie tyle zapału. Cóż by dopiero było, gdybym starała się uwieść ciebie?

– Nie staraj się. Cały płonę, mój aniele; czegóż żądasz jeszcze więcej?

– Czy chcesz, abym zaśpiewała dla urozmaicenia naszej samotności, czy też, abym zatańczyła segedillę?

– Taniec: myśl zaprawdę wyśmienita! Ale jakże tańczyć będziesz w tej powłóczystej sukni, która czyni cię podobną do mniszki?

– Nie kłopocz się o to. Czyż zapomniałeś, że mam ze sobą swój kostium teatralny? Skocz no tylko do mego pokoju po tamburyno; ja tymczasem rozleję wino w kieliszki.

Podczas krótkiej nieobecności Castillana Marota napełniła szybko kieliszki, a następnie do kieliszka Sulpicjusza wpuściła kilka kropel z małego, kryształowego flakonika, który wyjęła zza gorsu.

 

Gdy Sulpicjusz powrócił, Cyganka pochwyciła z jego ręki tamburyno; postawiła na nim pełny kieliszek i podając mu, rzekła:

– Za zdrowie naszej miłości, panie mój i królu…

Jednocześnie wzięła ze stołu swój kieliszek i wyciągnęła rękę, aby trącić się z kochankiem.

Temu ostatniemu myśl zalotna przebiegła przez głowę.

– Chwileczkę jeszcze, królowo! Na stwierdzenie naszego związku i naszej jedności chciałbym, jeśli pozwolisz, przemienić nasze kieliszki, aby moje usta dotykały miejsca, na którym twoje spoczęły.

Marota zbladła; szkło zadrżało w jej ręce. Ale nie była ona z tych, co to łatwo głowę tracą.

Prawie natychmiast przyszła do siebie i z czarującym uśmiechem odrzekła:

– Myśl twoja zachwyca mnie. Bądź pewny, że zachowam ją w pamięci. Na nieszczęście…

– Co za nieszczęście?

– Objawiłeś ją za późno.

– Za późno?

– Tak, gdyż tę samą myśl powzięłam już przed chwilą i kieliszek, który ci podaję, jest właśnie moim kieliszkiem.

– O, Maroto, jeśli nie przestaniesz osypywać mnie łaskami, wybuchnę jak zapalona mina!

– Nie wybuchaj i pij!

– Masz słuszność. Za naszą miłość!

– Za naszą miłość!

Castillan wychylił kieliszek jednym łykiem. Po chwili brzękowi trącanego szkła odpowiedział odgłos pocałunku.

Biedny Sulpicjusz znajdował się już całkowicie w pętach czarodziejki. Marota pochwyciła tamburyno.

– Teraz, władco mój – rzekła wesoło – siądź i patrz.

Pod palcami tancerki zadrżał i zahuczał pergamin na bębenku, ona zaś sama jęła śpiewać jakąś przeciągłą, monotonną melodię, próbując jednocześnie ruchów tanecznych, a raczej wykonywając coś na kształt uroczystego marsza, przeplatanego pełnymi wdzięku i dostojności pozami.

Sulpicjusz z rozszerzonymi oczyma, z ustami półotwartymi, wpatrywał się w Cygankę z takim zachwytem, jakby miał przed sobą jakieś nadprzyrodzone zjawisko.

Niebawem głos tancerki ożywił się.

Poważna i powolna miara pieśni ustąpiła miejsca lekkiemu i wesołemu rytmowi; dzwonki tamburyna żywiej zadźwięczały.

Nagle Cyganka stanęła w miejscu i za jednym poruszeniem zrzuciła z siebie powłóczystą szatę, która do stóp jej spadła.

Sulpicjusz doznał jakby olśnienia.

Zniknęła gdzieś Marota; przed sobą miał jakąś indyjską peri, jakąś czarodziejkę ze wschodniej baśni. Zjawiła mu się taka, jaką widział w marzeniu; lekka jak puch, lotna jak ptaszę, pożądliwa jak bachantka. Marota spostrzegła od razu, jakie wrażenie wywarła na młodzieńcu.

I zaczęła swój taniec cygański…

W rytmie tanecznym okrążała Sulpicjusza, poruszając nagimi ramionami niby parą białych skrzydeł, tuż nad jego głową, zaledwie muskając podłogę lekką i drobną stopą; przypadając do kolan młodzieńca i zrywając się natychmiast, aby odskoczyć w przeciwny koniec pokoju; zamykając swą ofiarę w czarodziejskim kole wyzywających ruchów, upajających spojrzeń, wabnych51 uśmiechów…

Wreszcie skończył się ten taniec zawrotny. Marota z dyszącym łonem, z drżącymi powiekami, uklękła przed młodzieńcem.

