Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXIV

Kilka kroków zaledwie dzieliło kancelarię starosty od furty więziennej. Szybko przebył tę przestrzeń Roland i stanął przed odźwiernym, pokazując mu kartę.

Furta otwarła się i hrabia wszedł swobodnie do środka.

W towarzystwie klucznika, który wskazywał drogę, przebył Roland kilka długich, mrocznych korytarzy. Przy końcu jednego z nich znajdowały się wąskie, ponure schody wiodące do podziemi.

Zstąpili obaj w czarną głębię i przebyli w milczeniu około trzydziestu spadzistych stopni.

Następnie klucznik zatrzymał się przed ciężkimi, dębowymi drzwiami i potrząsając pękiem kluczy, rzekł:

– Tu.

Klucz obrócił się z wolna w zamku, zgrzytnęły zawiasy i przez na pół domkniętą zaporę, w mroku, który celę zalewał, dojrzał hrabia niewyraźnie kształty istoty ludzkiej, siedzącej na kamiennej ławce.

Skrzypnięcie otwieranych drzwi nie zbudziło więźnia z odrętwienia. Nie odwrócił nawet głowy w stronę wchodzących. Przyzwyczajony do codziennych odwiedzin strażników, przyjmował je obojętnie i ze stróżami więziennymi nie wdawał się nigdy w rozmowę.

Choć zamknięcie młodzieńca nie trwało długo, zmienił się on już widocznie pod jego wpływem.

Twarz jego, już dawniej nieco bladawa, przybrała żółtawe tony kości słoniowej; policzki i skronie zapadły się, a oczy z głębi ciemnych dołów błyszczały silnie, jakby rozpalone gorączką lub obłędem.

Cierpiał on strasznie przez te kilka dni; cierpiał bardziej moralnie niż cieleśnie, gdyż wszystko, co się odnosiło do spraw materialnych, było mu najzupełniej obojętne.

Alboż nie wychował się w szkole nędzy i utrapienia?

Siłą wrogą, która pochylała mu czoło, pozbawiając go wszelkiego hartu, była myśl o Gilbercie, o hańbie, którą go okryto w jej oczach, o przepaści, która już na zawsze od niej go odgrodziła.

Siedział nieruchomo, z twarzą zakrytą włosami, które na nią w nieładzie spadały, obojętny zarówno na przygnębiające działanie ciągłego mroku, jak na wilgoć, która go przenikała do szpiku.

Widząc, że wcale się nie porusza, klucznik położył mu rękę na ramieniu. Manuel odwrócił się z wolna.

– Czy pan hrabia życzy sobie pozostać sam na sam z więźniem? – zapytał stróż.

– Tak – odrzekł z cicha Roland.

Usłyszawszy głos brata, Manuel zadrżał i podniósł oczy na przybysza, którego blado oświetlał blask płynący z małego, okratowanego okienka.

– Pan tu?! – wykrzyknął, zrywając się gwałtownie z ławki, jakby chciał podbiec ku hrabiemu.

Ten ostatni cofnął się instynktownie.

– O, panie – rzekł gorzko młodzieniec – nie lękaj się! Widzisz przecież, żem w kajdanach.

Roland dojrzał jedynie, że prawa noga Manuela przytwierdzona była krótkim, silnym łańcuchem do podłogi więziennej.

Skinął na klucznika, aby się oddalił, i przystąpił do Manuela.

– Nie spodziewałeś się pan moich odwiedzin? – rzekł.

– Dlaczego? – odrzekł więzień z ironią. – Pragnąłeś pan może własnymi oczami upewnić się, czy jestem dobrze strzeżony.

– Mylisz się pan. Przybywam, aby się dowiedzieć, czy chcesz się stąd wydostać?

– Pan mówisz o uwolnieniu mnie, pan!

– To pana dziwi?

– Nie, nic mnie już nie dziwi. I słyszysz pan, że nawet to słowo „uwolnienie” wymawiam głosem spokojnym, bo wiem, że w ustach pańskich jest ono przynętą, którą się rzuca do sideł.

– Fałszywie sądzisz mnie, Manuelu!

– Czyż mogę sądzić inaczej! Racz pan przedstawić wyraźnie swoje zamiary.

Roland wyciągnął z kieszeni kiesę.

– Mieści się tu – rzekł – suma znaczna, prawie majątek dla ciebie, coś dotąd żył w niedostatku, a nawet w nędzy. Zgódź się, Manuelu, opuścić Francję, wynieść się stąd na zawsze, a ten majątek będzie twoim.

– Niezręczny to krok, mój panie – zaszydził więzień. – I gdyby czcigodny starosta słyszał pańskie słowa, wystarczyłyby one do popsucia całej pańskiej sprawy.

– Nie rozumiem pana.

