Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXX

Gdy Ben Joel, odbywający drogę pod nazwiskiem Castillana, zaopatrzony w list Bergeraca, przybył do Saint-Sernin i zapukał do drzwi plebanii, proboszcz wstał już od wieczerzy i zamyślał udać się na spoczynek.

Cygan, wprowadzony przez Joannę, wszedł do pokoju z kapeluszem w ręce i ruchem szlachetnym a powściągliwym podał księdzu pismo Cyrana.

Jakub Szablisty rozerwał kopertę i szybko przebiegł list oczami.

Ale zamiast objawić wielką serdeczność i zasypać przybysza grzecznościami – czego Ben Joel spodziewał się – proboszcz zwrócił nań wzrok pytający i jął badać go z odcieniem podejrzliwości.

Ksiądz Jakub nie zapomniał zaleceń swego przyjaciela Cyrana. Poeta z taką pilnością starał się zabezpieczyć depozyt swój od wszelkiego rodzaju podstępów, tak wielką ostrożność nakazał proboszczowi, że poczciwy Szablisty, nawet wobec świadectw najwiarygodniejszych z pozoru, nie śmiał pójść za popędem swego dobrego serca i wyciągnąć ręki do nieznajomego, który przybywał doń od mlecznego brata.

Instynktownie przy tym odczuwał jakąś niechęć do niego. Proboszcz inaczej przedstawiał sobie Sulpicjusza, tego żywego, roztropnego, ale zarazem pełnego poświęcenia sekretarza poety, o którym Cyrano niejednokrotnie mu wspominał.

Śniada twarz przybysza, jego ciemne oczy i fałszywy uśmiech, do którego zdawał się przymuszać, nie zgadzały się z obrazem, jaki ksiądz Jakub w pamięci przechowywał.

„Być może zresztą – pomyślał wreszcie proboszcz – że chłopiec ten wyrósł i postarzał się, może chorował… a w każdym razie od czasu, gdy Sawiniusz mówił mi o nim, mógł z młodzieniaszka stać się mężczyzną. Źle robię, niechęć mu okazując”.

I pragnąc błąd swój naprawić, poczciwy ksiądz Jakub podał rękę gościowi i dłoń jego uprzejmie uścisnął.

– Kochany panie Castillanie – rzekł, przybierając minę życzliwą – wybacz, że nie przyjąłem cię od razu z należną serdecznością, ale Cyrano uprzedził cię zapewne, że w tej sprawie podejrzliwość musi być najpierwszą zasadą postępowania. Nie znałem pana dotąd osobiście, więc…

– Więc – dokończył bezczelnie Ben Joel, uprzedzając domysł księdza – podejrzewał ksiądz proboszcz przez chwilę, że nie jestem tym, za kogo się przedstawiam.

– Tak jest, rzeczywiście.

– Na szczęście – prawił dalej Cygan z zadziwiającą krwią zimną – podróż moja odbyła się bez żadnego wypadku. Nikt nie domyślał się, że wiozę list tak ważny, a wrogowie mego mistrza obdarzeni są widocznie złym węchem, bo żaden tropu mego nie zwęszył.

– Wiem, kochany Castillanie, żeś rozumny i ostrożny – rzekł proboszcz, stając się z każdą chwilą uprzejmiejszy. – Ale przepraszam, zapomniałem o wieczerzy dla ciebie. Musisz być niezawodnie głodny. Zasiądź no bez ceremonii przy stole, a choć kuchnia moja skromna bardzo, gdy nikogo z gości nie oczekuję, Joanna dołoży starań, aby cię zadowolić.

– O, nie jestem wcale wybredny w jedzeniu. Wiadomo zresztą księdzu proboszczowi, że czasu mamy mało; aby więc go nie tracić, przy wieczerzy zaraz poproszę księdza dobrodzieja, aby przedstawił mi łaskawie, jakie powziął postanowienie.

– Postanowienie? Ależ wiadomo panu dobrze, co pisze Bergerac.

– Bez wątpienia. Mistrz mój żąda, aby ksiądz proboszcz udał się razem ze mną do Colignac, gdzie oczekiwać będzie, aby z rąk księdza otrzymać ów ważny depozyt. Chcę więc tylko zapytać, czy ksiądz dobrodziej gotów jest udać się ze mną w drogę jutro rano.