Dopóki Sulpicjusz widział przed sobą uroczą postać tancerki, ulatującą na kształt motyla dokoła siebie, nie ruszał się z miejsca, jakby zaklęciem do niego przykuty.

Lecz gdy wróciło mu poczucie rzeczywistości, gdy nadziemskie zjawisko u stóp swych ujrzał, ramiona jego instynktownie wyciągnęły się i powstał, aby ją chwycić w objęcia jako należną sobie zdobycz.

Marota przewidziała to.

– Hola! – krzyknęła, zanosząc się śmiechem szalonym – nie skończyłam jeszcze! Byłby szaleńcem, kto by mnie teraz chciał pochwycić!

Przy tych słowach jak ptak spłoszony odfrunęła na środek pokoju, lżejsza jeszcze i lotniejsza.

Castillan postanowił ją pochwycić.

Pobiegł za tańczącą z wyciągniętymi przed siebie rękoma, ale zaledwie wydało mu się, że ją trzyma za koniec szarfy, już śmiech jej, odzywający się w przeciwnej stronie pokoju, wskazywał mu, że uleciała daleko.

Po chwili Sulpicjusz uczuł, że nogi jego stają się ciężkie, jakby silny magnes przyciągał je do ziemi; szczególne odrętwienie spętało mu członki i spostrzegł, że już nie tylko Marota tańczy i ucieka przed nim; wszystkie naczynia na stole i wszystkie meble w pokoju, i wszystkie ściany nawet w ślad za Cyganką kręciły się, wirowały, porwane jakimś huraganem szaleństwa.

Wydało mu się nagle, że Marota niknie w różowym obłoku, po czym błysnęła mu na chwilę w umyśle świadomość doznanej porażki.

Dźwięczny śmiech Cyganki nie przestawał dobiegać doń to stąd, to zowąd, drażniąc go i szydząc z niego. Przeklinał swą bezsilność, wytężał wszystkie siły, aby oderwać stopy od ziemi i pobiec za tancerką; bił powietrze rękoma jak ptak postrzelony i głuche przekleństwa wyrywały mu się z ust, wykrzywionych kurczowo.

Walka nie mogła trwać długo. W chwilę później Castillan spał wyciągnięty na łóżku, gdzie upadł, jak człowiek pijany.

Marota usiadła, przyglądając mu się w zamyśleniu, a od czasu do czasu dłoń jej wyciągała się pieszczotliwym ruchem, dotykając wilgotnego czoła młodzieńca.

Około północy wstała, wzięła ze stołu świecznik i postawiła go w oknie.

W jakiś czas później suchy chrzęst rzuconego w szybę żwiru zbudził senną ciszę panującą w całej oberży.

Marota otworzyła z cicha okno, zgasiwszy wpierw świecę, i dwaj ludzie uczepieni u grubego sznura z węzłami, który Cyganka przymocowała do poręczy ganku, weszli do pokoju.

Byli to Ben Joel i Rinaldo.

Ten ostatni trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na łóżko.

– Śpi? – zapytał jednocześnie Ben Joel.

– Od dwóch godzin blisko – odrzekła Marota.

– Dobrześ nam usłużyła. A teraz wyjdź stąd.

I Ben Joel wyciągnął zza pasa wielki, otwarty nóż.

– Chcesz go zamordować? – spytała Marota z drżeniem.

– Dobre pytanie! Cóż cię to zresztą może obchodzić?

– Ja na to nie pozwolę – oświadczyła głosem stanowczym.

– Mówisz od rzeczy. Trzeba sprzątnąć młokosa. Przeszkadza nam. A zatem usuń się i pozwól nam czynić, co do nas należy.

– Nie.

– Uparta dziewka! – mruknął Cygan.

Rinaldo nic nie mówił, ale chwycił Marotę za ramię.

Tancerka wyślizgnęła mu się w jednej chwili, pobiegła do łóżka i dobyła zza gorsu sztylet, z którym nigdy się nie rozłączała.

– Spróbujcie teraz zbliżyć się! – zawołała groźnie.

– Szkoda czasu! – zauważył Rinaldo.