– Jak to? Poczytujesz mnie pan za fałszerza, oskarżasz o podstępne przywłaszczenie imienia twego brata, posiadasz pan zupełną pewność potępienia mnie w oczach sprawiedliwości i ofiarowujesz mi tak niedorzeczne pieniądze, abym cię tylko uwolnił od siebie! Ależ, mój panie, to znaczy po prostu, że pan uznajesz mnie za Ludwika de Lembrat i że obawiasz się oka sprawiedliwości.

Roland przygryzł usta. Rozumowanie więźnia, proste a niezłomne, niweczyło od razu długo przygotowywaną kombinację, którą hrabia uważał za genialną.

Zmusić Manuela do ucieczki byłoby to w istocie potępić go ostatecznie w oczach sędziów i świata całego. Człowiek pewny siebie i słuszności swej sprawy nie ucieka się nigdy do takiego środka. Walczy on wytrwale do końca; ogłasza swą niewinność jeszcze na stopniach rusztowania.

Trzeba było odpowiedzieć cokolwiek na jadowitą uwagę Manuela.

Hrabia poprzestał na słowach:

– Tylko tacy jak pan obawiać się mogą sprawiedliwości.

Więzień wzruszył ramionami.

– Wynajdźże pan – oświadczył spokojnie – wynajdź jakikolwiek pozór na usprawiedliwienie swej propozycji. Żaden nie przychodzi ci na myśl, nieprawda? Pozostawmy więc rzeczy, jak są, mój panie. Moim największym przewinieniem, do którego przyznaję się otwarcie i za które odbywam właśnie pokutę, jest: że kocham kobietę, którą już przedtem pan wybrałeś!

– Sądzisz pan zatem?

– Sądzę, że obrażona miłość własna zniewoliła pana do odegrania niecnej komedii, której ofiarą padłem. Z tego powodu budzisz pan we mnie więcej współczucia niż nienawiści. Namiętność bywa szaleństwem, doprowadzić ona może do wszystkiego, nawet do pożądania zguby rywala.

Manuel wyświadczył bratu zaszczyt, na jaki ten w rzeczywistości nie zasługiwał.

Szlachetna dusza młodzieńca nie mogła zniżyć się aż do tego, aby odgadnąć główną sprężynę jego działań, którą była najnędzniejsza chciwość.

Roland stał w miejscu, nieruchomy i milczący.

– Idź pan – zakończył więzień – wracaj do swego pałacu bez obawy, ja nie jestem już w stanie wydrzeć ci narzeczonej! Ale i ty również siliłbyś się daremnie wydrzeć mi z serca tę miłość, tak jak wydarłeś już nazwisko. Kocham Gilbertę i zemstą moją jest myśl, że dusza tej czystej dzieweczki, na zawsze przed tobą zamknięta, stanęła raz przede mną otworem i ukazała mi skarby swej niezmiernej czułości.

– Nędzniku! – ryknął hrabia, ugodzony w najczulsze miejsce nie serca, lecz miłości własnej.

– Chcesz mnie uderzyć? – zapytał zimno Manuel. – Możesz to uczynić. Powiedziałem ci już, jak sądzę, że jestem skrępowany kajdanami.

Roland zapanował nad wściekłością.

Dowiedział się już zresztą o wszystkim, co mu było potrzebne. Był teraz pewny, że Manuel wytrwa niezłomnie w swym postanowieniu, i trwogę, którą wzbudziły w nim pogróżki Cyrana, zwiększyła myśl, że w ostatniej chwili śmiałość i przekonywające dowodzenia oskarżonego mogą zachwiać w umysłach sędziów tę pewność, którą sztucznie w nie wszczepiono.

– Chodźmy – rzekł do siebie, opuszczając celę i nie zwracając już ani jednego słowa do więźnia. – Odwiedziny te wpłynęły ostatecznie na moje postanowienie. Manuel musi być usunięty.

Roland przed wyjściem z więzienia zwrócił się do odźwiernego.

– Z rozporządzenia starosty – oświadczył mu – wolno mi wprowadzić tu osobę przeze mnie wybraną, która przybędzie dla wybadania więźnia, w razie gdybym osobiście dopełnić tego nie mógł.

– Tak jest, jaśnie panie.

– Być może, że osobę tę przyślę wkrótce, może jutro, może nawet dziś jeszcze wieczorem. W każdym razie będzie ona zaopatrzona w kilka słów, skreślonych moją ręką, proszę zaś obchodzić się z nią jak ze mną samym.

– Jaśnie pan może być pewny, że jak najściślej spełniona będzie wola pana starosty i jaśnie pana.

Gdy hrabia wyszedł na świeże powietrze, głęboko odetchnął.

Silniej od dusznego powietrza więzienia ścisnęły mu piersi doznane przed chwilą wrażenia.

– Pomyślmy – mówił do siebie, postępując drobnym krokiem, z miną wyrażającą wahanie się – co czynić wypada?

