Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Przebiegły łotr cel swój osiągnął. Udało mu się przytrzymać Cyrana, a przynajmniej unieruchomić go na czas dość długi, aby nie mógł zjawić się w Saint-Sernin wówczas, gdy Rinaldo pospołu z Ben Joelem będą używali wszelkich środków, aby wydobyć od proboszcza drogocenny dokument.

Zgodnie z obliczeniami służącego, Ben Joel znajdował się od dwóch dni w Saint-Sernin i jeżeli tylko potrafił pozyskać zaufanie proboszcza, sprawa jego powinna znajdować się na jak najlepszej drodze.

Rinaldo przybędzie w samą porę, aby zebrać owoce długich trudów.

Posiadłszy za jaką bądź cenę pismo hrabiego de Lembrat, Rinaldo mało już będzie troszczył się o Cyrana. Powróci do Paryża, odda swemu panu skarb w pocie czoła zdobyty i otrzyma nareszcie upragnioną nagrodę.

Śmiały i niezwykły pomysł Rinalda nie był w gruncie rzeczy takim dziwactwem, na jakie z pozoru wyglądał.

W owej epoce formy prawne były bardzo zawikłane i wymiar sprawiedliwości odbywał się nader opieszale.

Nierzadko, bez żadnej uzasadnionej przyczyny, pozbawiano wolności ludzi niewinnych, którzy tracili w więzieniu zdrowie, a niekiedy i życie, zanim przypomniało się komuś zbadać rzeczywisty powód ich przytrzymania i zdjąć z nich brzemię winy, narzucone im przez omyłkę albo przez czyjąś złą wolę.

Byli uwięzieni i okoliczność ta wystarczyła dla sędziów, aby ich uznać winnymi.

Zarzucenie komuś zmyślonego przez siebie przestępstwa bywało częstokroć dostatecznym powodem do pochwycenia go w szpony tak zwanej sprawiedliwości, a gdzie było oskarżenie, tam domniemywano się zaraz i winy.

Przypuszczenia, domniemania, przeróżne prawne fantazje i hipotezy gmatwały fakt w gruncie rzeczy zupełnie prosty, a dochodzenie sądowe, zamiast rozjaśniać sprawę, pogrążało ją w nieprzejrzanej ciemności.

Niezmiernie zawikłany aparat sądowy czekał oskarżonego, odbierając mu siłę do bronienia się, a następnie i wiarę w siebie, i niemal zawsze w końcu osłabionego, zwątpiałego i zobojętniałego rzucał na pastwę czyhających nań oprawców.

Zdarzało się wreszcie, że wobec nierozwikłanej plątaniny dowodów i przeciwdowodów, nie mogąc z zupełną słusznością ani potępić oskarżonego, ani go uniewinnić, o jęczącym w podziemiach więziennych po prostu – zapominano.

O tym wszystkim wiedział bardzo dobrze Rinaldo i stwierdził znajomość ówczesnej procedury tym właśnie, że zaraz po urządzeniu pułapki najspokojniej stamtąd się oddalił.

Pozostać, znaczyłoby narazić się na stawianie sobie do oczu oskarżonego, na badania, objaśnienia, udowodniania i może w końcu na wstydliwą porażkę.

Przeciwnie, wcisnąć w ręce wójta broń zaczepną, pchnąć go naprzód i pozostawić samemu sobie, wmówiwszy weń przedtem niezmierną ważność jego roli, było to: przygotować tajemnicze powikłania, wśród których wójt, zakłopotany, a jednak do końca obowiązkom swym posłuszny, z zaciętym uporem będzie pilnował spełnienia powierzonego sobie aktu, w słuszność jego nie wchodząc i wchodzić nie ośmielając się nawet.

Toteż doświadczony łotr poprzestał na udzieleniu wójtowi ogólnych jedynie wskazówek dotyczących zarzucanego Cyranowi przewinienia. Nacisk główny położył na jedno tylko: na konieczności uwięzienia.

Wprowadzony z zamkniętymi oczyma na tę krętą ścieżkę, dobroduszny przedstawiciel władzy miał już postępować nią sam, nie zbaczając, i stać się w końcu nieświadomym wspólnikiem podstępów Rinalda oraz nikczemności hrabiego de Lembrat.

XXVI

Sawiniusz, hrabia de Colignac i margrabia de Cussan biesiadowali w najlepsze, gdy do wspaniałej jadalni wszedł marszałek zamku i oznajmił swemu panu, że przybył wójt i chce się natychmiast z nim zobaczyć.