– Nie zbliżajcie się – ostrzegała Marota widząc, że służący Rolanda chce przystąpić do łóżka – mój sztylet zatruty; najlżejsze draśnięcie śmierć sprowadza.

– Słuchaj no, Maroto – rzekł Ben Joel – czyżbyś się zakochała w tym paryżaninie?

– Kto wie? – odparła tancerka. – Tymczasem odejdźcie stąd, zbrodniarze, jeśli nie chcecie, abym dotrzymała więcej, niż przyrzekłam.

– Stanowczo zatem żądasz jego życia?

– Stanowczo.

– Ona nie ustąpi! – westchnął Ben Joel. – Dalej, Rinaldo, weźmy się do rzeczy pilniejszych.

Gdy wschodzące słońce oświetliło twarz Castillana, przebudził się on z trudnością i odurzony jeszcze przez narkotyk, którym uśpiła go Marota, z trudnością starał się zebrać rozpierzchłe myśli.

Wspomnienia tej dziwnej nocy, rozpoczętej przy stole biesiadnym, zakończonej męczącym snem letargicznym, z wolna i ociężale wracały mu do pamięci.

Jednak przypomniał sobie wreszcie główne zdarzenia i uniósłszy się na posłaniu, jął szukać wzrokiem Maroty, która znikła w różowym obłoku.

Jedynie kawałek wstążki na podłodze wskazywał niedawny pobyt w tym miejscu tancerki.

Castillan zerwał się z łóżka na równe nogi i postanowił wybiec natychmiast dla zasięgnięcia wiadomości, leżał bowiem na pościeli w ubraniu.

Gdy poprawiał kaftan, który przy wieczerzy rozpiął, aby móc swobodniej oddychać, krzyk zdziwienia i wściekłego gniewu wyrwał mu się z piersi.

Ruchem instynktownym pomacał miejsce, gdzie Zuzanna zaszyła list Cyrana do proboszcza w Saint-Sernin, i poczuł, że miejsce to – puste.

Podszewka była przecięta i drogocenne pismo znikło.

XXIII

To odkrycie pogrążyło Sulpicjusza w rozpaczy i wprost – odrętwiło go. Oprzytomniawszy, postanowił w łeb sobie strzelić, wymierzając sobie samemu karę za niewierność.

Nabił jeden z pistoletów i jął podnosić go z wolna do czoła.

Broń zatrzymała się na chwilę w drodze i Sulpicjusz, rozmyśliwszy się widocznie, położył ją na powrót na stole.

– Jakiż ja głupi! – mruknął. – Gdybym umarł, sprawa nic by się przez to nie polepszyła. Przeciwnie! Lepiej żyć i starać się głupotę swą naprawić.

Pierwszą jego myślą było powrócić do Paryża. Ale zaraz zrozumiał, że go to do niczego nie doprowadzi. Podczas gdy on dążyłby do stolicy, wrogowie pośpieszyliby jak najszybciej do Saint-Sernin i stać by się mogło nieszczęście niczym niepowetowane.

Zaczynał właśnie z tego punktu widzenia rozpatrywać sprawę, gdy służąca zapukała lekko do drzwi.

Sulpicjusz otworzył z pośpiechem.

– Gdzie ona? – zapytał wchodzącej.

– Kto taki, proszę pana?

– Marota, dama, z którą wieczerzałem.

– O, już kawał czasu, jak oddaliła się, proszę pana.

– Oddaliła się. A w jakim kierunku?

– W kierunku Orleanu.

– Przeklęta oszukanica! – zaklął młodzieniec. – Ona to okradła mnie! Ale dlaczego? Nic nie rozumiem.

Służąca wyciągnęła z kieszeni kartkę w kilkoro złożoną i podała Sulpicjuszowi.

– To do pana – rzekła.

– Od kogo?

– Od pięknej damy, proszę pana.

– A, zobaczymy.

Otworzył mały liścik skreślony niepewną ręką i wyczytał te słowa:

„Ben Joel udał się do Saint-Sernin. Przebacz mi; z całego serca żałuję”.

– Ben Joel! A, teraz już wszystko rozumiem! – wykrzyknął młodzieniec.