Nagle twarz jego rozjaśniła się.

– Zilla… – szepnął do siebie.

Przeszedł most i skierował kroki ku Domowi Cyklopa, gdzie od pewnego czasu Zilla przemieszkiwała sama, nie znając właściwych powodów nieobecności Ben Joela.

Cyganka zresztą bardzo mało kłopotała się o brata. Wszystkie jej myśli zajęte były Manuelem – Manuelem, którego ubóstwiała i którego porażka była najpomyślniejszym dla jej miłości zdarzeniem.

Czekała, rychło wróci, rozczarowany i pokonany, pod dach Ben Joela. Przygotowywała się pocieszać go, leczyć i zamiast rozwianych marzeń, obdarzać czułą rzeczywistością.

Czekała jednak i przygotowywała się na próżno. Manuel znajdował się wciąż pod kluczem. Nie miała od niego żadnej wiadomości; nie mogła zwrócić się do nikogo, kto mógłby jej takowej udzielić.

Po całych dniach przebywała w swojej komnacie, pogrążona w myślach, uczuwając niekiedy trwogę, gdy głos sumienia wyrzucał jej głośno samolubstwo i zdradę.

Żaden natręt nie zjawił się w tym czasie, aby zamącać ciszę jej samotności. Gdy zatem usłyszała, że stopnie zmurszałych schodów skrzypią pod czyjąś stopą, pobiegła ku drzwiom zdyszana, z ustami półotwartymi, ze wzrokiem rozpłomienionym namiętnością.

Myślała, że to wraca Manuel.

We drzwiach, które niecierpliwą ręką odemknęła, pojawił się hrabia.

Cień smutku i rozczarowania padł na twarz Cyganki.

Ucieszyły ją jednak te odwiedziny. Od hrabiego dowiedzieć się mogła o Manuelu. Kto wie, może przybywał on właśnie, aby zwiastować jej wypuszczenie na wolność młodzieńca.

– Ach, panie hrabio! – zawołała. – Pan mi nareszcie powiesz, co się dzieje z Manuelem, nieprawdaż?

– Posłuchaj, moja piękna – rzekł Roland, rozsiadając się swobodnie. – Przybyłem umyślnie po to, aby z tobą pogawędzić; z całą chęcią zatem będę odpowiadał na twoje pytania.

– Gdzie Manuel?

– W Châtelet.

– Jego sprawa?

– Prowadzi się energicznie.

 

– Czy pamiętasz, panie hrabio, coś mi przyrzekł? Upewniłeś mnie, że ta scena nie będzie miała dalszych następstw i że odesławszy Manuela do więzienia… wypuścisz go stamtąd natychmiast.

– Prawda, przyrzekłem to wszystko, gdyż poznałem twe rzeczywiste uczucie. Na nieszczęście staroście, który nie potrzebował nic nikomu przyrzekać, sprawa nie wydała się tak prosta jak mnie i tobie. Żąda on procesu i skazania.

Zilla zbladła.

– Pan żartujesz, panie hrabio – rzekła głosem drżącym. – Złą chwilę wybrałeś dla żartów…

– Jeśli żartuję, moja piękna, to tylko dlatego, że twemu przyjacielowi nie zagraża niebezpieczeństwo.

– Sądzisz więc pan, że…

– Sądzę, że nie trzeba czekać na proces i że ptaszek dziś nawet jeszcze może najdoskonalej wyfrunąć z klatki.

– Gdzie znajdzie środki do tego? Châtelet jest silnie strzeżone. Któż mu otworzy bramy więzienia?

– Ja.

– Pan?

– Niezawodnie; wówczas jednak, jeśli ty nie odmówisz mi swej pomocy.

– O, mów pan, co mam czynić!

– Kochana Zillo – zaczął hrabia z wolna – nie potrzebuję przypominać, że ty właśnie jesteś pierwszą przyczyną uwięzienia Manuela. Ty uwiadomiłaś władze o jego podstępie, czyniąc to zresztą nie w moim, lecz w swym własnym interesie. Kochałaś go i przeraziła cię myśl, że może być na zawsze dla ciebie stracony.

– Dokąd pan zmierza? – przerwała Zilla krótko.

– Do tego: twoja ręka zgubiła go, twoja ręka winna go ocalić. Napisz do niego; wyraź w liście żal i skruchę, przyrzeknij mu wolność. Znajdę człowieka, który doręczy mu twój list i dopomoże do ucieczki. Trzeba, żeby pokładał on w tym człowieku nieograniczone zaufanie. Nie zapomnij napisać mu o tym.

– Tak, masz pan słuszność – odrzekła Zilla przekonana. – Ja tylko powinnam do niego napisać i jestem pewna, że mi uwierzy, gdyż wyznam mu szczerze całą prawdę.