– Jutro? – zapytał zdziwiony Jakub – co też pan mówisz! Alboż ja mogę porzucić tak nagle swych parafian? Zresztą – dodał, ponownie przebiegając list wzrokiem, podczas gdy Ben Joel zabierał się do jedzenia – z tego, co pisze Cyrano, widzę, że mamy jeszcze dwa dni przed sobą. Przyjaciel mój ma wyruszyć z Paryża dopiero w cztery dni po panu, nie mamy więc żadnej potrzeby uprzedzać go w przybyciu do Colignac. Dość będzie, gdy znajdziemy się tam jednocześnie z nim, a przez ten czas wypoczniesz pan po podróży.

Nie uśmiechało się to wcale Cyganowi.

Obawiał się, aby lada chwila nie odkryła się jego zdrada, śpieszno mu było kończyć.

W każdym razie jednak nie zaniedbał odrzec z uniżonością:

– Jak się podoba księdzu proboszczowi. Zastosuję się w zupełności do jego rozporządzeń.

Mówiąc tak, pocieszał się myślą, że jeszcze przed upływem owych dwóch dni uda mu się podstępem lub siłą zdobyć dokument, którego rzeczywistej ważności bynajmniej księdzu nie wyjawiał.

W tej samej godzinie, w której ksiądz Jakub i gość jego siedzieli przy stole, gawędząc po przyjacielsku, do Saint-Sernin przybył z kolei prawdziwy Castillan.

Wypada wyjaśnić okoliczności, w jakich odbył się ten przyjazd, do tego zaś konieczne jest małe cofnięcie się w opowiadaniu.

Nic takiego, o czym byłoby warto wspominać, nie przytrafiło się Castillanowi w drodze aż do Fontaines, dokąd przybył tak samo wściekły na swych wrogów, tak samo chciwy pochwycenia Ben Joela i tak samo dyszący pragnieniem zemsty, jak w pierwszej chwili po przebudzeniu się.

Ale w Fontaines czekała nań niespodzianka.

Gdy przy zapadającym zmroku wjeżdżał w jedyną ulicę wioski, postać jakaś, niewidoczna pod murem, wynurzyła się z cienia i skierowała ku niemu.

Sulpicjusz rozpoznał chłopca wiejskiego, którego długie włosy, nakryte dziurawym kapeluszem, spływały na bluzę z ciemnego płótna.

– Hola, chłopcze, co to znaczy?! – wykrzyknął młodzieniec widząc, że tamten chwyta za uzdę jego konia.

– Chcę zaprowadzić wielmożnego pana do oberży – odrzekł wieśniak – jeżeli wielmożny pan życzy sobie tego.

Na dźwięk tego głosu Castillan mimo woli zadrżał. Wydało mu się, że już ten głos słyszał kiedyś, choć teraz brzmiał on nieco inaczej.

– Bardzoś uprzejmy, mój chłopcze. Prowadź zatem, gdy masz ochotę.

Chłopiec pobiegł przed koniem, wskazując drogę i nieopodal stamtąd zatrzymał się przed wrotami stajni.

– Janie – zawołał – poświeć no wielmożnemu panu i zaprowadź konia do żłobu.

Gdy stajenny wszedł z latarnią, Sulpicjusz wziął ją do ręki, chcąc skierować światło na twarz swego przewodnika. Ale chłopiec zniknął.

„Co też mi się roi!…” – pomyślał Castillan.

I zwrócił się z zapytaniem do służącego:

– Czy tu można wieczerzać?

– Wieczerza wielmożnego pana już gotowa – odrzekł zapytany.

– Moja… wieczerza… gotowa! – wyskandował sekretarz poety.

– Rozumie się! Oczekują tu na wielmożnego pana już od południa.

„Do diabła! – jął rozmyślać Castillan – sprawa zaczyna się coraz bardziej wikłać. No, w każdym razie zbadać ją trzeba! W tej chwili nie mam już nic więcej do stracenia”.

Skierował się instynktem ku drzwiom, z których wpadała do stajni smuga światła.

– To tu – objaśnił Jan, który szedł za nim, wskazując pokoik łączący się z izbą wspólną.

– Dziękuję – rzekł młodzieniec, postanawiając nie dziwić się już niczemu.

I odchylił zasłonę dzielącą go od pokoju, w którym czekać nań miała niezamawiana przezeń wieczerza.

Stół był nakryty; przy stole stał ten sam chłopiec wiejski, którego głos w sposób tak szczególny oddziałał na Sulpicjusza.

Zaledwie spojrzał nań przy świetle, gwałtowny rumieniec twarz mu rozpłomienił.

Wściekły gniew napędził mu falę krwi do mózgu.

– Marota!… A, nędznico! – krzyknął, chwytając za ramię Cygankę, którą natychmiast poznał pod wieśniaczym przebraniem.