Potem z wybuchem gniewu:

– Ona żałuje, żmija! Dobrą chwilę wybrała do żalów. Chwyta mnie jak dudka w sidła, drwi ze mnie, upaja mnie, okrada, a po tym wszystkim prosi o przebaczenie! Kto by się był jednak spodziewał! Marota w przymierzu ze zbójami! A, plemię cygańskie, zdeptałbym cię teraz nogami! Wybrnąłem ze wszystkich zasadzek, zwalczyłem wszystkie przeszkody, a tymczasem jedna samiczka wyprowadziła mnie tak fatalnie w pole! Ale do diabła i wszystkich sług jego, to się tak dobrze nie skończy! Odbiorę swój list, choćbym miał rozpruć tego Ben Joela od brzucha do gardła! Dalej, panienko, każ osiodłać mego konia i wynajdź mi jak najśpieszniej kogo, co mógłby wyruszyć natychmiast do Paryża. Dostanie dwadzieścia pistolów, jeśli stanie na miejscu jutro przed wieczorem.

– Znajdzie się taki, proszę pana – odrzekła służąca. – Podejmie się tego Piotr Morel.

– Biegnij więc i sprowadź go tu zaraz.

Podczas gdy służąca śpieszyła spełnić rozkazy niecierpliwego gościa, ten ostatni przygotował list do Cyrana i opowiedział w nim w krótkości wszystko, co zaszło.

Nie próbował nawet usprawiedliwiać się. Znał Cyrana i wiedział, że jest nawzajem znany; nie wątpił, że poeta jego dobrej wiary podejrzewać nie będzie.

Gdy list był już gotowy, młodzieniec zszedł na dół, gdzie czekał już Piotr Morel.

Umówiono się prędko o warunki. Posłaniec ruszył w drogę przy Sulpicjuszu, który uspokoiwszy się z tej strony, dosiadł z kolei swego wierzchowca i popędził wyciągniętym galopem, aby ścigać Ben Joela i nie dopuścić za żadną cenę, aby dostał się on do Saint-Sernin.

Marota, jak się zdaje, uczuła naprawdę żal i wstyd – spóźnione, co prawda. Samym słowom jej można by było nie ufać; poparła je wszakże czynem, wyjawiając Castillanowi w ostatniej chwili nazwisko wspólnika i jego zamiary.

Pozostała ona w towarzystwie zbójów dotąd tylko, dopóki nie podchwyciła ich tajemnicy; zaraz potem, skreśliwszy naprędce kartkę do Sulpicjusza, udała się z powrotem do Orleanu, żywiąc skrytą nadzieję, że spotka się jeszcze kiedyś z romansowym młodzieńcem i zniewoli go do zapomnienia wypadków tej nocy.

Co się tyczy Rinalda i Ben Joela, rozłączyli się oni, porozumiawszy się wpierw co do planu najbliższych działań.

Ben Joel wyruszył w kierunku Louches; Rinaldo pojechał wprost do Paryża, gdzie nie spiesząc się zbytecznie, stanął dopiero trzeciego dnia rano.

Gdy łotr zjawił się w pałacu hrabiego de Lembrat, dzień nie zaczął się tam jeszcze, jakkolwiek była już godzina jedenasta. Roland był tej nocy na balu i położył się spać bardzo późno, silnie rozdrażniony obojętnością okazywaną mu przez Gilbertę.

 

Wejście służącego, który go przebudził, zbudziło w nim gniew wielki, gniew ten wszakże natychmiast ustąpił, gdy hrabia usłyszał wymówione przyciszonym i tajemniczym głosem imię Rinalda.

– Rinaldo tu? – zawołał, zrywając się z pościeli. – Cóż się stało? Niech wejdzie natychmiast!

Rinaldo nie czekał na pozwolenie; stał już przy drzwiach.

– I cóż? – spytał niecierpliwie Roland, spostrzegając wysłańca. – List?

– Mamy go.

Hrabia odetchnął.

– Daj – rzekł, wyciągając rękę.

– Jaśnie pan żąda listu?

– Rozumie się.

– Ja listu nie mam.

– A gdzież on, gamoniu?

– U Ben Joela.

– A Ben Joel?

– W drodze do Saint-Sernin.

– To wymaga wyjaśnień.

– Przybyłem właśnie po to, aby ich jaśnie panu udzielić.

Rinaldo opowiedział wówczas szczegółowo o wszystkim, co zaszło.

Gdy opisywał z kolei scenę nocną w oberży i rozpowiadał, jak Marota broniła Castillana, wskazując zarazem miejsce, gdzie list był zaszyty, hrabia zapytał:

– Więc ta dziewczyna rozkochała się tak na poczekaniu w sekretarzu Cyrana?