– Miłość nie potrzebuje usprawiedliwiań się. Otrzymasz łatwo przebaczenie. Pisz zatem; ja zaczekam.

Zilla siadła przy stoliku i po chwilowym namyśle wzięła pióro do ręki.

Papier pokrył się wkrótce pismem gorączkowym, dziwacznym. Dziewczyna pisała w narzeczu cygańskim, używanym przez pokolenia koczujące, które dla Manuela było od dzieciństwa rodowitym językiem.

Gdy hrabia zauważył, że Cyganka zajęta jest całkowicie pisemną rozmową z ukochanym i że ta rozmowa wszystkie myśli jej pochłania, jął przechadzać się z wolna po komnacie, zapuszczając badawczy wzrok w najtajniejsze jej zakątki.

Widoczne było, że czegoś upatruje.

Oczy jego zatrzymały się wkrótce na małym stoliczku, stojącym po prawej ręce Zilli i zastawionym mnóstwem drobnych przedmiotów różnego kształtu i użytku.

Zbliżył się z cicha, wyciągnął rękę i niedostrzeżony przez Cygankę ściągnął ze stolika przedmiot jakiś, który ukrył starannie w kieszeni kaftana.

– Skończyłaś? – zapytał, podchodząc do wróżki.

– Tak. Oto list.

I podała mu kartę w kilkoro złożoną.

– Doskonale – rzekł, chowając list. – Za dwa dni nie będziesz już potrzebowała lękać się niczego. Manuelowi przestanie grozić wszelkie niebezpieczeństwo.

Zagadkowy uśmiech słowom tym towarzyszył.

Uśmiechu tego nie zauważyła Zilla.

Chwyciła się namiętnie tej nowej nadziei, a oczy jej, nawykłe do czytania w głębi dusz ludzkich, tym razem nic nie widziały, jakby olśnione blaskiem przyszłego szczęścia.

„Ta Zilla – rozmyślał hrabia, wracając do pałacu – złapała się w potrzask jak najpospolitsza sikorka. Ani przypuszcza, że nią to właśnie posłużę się do uprzątnięcia Manuela”.

I zwijając w palcach list Cyganki, wszedł do swego gabinetu, gdzie przede wszystkim wyjął z kieszeni kaftana i schował starannie drogocenny przedmiot pochwycony u wróżki.

Przedmiotem tym był flakonik z trucizną.

Pewnego razu, gdy Roland i Ben Joel odbywali naradę w pokoju Zilli i rozmawiali o Cyranie, Cygan, pokazując hrabiemu ten flakonik, oświadczył:

– Proszę spojrzeć, panie hrabio, oto broń stokroć groźniejsza od szpady Kapitana Czarta. Kropla płynu zawartego w tej flaszeczce w ciągu dwóch sekund uśmierca najsilniejszego.

W owej chwili Roland nie zwracał wielkiej uwagi na słowa Ben Joela, który szukał niejakiej chluby w sławieniu groźnej mocy swego cygańskiego arsenału.

Patrzył na ów flakonik, brany z miejsca i stawiany na powrót, bez najmniejszej myśli przywłaszczenia go sobie.

Ale w chwili, gdy opuszczał Châtelet, wspomnienie tego drobnego zdarzenia przebiegło mu przez głowę błyskawicą. Zaraz też powziął myśl, która miała być bezzwłocznie uskuteczniona.

Idąc do Zilli, nie miał bynajmniej zamiaru kupować trucizny; byłoby to zbyt niezręczne.

Postanowił po prostu skraść flakonik i – jak wiemy – udało mu się to w zupełności.

List, który z jego porady pisała Cyganka, był tylko pozorem ułatwiającym mu kradzież przez odwrócenie uwagi Zilli; dziewczyna zatem, nie domyślając się tego, przyczyniła się pośrednio do zguby człowieka, który był jej droższy nad wszystko.

Cyganka aż do wieczora nie domyślała się, jaki cel miały w rzeczywistości odwiedziny Rolanda.

Wieczorem jednak, bardzo dbała o swą piękność, którą – jak wszystkie Cyganki – umiała utrzymywać i podnosić za pomocą przeróżnych kosmetyków, zbliżyła się do stoliczka, aby wziąć słoik z jakąś maścią i natrzeć nią usta i policzki.

Jedno spojrzenie, rzucone na liczny zbiór szklanych i metalowych naczyń, wystarczyło jej do spostrzeżenia, że flakonik z niebezpieczną trucizną zniknął.

Zaniepokoiło ją to odkrycie.

Odsuwając na stronę kosmetyki, jęła przeglądać jak najstaranniej wszystko, co znajdowało się na stoliku, szukając tamtego flakonika i czyniąc sobie wyrzuty, że tak nieostrożnie pozostawiła była go na widoku.