– Wójt! – zawołał wesoło hrabia. – I czegóż to żąda od nas sławetny Cadignan? Niech wejdzie. Opowie nam swój interes przy kieliszku starego medoku.

Drzwi otwarto i zjawił się w nich sławetny Cadignan, mrugając oczami i wybijając niskie pokłony aż do nadwerężenia sobie boków.

– Bez tych ceregieli, kochany Cadignan – rzekł hrabia. – Jesteśmy w wesołym usposobieniu i wszelka ceremonialność śmiertelnie nas nudzi. Siadaj, kochanie, bierz kielich i nie spiesząc się, rozpowiadaj nam swoją historię.

Jak widzimy, hrabia de Colignac był człekiem wesołym, lubiącym żyć dobrze i swobodnie, wcale nie dumnym i gotowym każdej chwili do napełnienia kielicha i wychylenia go za czyjeś zdrowie.

Wójt usiadł, nie pozbywając się jednak sztywnej i zagadkowej miny.

Prawdę rzekłszy, własna wielkość sprawiała mu niemało kłopotu wobec tak dostojnego towarzysza i nie śmiał podnieść oczu na trójkę wesołych biesiadników, zarumienionych od wina i oświetlonych jaskrawo blaskiem licznych świeczników.

Zwłaszcza osoba Cyrana przejmowała go szczególnym strachem, nad którym na próżno starał się zapanować.

– I cóż, mości wójcie! – przemówił Sawiniusz, litując się nad jego kłopotliwym położeniem – czyż nie przyznajesz hrabiemu słuszności? Twoje zdrowie, mości wójcie, choć zdrowie to, jak mi się zdaje, znajduje się już w dostatecznie kwitnącym stanie. Na honor, jesteś pan najokazalszym z urzędników w granicach Francji i Nawarry.

Poeta wyciągnął rękę z kielichem do wójta.

Ten ostatni nie śmiał odtrącić wyświadczonego sobie zaszczytu, lecz ręka jego od wielkiego wzruszenia tak silnie drżała, że rozlał na obrus część wina, którym mu kielich napełniono.

– Cóż to, czyś słaby? – zapytał hrabia. – Uważam, że jesteś czymś silnie wzruszony. Pij, to ci dobrze zrobi.

Cadignan spełnił wolę hrabiego, ale omal nie udusił się pijąc, tak mu od dziwnego wzruszenia ścisnęło się gardło.

Mimo wszystko nie zapomniał o celu swego przybycia.

– Panie hrabio – rzekł – chciałbym pomówić z panem na osobności. Czy pan hrabia raczy wyświadczyć mi tę łaskę?

– Z ochotą. Czemu jednak nie chcesz mówić przy wszystkich? Ja nie mam żadnych tajemnic przed tymi panami.

– Tu nie chodzi o tajemnice pana hrabiego.

– To co innego. Chodź zatem ze mną do ogrodu. Zresztą biesiada ukończona i świeże powietrze bardzo nam się przyda.

Hrabia wstał od stołu i wiodąc za sobą wójta, zszedł po kilku stopniach marmurowych, prowadzących wprost z sali jadalnej do ogrodu, urządzonego w przesadnym stylu owej epoki.

Obaj przeszli kilkanaście kroków w milczeniu.

Bergerac i margrabia de Cussan postępowali w pewnej odległości za nimi, żartując po cichu z ciężkiego chodu i śmiesznej postaci wójta.

Sławetny Cadignan czuł się tu bardziej jeszcze zakłopotany niż przy stole i nie wiedział zupełnie, od czego zacząć swą przemowę.

– No, przyjacielu – odezwał się hrabia – mów teraz; jesteśmy sami.

Nic już nie mogło usprawiedliwiać dłuższego milczenia, wójt przeto, przezwyciężając ostatnim wysiłkiem swą nieśmiałość, przystąpił do spełnienia ciężkiego obowiązku, przy czym jednak nie zapomniał o oszczędzaniu hrabiego, którego łaska była mu bardzo potrzebna.

– Wiadomo panu hrabiemu – zaczął głosem ubolewającym – że między mieszkańcami Colignac nie ma ani jednego, który by nie był powinowatym, kumem, przyjacielem lub wprost najuniżeńszym i najwierniejszym sługą pana hrabiego. Wynika stąd, że cokolwiek zdarzy się panu hrabiemu i nas wszystkich dotyka.