– Kobieta jest tak osobliwym stworzeniem, jaśnie panie! Ja i Ben Joel zadaliśmy sobie również to pytanie, ale nie było już czasu, aby je sprawdzić.

– Mało nas to zresztą obchodzi. Co znajdowało się w liście? Do kogo był adresowany?

– Do wielebnego Jakuba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.

– Rozumiem! To jakiś przyjaciel Cyrana.

– Jego brat mleczny, jaśnie panie. List zawierał długie zapewnienia przyjaźni i kończył się kilkoma zleceniami, dotyczącymi pisma hrabiego-ojca.

– Mów dokładnie.

– Według zaleceń Cyrana proboszcz powinien był okazać jego sekretarzowi zupełne zaufanie, wydobyć z ukrycia powierzony sobie depozyt i udać się zaraz z Castillanem do Colignac, gdzie spotkać się miał z nim Bergerac.

– Ileż ostrożności… A czy w liście – dodał po chwili wahania – nie było jakich napomknień o treści pisma mego ojca?

– Nie, jaśnie panie.

– Dobre i to – rzekł do siebie hrabia – że Cyrano zachowuje tajemnicę przy sobie.

– Jaśnie panie – kończył Rinaldo – dalszy ciąg sprawy jest już zupełnie prosty. Ben Joel, na którym w zupełności można polegać, znajduje się w tej chwili na drodze do Saint-Sernin. Proboszczowi przedstawi się on pod imieniem Castillana. Wobec listu Bergeraca ksiądz nie będzie mógł mieć żadnych podejrzeń, a gdy tylko Ben Joel ujrzy choćby różek koperty zamykającej w sobie drogocenny papier, w bardzo krótkim czasie potrafi wejść w jej posiadanie. O tym na chwilę nawet wątpić nie można. Tu kończy się moje sprawozdanie. Czy jaśnie pan ze mnie zadowolony?

– Jesteś dobrym sługą, Rinaldo. W dniu, w którym dzieło nasze doprowadzimy ostatecznie do końca, grunta dotykające do mego zamku w Gardannes, które twój ojciec dzierżawi, przejdą na zupełną twoją własność.

– O, jaśnie pan po królewsku wynagradza! – wykrzyknął sługus, któremu oczy zaiskrzyły się płomieniem zaspokojonej chciwości.

– Teraz idź i staraj się dowiedzieć, co porabia Cyrano, który już się podobno wylizuje ze swej rany…

– Za dwie godziny będzie miał jaśnie pan wiadomość.

Gdy Rinaldo udał się na zwiady, hrabia de Lembrat przywołał służącego i kazał się ubierać; następnie polecił, aby zaprzężono do karety, miał bowiem zamiar udać się w odwiedziny do margrabiego.

Zaledwie jednak zdążył zasiąść do śniadania, Rinaldo zjawił się niespodziewanie z powrotem.

Upłynęło niecałe pół godziny od jego wyjścia.

Twarz łotra objawiała wielkie pomieszanie.

Roland odgadł, że przybywa on ze złą wieścią.

– Ach, jaśnie panie! – wykrzyknął sługus w progu jeszcze. – Gdyby jaśnie pan wiedział, co się stało…

– Żadnych wstępów, proszę cię! Mów od razu wyraźnie.

– A więc, jaśnie panie, powracam właśnie od Bergeraka.

– Dalej?

– Ptaszek wyfrunął z gniazda.

– Kiedy!?

– Ostatniej nocy.

– A!

– Wypytywałem jego gospodarza, który jest wielkim gadułą. Powiedział mi, że…

– Że co?

– Że jakiś wieśniak z Romorantin zjawił się u poety wczoraj wieczorem i oddał mu list bardzo pilny. Cyrano natychmiast po przeczytaniu listu, nie słuchając żadnych uwag, dosiadł konia i z największym pośpiechem wyjechał z Paryża. Udał się on bez żadnej wątpliwości na pomoc Castillanowi, gdyż ja w tym wszystkim znów wietrzę tego przeklętego pisarka!

– Tak jest niezawodnie, ale to tylko z twojej winy, gamoniu! Gdybyś był uprzątnął sekretarza, nie mielibyśmy w tej chwili na karku poety!

– Ależ, jaśnie panie…

– Milcz. Wyjazd Cyrana niweczy wszystko, cośmy dotąd zdziałali i kto wie, czy nie ja padnę teraz ofiarą twojej głupoty, a nawet, czy pismo mego ojca nie będzie dla nas na zawsze stracone!