Gdy poszukiwania okazały się bezskuteczne, niepokój Cyganki wzrósł bardziej jeszcze.

Nagle rozjaśniło się jej w umyśle.

– Hrabia – wykrzyknęła – hrabia ukradł truciznę! Ach, jakaż byłam szalona, wierząc w jego szczerość! On postanowił zabić Manuela i do mnie, do mnie, do mnie przyszedł po broń na niego. Podły zdrajca! Znałam go dobrze i pozwoliłam, aby mnie tak haniebnie oszukał!

Zilla, na pół nieprzytomna, zarzuciła płaszczyk na ramiona, po których spływały jej rozplecione włosy, zbiegła z szybkością strzały po schodach i wypadła na ulicę.

– Dokąd, piękna panienko? – rzuciła jej w przejściu stara odźwierna. – Za późno już na przechadzkę.

Zilla nie usłyszała tego zapytania.

Zanurzyła się w mroku i jęła biec szybkim krokiem ku Nowemu Mostowi, gdzie już od dawna po zgiełku dziennym zapanowała cisza głęboka.

XXV

W zamku Colignac, w tydzień może po opowiedzianych wyżej wypadkach, Cyrano od dwudziestu czterech godzin przebywał w gościnie u właściciela tej pańskiej posiadłości.

Ten, co gościł u siebie poetę, był również przyjacielem jego od dzieciństwa i nazywał się hrabia de Colignac.

Sawiniusz, jakkolwiek było mu bardzo pilno połączyć się z Castillanem, od którego nie miał wiadomości, nie chciał ominąć zamku bez pozdrowienia przyjaciela.

Tu zresztą naznaczył spotkanie Castillanowi i Szablistemu.

Nie zastał ich, lecz naturalnie wcale go to nie zdziwiło.

Podróż swą odbył z nadzwyczajną szybkością i mógł przypuszczać, że Castillan z powodu zawikłań wywołanych przez Ben Joela opóźni się z przybyciem.

Innych niepokojów Sawiniusz nie doświadczał. Wiedział on, że jego przyjaciel Szablisty potrafi o własnej sile obronić przed Cyganem drogocenny depozyt hrabiego de Lembrat.

Wesoło zatem spędzał czas w zamku hrabiego de Colignac, traktując z należnym szacunkiem obfite jadło, którym zastawiano tam stoły.

Od dnia poprzedniego Sawiniusz, zwykle skromny i wstrzemięźliwy jak anachoreta, nie opuszczał swego miejsca przy stole. Hrabia oraz jego sąsiad, margrabia de Cussan, wielcy myśliwi, a więksi jeszcze suszykufle, zmuszali go, aby im dotrzymywał towarzystwa.

Podczas gdy trzej przyjaciele pozdrawiali świtający ranek wesołymi toastami, człowiek jakiś przybył do Colignac i zatrzymał się w najlepszej oberży, jaka tam istniała.

Człowiekiem tym był Rinaldo.

Łotr – jak widzimy – nie tracił czasu. Od samego Paryża tropił Cyrana i starał się wyrównać przewagę czasu, jaką miał nad nim poeta.

Przybrał on teraz nową zupełnie postać. Zjawił się w oberży odziany od stóp do głów na czarno, a mina jego, poważna i tajemnicza, dała wiele do myślenia oberżyście, przywykłemu do jowialnych twarzy i swobodnego obejścia się okolicznych wieśniaków.

Rinaldo wziął go na stronę i szepnął mu kilka słów do ucha.

Oberżysta otworzył szeroko oczy, usłyszawszy to zwierzenie, a oznaki uszanowania, których nie szczędził przybyszowi, pouczyły gości, pijących przy wspólnym stole, że mają przed sobą wielce szanowną osobistość.

Niedługo potem Rinaldo kazał przygotować dla siebie oddzielny pokój, do którego zaprowadził go oberżysta.

Dopiero po upływie godziny ujrzano ich obu wychodzących stamtąd. Gospodarz powrócił do swych zajęć; podróżny wyszedł z oberży i udał się do domu wójta, urzędowego przedstawiciela sprawiedliwości.

Ciekawość pijących była silnie podniecona.

Kto był ten człowiek czarny i po co przyjechał do Colignac?

– Hej, Landriot! – zakrzyknął wreszcie jeden z wieśniaków, niecierpliwszy, a może tylko śmielszy od innych. – Chodź no tu do nas!

Jegomość Landriot, to jest oberżysta w swej własnej, mocno spasionej osobie, zbliżył się do stołu.

– Czego chcesz? – zapytał wołającego.

– Chcę dowiedzieć się, odkąd to ukrywasz tajemnice przed przyjaciółmi, z którymi bywałeś zawsze gadatliwy jak sroka?

– Tajemnice?