– Do pioruna! Ten wstęp jest bardzo groźny. Ale mów dalej, kochanie; zaczynasz mnie zaciekawiać.

– Powiedziałem zatem – podjął wójt, powtarzając się dla uzyskania na czasie i oszczędzenia słuchaczowi zbyt silnego wzruszenia – powiedziałem, że nic nie może zdarzyć się panu hrabiemu pomyślnego, co by nas nie uradowało, i nic niepomyślnego, co by nas nie zasmuciło. Otóż dowiedzieliśmy się z najlepszego źródła, że pan hrabia… że u pana hrabiego… że…

Cadignan zaciął się i nie mógł żadną miarą dokończyć.

– Kończże, mój kochany – nalegał hrabia. – Mówisz zatem, że ja…

– Że pan hrabia gości w swym zamku heretyka i czarownika.

Powiedziane to zostało bardzo szybko, jednym tchem i wójt uczuł nagle ulgę, jakby się pozbył niezmiernego ciężaru.

Hrabia zaczął się śmiać serdecznie.

– Czarownika? – powtórzył ze śmiechem. – O bogi! I któż on taki? Wymień tego przestępcę, natychmiast ci go wydam. Ale strzeż się, żebyś nie powiedział oszczerstwa.

– Nie, panie hrabio, to nie oszczerstwo. Bo i któż może lepiej znać się na czarach i czarownikach, jeśli nie trybunał paryski? A właśnie z samego Paryża otrzymałem rozkaz uwięzienia człowieka, który nadużywa uprzejmości pana hrabiego.

– Do diabła! – rzekł hrabia, wpatrując się bacznie w wójta, którego podejrzewał o małego bzika – to ważniejsze, niż sądziłem, mój mości Cadignanie!

– Jego Królewska Mość wdał się w to, panie hrabio, mam przy sobie rozkaz podpisany przez jednego z urzędników do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim.

Colignac był tak zdumiony, że nic nie odpowiadał.

– Widzi pan hrabia – ciągnął wójt, którego śmiałość wzrastała, gdy się nie potykał o przeszkody – wiem bardzo dobrze, że to nie może być mu przyjemne. Czarownik jest osobą lubianą przez pana hrabiego. Ale proszę nie obawiać się; o ile tylko się da, będziemy oszczędzali spokój pana hrabiego. Zrobi się wszystko gładko i po cichu. Trzeba tylko, aby bez straty czasu zbrodzień został nam wydany. Upewniam zaś pana hrabiego honorem, że go każę spalić bez najmniejszego skandalu.

– Jesteś bardzo uprzejmy – rzekł hrabia z uśmiechem. – Nazwisko czarownika, jeśliś łaskaw…

Wójt zniżył przezornie głos.

– Jest nim gość pana hrabiego – szepnął – niejaki Sawiniusz de Cyrano.

Tego już było za wiele.

Colignaca porwała taka szalona wesołość i jęły nim wstrząsać tak gwałtowne wybuchy śmiechu, że aż musiał ściskać sobie boki dla uspokojenia.

Sławetny Cadignan, zbity z tropu, spoglądał nań z miną obrażoną.

– Przybywaj, Bergeraku, przybywaj! – wołał hrabia, nie przestając dusić się od śmiechu. – A, wyśmienite to rzeczy, ale niepożądane w czasie trawienia!

– Panie hrabio! – rzekł wójt, usiłując przygryzać swe grube wargi – nie mogę podzielać pańskiej wesołości…

 

Sawiniusz i margrabia zbliżyli się.

– A, mój drogi! – odezwał się hrabia do poety – sam ucieraj się z naszym niezrównanym Cadignanem: ja już nie mogę! Zwyciężył mnie, powalił i uczynił niezdolnym do walki! Jesteś podobno, przyjacielu, heretykiem, czarownikiem, diabłem we własnej osobie i nasz wójt przybywa, aby cię uwięzić!

– Oho! – rzekł Cyrano – lubią tu, jak widzę, żarciki!

– Nie mam nic z waćpanem do mówienia – oświadczył surowo sławetny Cadignan. – Spełniam jedynie obowiązek swego urzędu. W imieniu Jego Królewskiej Mości, aresztuję waćpana!

– Sam jeden tylko? – zaśmiał się Sawiniusz.

– Mam do pomocy powagę prawa – odparł wójt uroczyście.