– Pismo to dostaniemy; przysięgam jaśnie panu.

Roland cokolwiek się uspokoił i odprawił służącego, mówiąc mu w ostatniej chwili:

– Jedź zatem i czyń, co potrzeba. Powierzam ci załatwienie się z Cyranem. Ja ze swej strony zajmę się Manuelem. On to, prawdę rzekłszy, jest głównym i jedynym powodem tych wszystkich utrapień. Gdyby umarł, nic bym już sobie nie robił z prześladowania i rycerskich sztuczek Bergeraka. Muszę o tym pomyśleć. Niech sobie potem Cyrano dokazuje, mniejsza o to!

Zostawszy sam, dodał jeszcze:

– Mogą zmusić mnie do uznania w Manuelu brata; nie przeszkodzą mi jednak dziedziczyć po nim. Na diabła się zdały wszelkie skrupuły! Gdybym był wcześniej o tym pomyślał, Manuel, zamiast murów więziennych, miałby dziś cztery deski za schronienie.

Utwierdziwszy się w tych postanowieniach, hrabia zapomniał o swym pierwszym projekcie, aby oddać się wyłącznie myśli o zgładzeniu Manuela.

Podczas gdy Rinaldo z pośpiechem opuszczał Paryż, aby podążyć za Cyranem i gdy Castillan ścigał Ben Joela, hrabia de Lembrat postanowił również nie próżnować.

Przede wszystkim udał się do czcigodnego starosty Jana de Lamothe, który z właściwą sobie zaciekłością prowadził sprawę Manuela.

Ten ostatni, w oczekiwaniu ostatecznych wyników procesu, liczył długie i bolesne godziny samotności w jednej z najmroczniejszych celek więzienia Châtelet.

– I cóż tam, kochany starosto? – zapytał hrabia. – Daleko już posunęliśmy się ze sprawą?

– Posuwamy się z wolna, lecz sprawiedliwość im powolniejsza, tym pewniejsza. Co porabia Cyrano?

– Nie wiem – odparł Roland z udaną obojętnością. – Jesteśmy trochę na bakier od czasu, gdy wyszło na jaw oszustwo jego protegowanego.

– Rozumiem to dobrze. Bergerac poczytuje się za nieomylnego i rzuca się wściekle na wszystkich, co próbują wyleczyć go z zarozumialstwa.

– Osądziłeś go, starosto, nadzwyczaj trafnie. Ale zapomniałem, że mam do pana małą prośbę.

– Jaką?

– Chciałbym zobaczyć tego Manuela.

– Osobliwa fantazja!

– Nie; upewniam pana, że to nie fantazja. Czy trwa on w swym uporze i pretensji swych nie chce się wyrzec?

– Bardziej niż kiedykolwiek.

– Otóż pochlebiam sobie, że potrafię uczynić go skromniejszym. Czy możesz mi, panie starosto, udzielić upoważnienia, o które proszę? I czy zezwolisz łaskawie, aby to upoważnienie mogło być w potrzebie przekazane innej osobie?

Starosta nakreślił kilka słów na karcie i podając Rolandowi, dodał:

– Z tą kartą w ręce dostaniesz się pan bez trudności do celi Manuela. Zapewni też ona wolny wstęp do więzienia osobie, którą wskażesz odźwiernemu.

– Jestem ci szczerze wdzięczny, kochany starosto, i dziś jeszcze skorzystam z twego pozwolenia.

– Spodziewam się, że przy pomocy boskiej w ciągu tygodnia ukończę tę sprawę. Ogrom dowodów, które mam już w rękach, wystarczy, jak sądzę, do wymuszenia z obwinionego przyznania się do winy. Na wypadek jednak, gdyby zaciął się w swym uporze, przygotowałem środek, który mu usta niezawodnie rozwiąże.

– Jakiż to środek, sędzio niezrównany?

– Tortury, kochany hrabio. Mocne, żelazne śruby do ściskania nóg albo też trzy tęgie miary wody wprowadzone lejem do żołądka: oto argumenty przywodzące do opamiętania najzatwardzialszych52 grzeszników. Do widzenia.

50rozrzucony – tu: zburzony. [przypis edytorski]
51wabny – dziś: wabiący. [przypis edytorski]
52najzatwardzialszy – dziś: najbardziej zatwardziały. [przypis edytorski]