– A tak, tajemnice. Kto jest ten śledziowy pan, skrzywiony jak piątek na sobotę, któremu wybijasz pokłony do samej ziemi i który jak węgorz prześlizguje się między płotami, zmierzając do urzędu wójta?

– To do ciebie nie należy, mości ciekawski.

– Jedno z dwojga: albo język zrobił ci się dziś bardzo powściągliwy, albo też sam nic nie wiesz.

– Ja nie wiem? – wykrzyknął gospodarz, w którego najczulszą strunę ugodziły widocznie te słowa. – Gdyby nie to, żem zobowiązał się milczeć jak karp, zaraz byś dowiedział się, czy ja nic nie wiem!

To wyznanie, któremu towarzyszyła wielce znacząca mina, spowodowało, że cała kompania, wstawszy ze stołków, skupiła się dookoła oberżysty.

Wietrzono jakąś ciekawą historyjkę i za wszelką cenę usłyszeć ją chciano.

– Jeśli przyrzekłeś dochować tajemnicy – wyrwał się jeden z wieśniaków – my również możemy ci ją przyrzec. Co u diabła! Nie trzyma się języka za zębami przy kumach i sąsiadach! Dalej, gadaj nam tu zaraz, co wiesz o czarnym człowieku!

– Ależ…

– Gadaj, gadaj, nie ma rady! – jęła powtarzać chórem cała kompania, której ciekawość podniecona była do najwyższego stopnia zachowaniem się oberżysty.

– Przyrzekłem…

– Ależ… wariacie! Zachowamy to przy sobie!

– Przysięgnijcie.

– Przysięgamy, przysięgamy!

– Bo to, widzicie, gdybyście mnie zdradzili, mogłoby to ściągnąć na mnie nieszczęście.

– No dalej! Gadasz, czy nie gadasz?

– Ha, kiedy przysięgliście, że będziecie milczeli…

– Więc?

– I że nie będziecie niepokoili podróżnego…

– A zatem?

– Zatem, opowiem wam wszystko. A, okropne to rzeczy, okropne!

Grupa wieśniaków zbliżyła się bardziej jeszcze do niewiernego powiernika Rolanda, który przyciszając i zasłaniając dłonią usta, wyrzekł tajemniczo:

– Czy wiecie, moje dzieci, kto jest ten czarny człowiek?

– No, któż taki?

– Jest to ani mniej, ani więcej, jak: urzędnik do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim!

– Ho, ho! To ciekawe!

– Ciszej! – upominał oberżysta. – Jeśli będziecie tak krzyczeli, nic więcej nie powiem. Taki urzędnik, jak wam wiadomo, jest figurą ważną, której zlecane bywają wielkie sprawy dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Ten, którego widzicie, przybył tu w pościgu za niesłychanym przestępcą, za wyjątkowym zbrodniarzem, za sługą Lucypera i całej jego świty, za… czarownikiem, jeśli mam już wszystko powiedzieć!

Ostatnie słowo rzuciło popłoch między słuchaczów.

Wieśniacy jęli spoglądać na siebie ze strachem i przerażone ich oczy zwróciły się mimo woli w ciemny kąt izby, jakby obawiali się, czy się zeń nie wynurzy straszna postać diabelskiego sługi.

W owym czasie, zwłaszcza na odleglejszej prowincji, czarownik był największym postrachem niewykształconej gawiedzi.

Obawiano się czarów gorzej niż diabła we własnej postaci, na wszelki też sposób walczono z nimi i zabezpieczano się od nich.

A ponieważ strach ma wielkie oczy, niewiele wówczas trzeba było, aby człowiek najniewinniejszy został posądzony o bezpośrednie stosunki z piekłem i uległ w następstwie ciężkiemu prześladowaniu.

 

Umysły oświeceńsze53 ulegały na równi z motłochem średniowiecznemu przesądowi i nie należało wcale do osobliwości palenie żywcem na placu publicznym osób oskarżonych o czary.

Gdy wieśniacy ochłonęli cokolwiek z przerażenia, posypały się na nowo pytania.

– A ten czarownik… gdzie jest w tej chwili? Czyżby, broń Boże, przebywał w naszej okolicy?

– Wszyscyście widzieli – rzekł Landriot – tego jeźdźca z zakrzywionym nosem, który przybył wczoraj w odwiedziny do naszego pana.

– Widzieliśmy – ozwał się czyjś nieśmiały głos. – Ja nawet dobrze pamiętam, że gdy wymijał mnie, spojrzał mi w oczy takim strasznym wzrokiem, że ciarki przeszły mi po skórze.

– Otóż właśnie, ten jeździec, to on… to czarownik.

– Ale kiedy bo… – zauważył starszy wieśniak z siwymi włosami – jeśli się nie mylę, ten jeździec z naszych stron pochodzi. Czyż nie nazywa się on Cyrano de Bergerac?