– A co ważniejsza – wtrącił margrabia – wieśniaków gotowych poprzeć cię powagą swych pięści. Widziałem tę hołotę stłoczoną na dziedzińcu zamkowym.

– O, tego już za wiele! – krzyknął Colignac. – Słuchaj, mości Cadignanie, każę ciebie i twoich ludzi przez rózgi przeprowadzić, jeśli mi się stąd natychmiast nie wyniesiecie! Aresztować Sawiniusza! Przekracza to już najdalsze granice farsy!

Cyrano zamyślił się.

– Być może zresztą – rzekł, zwracając się do wójta – że polecono panu pozbawić mnie wolności. Bądź pan łaskaw pokazać mi rozkaz urzędowy.

„Jest rzeczą wielce możliwą – pomyślał – że to nowa sztuczka Rolanda de Lembrat i że ten stary cymbał, Jan de Lamothe, dopomógł mu w niej, zadowolony, że będzie mógł podstawić mi nogę”.

Wójt rozwinął swój pergamin i podsunął go pod oczy Cyrana.

– Ech! – rzucił lekceważąco poeta – i cóż to jest? Rozkaz podpisany przez podwładnego? Odkądże to wysłańcy starosty mają prawo podpisywania takich rozkazów?

– Odkąd sam starosta upoważnił ich do tego! – odparł dumnie Cadignan.

– Gdzież ów delegat? Dlaczego sam tu nie przyszedł?

– To już należy tylko do niego i do mnie, i waćpan nie masz potrzeby tym się zajmować. Dalej, proszę udać się za mną bez oporu. Będę miał na uwadze, że pan hrabia de Colignac wyświadczył panu zaszczyt ugoszczenia cię u siebie.

– Wójcie! – rzekł Cyrano, ściskając mu ramię jak kleszczami i zatapiając w nim oczy jak sztylety – wiedz, że w tej chwili ani Bóg, ani szatan nie byliby w stanie zatrzymać mnie!

– Czy słyszy pan hrabia? – zawołał płaczliwie Cadignan. – Bluźni, dalibóg bluźni!

– I możesz być najpewniejszy – ciągnął poeta – że gdybyś ty sam lub kto z twoich ludzi dotknął palcem nawet poły mego płaszcza, posiekam was tak doskonale, że skóra pasami będzie się z was zwieszać. Sługa pański, mości Cadignan.

– Ależ… – spróbował jeszcze wójt.

– Milion milionów diabłów! – wybuchnął hrabia – czy trzeba cię, mój panie, wypraszać stąd kijem? Ale nie; szkoda go na ciebie. Idź po prostu spać i nogi nakryj ciepło. Gdy ci mózgownica ochłodnie, wrócisz tu, aby mnie przeprosić za swą napaść dzisiejszą.

– Odchodzę, panie hrabio, ale od swych praw ani na krok nie odstępuję. Pragnąłem uniknąć skandalu. Pan hrabia go chce; będzie go miał. Dopóki ten jegomość będzie pod dachem pana hrabiego, uszanuję dom pański; gdy opuści zamek…

– Opuszczę go dziś jeszcze wieczorem, mości Cadignanie – przerwał Cyrano. – Teraz myślę, że dość już się dowiedziałeś. Możesz odejść, aby postawić swą armię na stopie wojennej i… zawczasu przygotować swe plecy.

Cadignan rzucił się z oznakami wściekłego gniewu, nacisnął kapelusz na oczy i wybiegł z zamku wielkimi krokami.

– Oszalał poczciwiec! – zauważył spokojnie poeta, wyglądając za odchodzącym.

– Nie lekceważmy tego zbytecznie – rzekł hrabia. – Cadignan jest głupi jak gęś, ale uparty jak muł. Gdy się uczepi jakiego głupstwa, trzyma się go jak pijany płota. Zdolny on jest wypłatać ci jakiego niedorzecznego figla. Wierz mi, że najlepiej uczynisz, pozostając tu jeszcze przez jedną dobę. Przez ten czas wyjaśnię i załagodzę tę sprawę.

– Żartujesz, hrabio! Obecność moja w Saint-Sernin jest konieczna i z pewnością nie wasz Cadignan przeszkodzi mi tam się dostać.

– Nareszcie: co znaczy ów rozkaz? Kto sprowadził ci na głowę ten cały kłopot?