Marota ani drgnęła, czekając na przejście tego pierwszego wybuchu.

Była bardzo blada i spuściła oczy pod piorunującym wzrokiem Sulpicjusza.

Młodzieniec sięgnął machinalnie po rękojeść szpady; potem nagle, zmieniając zamiar, potrząsnął silnie ramieniem Cyganki, krzycząc:

– Mój list! Oddaj mi mój list! Coś zrobiła z moim listem, przeklęta! Nie dość, żeś mnie podle zdradziła, jeszcze przybywasz tu, aby naśmiewać się ze mnie, aby mi urągać!

Marota podniosła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się w młodzieńca w milczeniu. Wreszcie rzekła głosem drżącym od szczerego wzruszenia:

– Panie Sulpicjuszu, możesz mnie zabić; masz do tego prawo. Popełniłam podłość, przyznaję. Co jednak dziwić się temu! Nie nauczono mnie odróżniać złego od dobrego. Skrucha objawiła się we mnie zbyt późno, abym mogła cię ocalić, ale dość jeszcze wcześnie, abym stała się użyteczną dla ciebie i dopomogła ci do odzyskania tego, coś stracił. Czy chcesz mieć we mnie sprzymierzeńca? Nie gardź mymi usługami; przysięgam, że żałować tego nie będziesz!

Castillan wpatrywał się z niedowierzaniem w tę dziwną istotę.

– Hm, pięknie mówisz! – wtrącił. – Szkoda, że inaczej postępujesz.

– Nie dowierzasz mi? – rzekła Marota, silnie wzruszona. – Wierz mi, źle czynisz!

I przybierając nagle swój zwykły ton, uprzejmie wesoły, mówiła dalej:

– Jedno słowo, mój panie, skrupuły twoje rozproszy. Nie wiem, czego chcą od ciebie, Ben Joel jest daleko; gdybym zechciała, nigdy byś już mnie nie zobaczył. Podaj mi rękę i siądźmy do wieczerzy. Powiem ci następnie, co mogę dla ciebie zrobić.

Czarujące spojrzenie słowom tym towarzyszyło.

Ale Castillan nie myślał już o miłości. Pilno mu było znaleźć się jak najprędzej w Saint-Sernin i krzywdę swą pomścić.

– Jesteś czarodziejką, wiem o tym – rzekł surowo, choć uśmiech cisnął mu się gwałtem na usta. – Robisz, co chcesz i urządzasz wszystko w sposób dla siebie najdogodniejszy. Ale strzeż się, tym razem już ci się nie uda oszołomić mnie i uśpić sztuczkami diabelskimi.

Jednak trzeba dodać, że mówiąc to, ściskał rączkę, którą mu Cyganka podała.

Pokój został zawarty – warunkowo, rozumie się.

W połowie uczty, która była tak prawie obfita, jak wczorajsza, Castillan, który nie przestawał rozmyślać nad swą dziwną przygodą, zwrócił się nagle do Maroty z zapytaniem:

– Czemu przypisać, że stosunek twój do mnie uległ tak zupełnej przemianie? Wiesz, w jaki sposób rozstaliśmy się, a teraz oto chcesz odegrać względem mnie rolę dobroczynnej wróżki.

 

– Czy ja wiem, jak się to stało? – odrzekła z uśmiechem Cyganka. – Czy takie rzeczy dadzą się wytłumaczyć? Gdym cię zobaczyła po raz pierwszy, byłeś dla mnie, doprawdy, zupełnie obojętny. Potem zgodziłam się na to, aby cię zdradzić. Potem znów przyszedł namysł, zaczęłam myśleć o tobie, o twym prawym, szlachetnym charakterze, o twych słowach, o twych spojrzeniach. Doprowadziło mnie to do tego, żem się spostrzegła nagle zupełnie inną istotą, że zbudziło się we mnie coś, co mną nie było. Zapragnęłam gwałtownie zobaczyć cię, służyć ci, kazać ci zapomnieć, czym byłam, okazując ci, czym mogę być. Widzisz doskonale, że to wszystko nie da się wyrozumować i wytłumaczyć. Dość zresztą, że tak jest, a już mniejsza o to, dlaczego! Przysięgam ci, że we dwoje potrafimy spłatać porządnego figla Ben Joelowi. Uczyń mnie swą niewolnicą, psem swoim: więcej nie żądam. Nie zbywa mi na odwadze i zręczności. Pragnę pojechać z tobą do Saint-Sernin.