– Bergerac czy nie Bergerac, człowiek czy diabeł – zgromił go jespan Landriot – to wcale rzeczy nie zmienia. Dowiedziono, że zaprzedał się piekłu, że z czartami ma ciągłe stosunki i że ogłasza w Paryżu książki przeciw naszej świętej religii. Dlatego właśnie wysłano za nim pogoń, aby go schwytać i spalić żywcem, jak na to sumiennie zasłużył.

– Czyście zauważyli – wtrącił inny wieśniak – że zagrzmiało, w chwili gdy ten człowiek zatrzymał się na placu przed zamkiem? A jednak nie było ani jednej chmurki na niebie. To nie jest przecież naturalne.

– Gotów jeszcze rzucić czary na naszą wioskę! – odezwał się drugi.

– A cóż! – potwierdził oberżysta – o to nietrudno! Taki przyjaciel Lucypera spojrzy tylko na ciebie i już przepadłeś. Nic ci już odtąd nie będzie się wiodło; nieszczęście po nieszczęściu zacznie spadać na twoją głowę. Jemu niewiele trzeba, aby sprowadzić mór na cały inwentarz, wytłuc zboże gradem, pozbawić krowy mleka i skwasić wino w beczkach.

– Uwiężą go chyba, co?

– Dziś jeszcze. Właśnie w tym celu ów pan udał się do wójta. Da Bóg, że już wieczorem nałożą mu kajdany i odprowadzą do więzienia w Tuluzie. A niezadługo pójdziemy tam wszyscy przypatrywać się, jak będą go piekli.

– Ale – zapytał jakiś nieśmiały – kto go przytrzyma?

– My wszyscy, gdy będzie trzeba. Gdzie idzie o uwolnienie całej okolicy od takiej zarazy, nikt chyba nie odmówi pomocy.

– Dobrze mówi gospodarz! – zakrzyknęła gromada. – Pójdziemy wszyscy. I ciebie też, mości zakrystianie, weźmiemy ze sobą; będziesz niósł za nami kubeł wody święconej.

Zakrystian, mały staruszek o tłustej, bladej twarzy, który przysłuchiwał się rozmowie z miną niespokojną, odpowiedział na wezwanie ruchem wyrażającym największy przestrach.

– Tak, tak – powtórzył oberżysta – weźmiemy Guillemina.

– W istocie… bez wątpienia… – bąkał zakrystian – woda święcona… Ale będziecie mieli też z sobą i widły, nieprawda?

– Widły i noże, do stu piorunów! – wykrzyknął wojowniczo Landriot, wyciągając zza pasa swój nóż kuchenny. – Poczekajmy tylko, aż powróci nasz urzędnik do szczególnych poruczeń.

Podczas gdy w ten sposób zagrzewały się głowy zwykłych gości Landriota – co doskonale przewidział i na co właśnie liczył przebrany Rinaldo, zalecając oberżyście najściślejszą tajemnicę – fałszywy urzędnik przybył do wójta.

Ten ostatni przy pierwszych słowach nieznajomego posadził go na własnym fotelu, sam zaś, na znak szacunku i uniżoności, słuchał go w pozycji stojącej.

Wójt przedstawiał się zewnętrznie jako poczciwy tłuścioch, o twarzy kwitnącej zdrowiem, o silnie występującym brzuszku. Bladoniebieskie, pozbawione blasku oczy z długimi, jasnymi rzęsami nadawały jego twarzy cechę niepewności i zalęknienia, która szkodziła niemało powadze jego urzędu. Pod względem umysłowym był to człowiek naiwny, przesądny i ciemny. Dbał on przede wszystkim o własną spokojność i chętnie dawał się powodować innym, byle uniknąć osobistego prowadzenia wszelkich spraw, cokolwiek choćby trudniejszych.

Jegomość ten wypełniał swe obowiązki z solenną głupotą i zawsze był gotów obejść prawo, gdy szło o człowieka, którego niełaski obawiał się lub którego łaski potrzebował.

Wszystko, co miało choćby daleką łączność ze sprawiedliwością, było przedmiotem jego czci najwyższej. Pachołek policyjny wydawał mu się istotą doskonalszą od zwykłych śmiertelników; wpadał w zachwyt, ile razy, podczas rzadkich wycieczek do Tuluzy, udało mu się stanąć w obliczu najskromniejszego przedstawiciela wyższej władzy; a samo imię króla!

– Król! To prawda! Uwiężę go, panie delegacie. Ale jeśli zechce stawić opór?

– Tutejsi wieśniacy pomogą w tym panu zbrojną ręką. Wierz mi pan, że powierzając tobie tę piękną misję, powodowałem się głównie życzliwością, jaką od pierwszego wejrzenia wzbudzić pan we mnie potrafiłeś. Jesteś pan pierwszym urzędnikiem w tej okolicy, przedstawicielem sądów królewskich, wykonawcą sprawiedliwości: wypada zatem, abym panu odstąpił zaszczyt doprowadzenia do końca dzieła, w które włożyłem cały swój rozum i całą swą zręczność. Nie miałemże słuszności twierdząc, że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą?