– Sam nie wiem dobrze. Napisałem Podróż na księżyc, w której głupcy dopatrzyli się wszelakiego rodzaju napaści na religię oraz przeróżnych praktyk, stwierdzać jakoby mających moje bliskie pokrewieństwo z diabłem. Alboż nie nazywają mnie Kapitanem Czartem? Wrogowie, a nie zbywa mi na nich, uznali bez wątpienia za właściwe dorzucić tę jedną jeszcze niedorzeczność do wielu innych, którymi mnie zasypują. Ale co tam! Kpię z tych ludzi i ich wynalazków! Posiadając konia i szpadę, czuję się dość silny do wywrócenia lub rozbicia wszystkich zawad, które mi na drodze stawiają. I dlatego właśnie, mój drogi, wyruszam w drogę dziś, gdy tylko zmierzch zapadnie.

– Będziemy ci towarzyszyli.

– Nie ścierpiałbym tego.

– Ale jeśli spotka cię nieszczęście!

– Ech, co ma mnie spotkać! Ten zabawny Cadignan na sam widok mój trząsł się ze strachu. Nie ośmieli on się z pewnością stanąć mi oko w oko na gościńcu publicznym, choćby miał nawet przy sobie całą wiejską gromadę.

– Ha, może masz słuszność. Doznawszy porażki, wójt zwróci się pewno o posiłki do urzędu marszałkowskiego w Tuluzie. A podczas gdy on będzie tracił czas na te wojenne kombinacje, ty zrobisz już potężny kawał drogi. Wieczorem wskażę ci pewien przejazd, którym wprost z parku dostaniesz się na gościniec, nie potrzebując przejeżdżać przez ulice naszej wsi.

– Ani myślę! – oświadczył Cyrano, zawsze gotów stawiać czoło niebezpieczeństwu. – Gdybym się wymykał po kryjomu, znaczyłoby to, że się boję, a wiesz, do kroćset, że tak nie jest i nigdy nie bywało.

XXVII

Złączywszy się ze swymi sprzymierzeńcami, to jest z oberżystą i jego przyjaciółmi, wójt okazał im twarz zafrasowaną i w kilku słowach opowiedział, co go spotkało.

Wszyscy powrócili do oberży, gdzie złożono walną radę, mającą obmyślić najlepszy plan działania.

– Nie chciałbym narazić się na gniew pana hrabiego – rzekł Cadignan. – Sądzę przeto, że należy działać ostrożnie, w jak największej cichości, oszczędzając przede wszystkim pana de Colignac. Byłoby najlepiej zebrać się na drodze do Cussan, w pewnym oddaleniu od zamku, i pochwycić czarownika, gdy tamtędy będzie przejeżdżał.

– Wezmę kropidło, aby go egzorcyzmować! – oświadczył zakrystian.

– To nie zaszkodzi – potwierdził Cadignan.

– A ja rusznicę – dodał Landriot.

– To jeszcze lepsze. Inni niech się zaopatrzą w grube kije, kosy, noże i mocne sznury do skrępowania więźnia. Garisac, Piotr Cornu i Lescuyer staną na czatach w pobliżu zamku i gdy tylko czarownik ukaże się, przybiegną natychmiast zawiadomić nas o tym. Będziemy czekali na prawo od figury.

– Zgoda, panie wójcie! – przytwierdzili trzej wymienieni wieśniacy.

– A teraz rozejdźmy się, aby się przygotować; za godzinę zaś: przy figurze! Ja idę przekonać się, czy komórka przy mojej kancelarii jest dostatecznie opatrzona, aby można było zamknąć w niej więźnia. Na wszelki wypadek dodam dwie nowe zasuwy.

Była godzina piąta, gdy Cyrano opuścił zamek.

Hrabia pospołu z margrabią odprowadzili go aż do głównego placu osady, gdzie na wyraźne żądanie poety pożegnali go, upewniwszy się jednak przedtem, że nigdzie w pobliżu nie widać niepokojącego zbiegowiska.

Sawiniusz z podniesioną wysoko głową i z piersią wystawioną naprzód przejechał z wolna przez osadę. Orli jego nos i oczy ciskające błyskawice napełniały niewymownym strachem wszystkie kumoszki, uprzedzone przez mężów o przygotowanej zasadzce i wystające przed domami umyślnie w tym celu, aby zobaczyć czarownika.

On tymczasem uśmiechał się w sposób iście szatański, jakby czynił sobie igraszkę z pomieszania łatwowiernych kobiecin.

Na drodze, którą przejeżdżał, nikt nie odważył się przemówić ani słowa.

Wreszcie dał koniowi ostrogę i szybciej pocwałował, aby wynagrodzić czas stracony na tej bohaterskiej paradzie.

Tymczasem przy figurze Cadignan z gromadą wieśniaków, około dwudziestu ludzi liczącą, wyczekiwał cierpliwie na swą ofiarę.

Oberżysta pełnił obowiązki adiutanta przy grubym wójcie, który nadto miał przy boku swego pisarza, gotowego do skreślenia w potrzebie urzędowego protokółu, oraz zakrystiana z olbrzymim kropidłem, moknącym w wielkim miedzianym naczyniu z wodą święconą.

Wieśniacy uzbrojeni byli w kosy, cepy i stare rusznice. Arsenał środków rycerskich i kościelnych znajdował się w komplecie.

Prócz tego oberżysta, jako biegły i przewidujący strategik, przeciągnął gruby sznur przez całą szerokość drogi.

Sznur ten, przymocowany do dwóch mocnych kołków dębowych i rozciągnięty na wysokości jednego łokcia od ziemi, przy zapadającym zmroku był prawie niewidoczny, barwa bowiem jego zlewała się w jedno z barwą piasku na drodze. Liczono wiele na ten środek, w razie gdyby Cyrano, wytrzymawszy pierwsze natarcie, chciał szukać następnie ocalenia w ucieczce.

Piotr Cornu – jeden z trzech szpiegów, wybranych przez wójta z gromady – przybiegł niebawem zdyszany na placyk pod figurą.

– Jedzie! Już jedzie! – zawołał.

Wszyscy chwycili za broń. Zakręcająca się w tym miejscu droga nie pozwalała widzieć jeźdźca, usłyszano jednak jak najwyraźniej tętent kopyt jego wierzchowca.

Cadignan miał chwilę słabości. Nie trwała ona jednak długo. Przypomnienie słów starościńskiego delegata, myśl, że idzie tu o dobro społeczeństwa i religii, najbardziej zaś widok licznej uzbrojonej eskorty – słabość ową wprędce rozproszyły.

Rozproszyły nawet tak dalece, że w chwili gdy Sawiniusz, w przekonaniu, iż pozbył się już niedorzecznych prześladowań wójta, wjeżdżał śmiało na placyk pod figurą, znalazł się twarz w twarz z zaciętym wykonawcą prawa.

Koń poety, przestraszony szczękiem broni, wspiął się, a następnie stanął w miejscu jak wryty i Cyrano dostrzegł natychmiast, że podczas gdy około dziesięciu wieśniaków, z wójtem pośrodku, stawiło mu czoło, reszta gromady otoczyła kępę drzew, aby zająć mu tyły i odciąć odwrót do Colignac.

– Hola, mości wójcie, a to co?! – wykrzyknął szlachcic, nie racząc jednak jeszcze dobywać szpady dla utorowania sobie wolnego przejazdu.

– W imieniu Jego Królewskiej Mości aresztuję pana – wrzasnął wójt, umyślnie głos podnosząc dla pokrycia wewnętrznego niepokoju.

I zwracając się do wieśniaków, rozkazał:

– Wiązać tego człowieka!

Cyrano zaśmiał się.

– Radzono ci już, mości wójcie – rzekł, nie tracąc zimnej krwi – żebyś położył się do łóżka; pozwól, że ci nastręczę do tego okazję.

I przy tych słowach machnął kilkakrotnie biczem, naznaczając dwiema czy trzema pręgami pucołowatą twarz niefortunnego przedstawiciela sprawiedliwości. Zaraz też ścisnął kolanami konia i czyniąc bez trudności wyłom wśród zagradzającego mu drogę motłochu, pogalopował w stronę Cussan.

Niestety, o jakie dwadzieścia kroków stamtąd biedny rumak zaplątał się w rozciągnięty sznur i wraz z jeźdźcem przewalił na ziemię.

Upadając, Cyrano rzucił straszliwe przekleństwo, któremu odpowiedział z gromady dziki okrzyk triumfu, i w chwilę później szlachcic został otoczony, przemożony samą ilością przeciwników, przygnieciony kolanami, rozbrojony i skrępowany.

Ponieważ koń przycisnął mu nogę, uniemożliwiając wszelką obronę, był chwilowo całkowicie bezwładny.