– Taki honor… – wyjąkał wójt wzruszony. – Proszę mi wierzyć, szanowny panie delegacie, że… A czy Jego Królewska Mość będzie wiedział, że to ja…

– Rozumie się. Wszakże obowiązkiem moim będzie złożyć szczegółowy raport i opisać w nim wszystko jak najwierniej.

– Król będzie wiedział! Ach, to jeden z najpiękniejszych dni mojego życia!

Rinaldo wyciągnął z kieszeni i przesunął szybko przed oczami wójta pergamin, przy którym wisiała wielka pieczęć z herbem państwa.

Wójt skłonił się z uszanowaniem.

– Oto – wyrzekł mniemany delegat – rozkaz starosty, dający mi całkowite pełnomocnictwo w tej sprawie. To pełnomocnictwo tobie przekazuję, mości wójcie.

Wójt zbyt był przejęty szacunkiem i uniżonością, aby mógł ośmielić się na poddanie ściślejszemu badaniu przedstawiony sobie dokument. Widział herb państwa, to dość; domagać się innych jeszcze dowodów wydawało mu się czymś potwornym.

– Proszę wziąć zatem pergamin – ciągnął Rinaldo – i napisać własnoręcznie, wedle zwykłej, urzędowej formy, rozkaz uwięzienia wszędzie, gdziekolwiek by się znajdował, niejakiego Sawiniusza de Cyrano, zwanego de Bergerac, oskarżonego o herezję i świętokradztwo. Ja rozkaz ten podpiszę.

Wójt zasiadł przy stole i niezbyt wprawną ręką jął pisać akt żądany.

Pot kroplisty występował na czoło poczciwcowi, tak wielkim przejęty był strachem, aby nie popełnić jakiej omyłki w urzędowej osnowie rozkazu.

Uciekając się do zwykłego autorskiego fortelu, to jest do gryzienia chorągiewki pióra, ile razy nie przychodził mu na pamięć wyraz potrzebny, doprowadził on po pewnym czasie, z trudem niemałym, dzieło swe do końca.

Rinaldo po skończeniu wziął akt do ręki i odczytał go z wybornie odegraną powagą, następnie zwrócił wójtowi, nabazgrawszy u spodu: Klaudiusz Popelin, gdyż tym nazwiskiem postanowił posługiwać się w tym wypadku.

– Jesteś pan teraz w porządku – rzekł zachęcająco. – Za godzinę udasz się do zamku hrabiego de Colignac, aby dopełnić uwięzienia Cyrana.

– A następnie?

– Następnie… Czy macie tu gdzie dobry areszt?

– Rozumie się!

– A więc zamkniesz pan w nim więźnia i będziesz go trzymał pod kluczem aż do mego powrotu.

– Pan odjeżdża, panie delegacie?

– Udaję się do Tuluzy, gdzie mam do załatwienia niecierpiącą zwłoki sprawę urzędową. Wracając, przyprowadzę ze sobą oddział żandarmów, który odstawi więźnia do Paryża. Do tego czasu będziesz mi pan głową swą odpowiadał za niego.

– Jestem gotów, panie delegacie, ofiarą życia całego stwierdzić posłuszeństwo rozkazom Jego Królewskiej Mości. Sam nie posiadam daru szybkiego czynienia postanowień, ale gdy już mam w ręku rozkaz, sam diabeł nie powstrzyma mnie od wprowadzenia go w wykonanie.

– Pięknie powiedziane, mości wójcie. Tymczasem opuszczam pana, aby nie opóźniać na chwilę nawet załatwienia tak pilnej sprawy.

– A ja biegnę do oberży Landriota, gdzie spodziewam się znaleźć swego pisarza oraz kilku dzielnych ludzi, których wezmę ze sobą do pomocy.

– Zdaje mi się, że ich pan znajdziesz zupełnie przygotowanych do dzieła. Jespan Landriot wygląda cokolwiek na gadułę, a ponieważ szepnąłem mu kilka słów o celu mego przybycia, przypuszczam, że ich przy sobie nie zatrzymał.

– Stało się tak niezawodnie. A, panie delegacie, jesteś pan człowiekiem genialnym! Najmniejszy szczegół uwagi pańskiej nie ujdzie!

Wyszli obaj i skierowali się ku oberży.

Podczas gdy wójt umawiał się w izbie z zebranymi wieśniakami, Rinaldo kazał osiodłać konia i wyjechał, pozostawiając dalszy przebieg sprawy zabiegom swego pełnomocnika.

53oświeceńszy – dziś: bardziej oświecony. [przypis edytorski]