Podniesiono go z ziemi, związanego wielokrotnie od stóp do głowy mocnymi sznurami, zaplątanymi na niezliczone węzły, i w tej chwili uczuł, że mu spada na twarz deszcz kroplisty.

To występowało do dzieła wszechmożne kropidło zakrystiana.

– Satanus Diabolas! – wołał sługa kościelny, kalecząc swą łacinę – zaklinam cię w imię Boga żyjącego…

– Łotry, łajdaki, plugawe robactwo, motłochu nikczemny! – krzyczał Cyrano – zapłacicie drogo za zniewagę wyrządzoną człowiekowi mego stanu! Ja was wszystkich…

– Satanus Diabolas! – przerwał mu zachrypły głos oberżysty, ciągnącego dalej egzorcyzm zakrystiana – zaklinam cię w imię Boga i świętego Jana, uspokój się i nie przeszkadzaj, bo jeśli ręką albo nogą poruszysz, niech mnie diabli porwą, jeśli ci tym nożem nie rozpruję wnętrzności.

I potrząsnął groźnie swym kuchennym żelazem.

Podczas tej rozprawy pisarz wójta przeglądał podróżne manatki poety, zawarte w małym, przytroczonym do siodła tłumoczku.

Znalazłszy w tłumoczku tom Kartezjusza, naślinił palec i jął przewracać kartki, a natrafiwszy na tablicę, gdzie filozof nakreślił koła ruch planet przedstawiające, wykrzyknął triumfująco:

– Patrzcie no, panie wójcie, oto figury magiczne, za pomocą których czarownik rzuca na ludzi zaklęcia!

Gdyby nie pożałowania godny stan, w jakim znajdował się poeta, jakże serdecznie uśmiałby się z tego.

Ale sławetny Cadignan, przykładający sobie wodę święconą do pokiereszowanego w tak szlachetnej okazji oblicza, wziął książkę z nadzwyczajną powagą, przyjrzał się figurom astronomicznym z miną wyrażającą wielką mądrość i znacząco potrząsnął głową.

 

– To okoliczność bardzo obciążająca dla oskarżonego! – wyrzekł po namyśle. – Muszę zawiadomić o niej szanownego delegata. Teraz, wiara, wziąć więźnia na plecy i marsz do aresztu gminnego.

Zwycięski orszak ruszył w pochód.

Cyrano nie wydał ani jednej skargi. Wydawał się zrezygnowany. W rzeczywistości jednak rozmyślał tylko o sposobach wybrnięcia z tej głupiej przygody, do czego nie doprowadziłyby go z pewnością żadne układy z prowadzącą go hołotą.

Wierzchowiec poety został na gościńcu przez wszystkich opuszczony. Przypomniał sobie o nim dopiero pisarz wójta, człek zamiłowany w porządku, który wziąwszy konia za uzdę, pociągnął go z wolna do osady i zamknął w stajence wójtowskiej w tym samym czasie, gdy drzwi więzienne zatrzasnęły się z łoskotem za poetą.

Dozorcą owego niezbyt groźnego w rzeczywistości więzienia był szewc nazwiskiem Cabirol. Ponieważ nader rzadko zamykano kogoś do strzeżonej przezeń celi, poświęcał on prawie cały wolny czas uprawianiu swego rzemiosła, w którym doszedł też do wyjątkowej doskonałości.

Czeladnik tegoż samego zawodu pełnił przy Cabirolu obowiązki stróża więziennego – w tych rzadkich tylko wypadkach, gdy którego z mieszkańców osady, poróżnionego z prawem, musiano pozbawić osobistej wolności.

Żona Cabirola i jego córka dopełniały czwórki wolnych mieszkańców budynku więziennego, który był rodzajem piwnicy, łączącej się z większą izbą, służącą jednocześnie za rozmównicę i za warsztat, i posiadającą małe pięterko, na trzy izdebki podzielone.

W piwnicy znajdowały się cztery ciasne celki, pozbawione światła i powietrza. Do najciaśniejszej wtrącono Cyrana.

– Pietrek! – krzyknął dozorca do swego pomocnika, gdy gromada przyniosła i na zimnej podłodze rozmównicy złożyła skrępowanego silnie Cyrana – zapal latarnię i poświeć mi! Trzeba tego czartowskiego syna zamknąć do komórki furiatów!

Pietrek wypełnił rozkaz i Cabirol, wziąwszy na plecy swego nieruchomego i milczącego więźnia, zaniósł go do ciemnicy.

Tam rzucił go bez wielkich zachodów na barłóg zbutwiały od wilgoci i wiedząc dobrze, że poeta daremnie próbowałby stąd uciec, wziął się do rozwiązywania krępujących go sznurów.

Cyrano, odzyskawszy swobodę ruchów, rozejrzał się po swym więzieniu i przy słabym świetle latarni przekonał się, jak ohydną była cela, do której go zamknięto i którą Cabirol nazwał znacząco: komórką dla furiatów.

– Przyjacielu – odezwał się wówczas do dozorcy – jeżeli ten futerał kamienny ma służyć mi za ubranie, jest nazbyt obszerny, ale jeśli za grób to zanadto ciasny.

– To nic – odburknął mrukliwy dozorca – przyzwyczaisz się jegomość do niego.

I opatrywał z nadzwyczajną pilnością wszystkie kąty celi, co było zresztą zupełnie zbyteczne, gdyż te mury z gładkiego kamienia nie miały innego otworu prócz drzwi, te zaś zamykały się nadzwyczaj szczelnie.

Podczas tego przeglądu, równie pilnego, jak bezużytecznego, Sawiniusz, świadomy zwyczajów więziennych, wsunął nieznacznie do obuwia wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie.

Okazało się zaraz, jak pożyteczna była ta ostrożność.

Cabirol zbliżył się do więźnia i bez ceremonii jął przetrząsać jego kieszenie.

– Co robisz! – obruszył się Cyrano, udając wielkie zagniewanie.

– To moje prawo – odparł dozorca. – Spodziewam się zresztą, że nie czynię jegomości nic złego?

– Przeciwnie; masz na celu moje dobro – zauważył Cyrano, zadowolony z dwuznacznika. – Szukaj, szukaj, przyjacielu! Jeżeli mam konszachty z diabłem, o co mnie oskarżają, to mieszka on nie gdzie indziej, jak właśnie w mojej kieszeni.

– O rany boskie! – wykrzyknął wreszcie dozorca, stropiony i zły, gdyż nie zdybał nigdzie złamanego szeląga – a to prawdziwy czarownik! Goły, bestia, jak jego patron Belzebub!

Podjął z ziemi swój pęk kluczy, aby otworzyć zamknięte drzwi i wyjść dla zwierzenia się żonie z doznanego zawodu.

Sawiniusz skorzystał z chwili, gdy dozorca był doń zwrócony plecami i wydostawszy prędko trzy pistole z kryjówki, rzekł:

– Panie dozorco, pragnę przekonać cię, że diabeł nie tak czarny, jak go malują. Oto dla pana. Weź ten pieniądz i przyślij mi co do jedzenia; od południa nic w ustach nie miałem.

Cabirol otworzył szeroko oczy.

– Pistol? – zadziwił się. – A jegomość skąd go wziął?

– Oto jeden jeszcze, jako zapłata za trudy, które pan z mojego powodu poniosłeś.

– O, o, co ja widzę! – wyrzekł Cabirol, od razu uspokojony i złagodzony. – Ależ to jegomościa nikczemnie oszkalowano! Ja widzę, że jegomość jesteś szlachetnym i dostojnym panem!

Wyciągnął rękę po pieniądz i dodał:

– Zrobi się wszystko, czego będzie sobie wielmożny pan życzył.

– Zrób, przyjacielu, więcej jeszcze – tu trzeci pistol błysnął pomiędzy palcami Cyrana – i przyślij mi do towarzystwa swego pomocnika, gdyż nie lubię samotności.

Ręka dozorcy wysunęła się z większą jeszcze skwapliwością.

– Wielmożny pan znalazł się tu niezawodnie wskutek pomyłki – rzekł głosem rezolutnym. – Czyżby człowiek tak spokojny, tak szlachetny mógł być zdolny do… Nie! Nie mogę dokończyć. Wielmożny pan nie potrzebuje się niczego lękać. W ciągu trzech dni podejmuję się zrobić go bielszym od śniegu.

Te zapewnienia nie przeszkodziły jednak Cabirolowi mocno zaryglować drzwi po wyjściu z ciemnicy.

– Poznałem już czułą stronę poczciwca – rzekł sam do siebie Cyrano. – A ponieważ zwykle jaki pan, taki sługa, więc prawdopodobnie szczurza kompania, która w tych murach przemieszkuje, nie będzie cieszyła się długo moim towarzystwem.