Cała ta wymowa niewieścia, której dziwnej mocy dodawał urok spojrzenia i słodycz głosu, oddziaływała w szczególny sposób na młodzieńca.

– Przekonałaś mnie – wyznał nareszcie – choć przygody w Romorantin zapomnieć nie mogę. Jedź zatem ze mną; dwie głowy zawsze więcej warte niż jedna, zwłaszcza w okolicznościach tak wyjątkowych.

Stało się zatem, że Marota, przebrana za chłopca wiejskiego, znów zajęła miejsce przy Castillanie na tym samym wierzchowcu, który niósł ich oboje z Orleanu do Romorantin, i że niebawem oboje po Ben Joelu przybyli do Saint-Sernin.

– Idzie teraz o to – rzekł Castillan do swej sojusznicy, gdy już znajdowali się w wiosce – gdzie szukać plebanii, proboszcza i łotra, co mi skradł list i nazwisko.

– Sam rozum wskazuje, że plebania musi być przy kościele, a znajdujemy się właśnie przed dzwonnicą. Zresztą, ja znam Saint-Sernin. Pozwól, że będę twą przewodniczką.

– Nie ma więc nic takiego, czego byś nie znała!

– Co znowu! Ale znam Saint-Sernin, a tym razem to nam wystarczy.

– Śpieszmy zatem!

– Jesteś zbyt prędki. Czyż chciałbyś tak od razu wejść do mieszkania proboszcza?

– Rozumie się!

– Jakaż nieroztropność! Postawiono by cię oko w oko z Ben Joelem, który naturalnie nazwałby cię oszustem. Mimo twych zapewnień ksiądz wahałby się z uznaniem w tobie prawdziwego Castillana i być może nawet wyrzuciłby cię za drzwi, gdyż Ben Joel ma tę wyższość nad tobą, że przybył wcześniej i że posiada w ręce list Cyrana.

– Cóż więc czynić?

– Nie pokazywać się nieprzyjacielowi i przed natarciem obserwować go z ukrycia.

– Obserwować – mruknął Sulpicjusz – to łatwo powiedzieć! Ale co i kogo obserwować! Na tym placu czarno jak w piekle.

– Prawda, ale tam na końcu tego placu błyszczy jedno jasno oświetlone okno.

– Więc cóż?

– Jest to okno plebanii. Pański człowiek tam się właśnie znajduje, mości Sulpicjuszu!

– To bardzo możliwe.

– Chodzi teraz o to, aby wiedzieć, co on porabia.

– A widzisz, że wyszło na moje. Trzeba, żebym poszedł do proboszcza.

– Broń Boże! Chodź za mną, pokażę ci, co masz czynić.

Koń został przywiązany do drzewa na miękkim, świeżym trawniku, który dostarczał mu zarazem i miękkiej podściółki, i pożywienia, a para sprzymierzeńców udała się w kierunku oświetlonego okna.

Okno znajdowało się na wysokości ośmiu stóp od ziemi.

– Oprzyj się o mur – szepnęła Marota – i nadstaw mi z łaski swej plecy.

Castillan wsparł się obiema rękami o ścianę i plecy nadstawił.

W dwóch skokach tancerka znalazła się na jego ramionach i stanęła na nich jak na szczeblu drabiny.

– Czy widzisz co? – spytał cicho Sulpicjusz.

– Tak – szepnęła Marota. – Są obydwaj w pokoju.

W ten sposób zostało podpatrzone przez Cygankę pierwsze spotkanie Ben Joela z księdzem Szablistym.

Nie mogła dosłyszeć, o czym ze sobą rozmawiali, ale z postawy, miny i całego obejścia się tak gospodarza, jak gościa łatwo odgadła, że panowała między nimi najdoskonalsza zgoda i że Cygan przyjęty został przez proboszcza za prawdziwego Castillana.

Dobrze więc uczyniła, doradzając młodzieńcowi przezorność.

Spór pomiędzy Ben Joelem i Sulpicjuszem mógł był popsuć całą sprawę, gdyż wzbudziłby podejrzliwość w księdzu, który najpewniej obu posłańców wyrzuciłby za drzwi.

Trzeba było postępować z jak największą ostrożnością. Zrozumiał to dobrze Castillan, gdy Cyganka, opuściwszy swe stanowisko, zdała mu dokładną sprawę ze swych spostrzeżeń.

– W tej chwili – rzekła – myśleć trzeba o tym tylko, aby zapewnić sobie na jutro rano tajemne widzenie się z proboszczem. Niełatwa to sprawa, gdyż w wiosce trudno nawet przez godzinę pozostać niedostrzeżonym.

Sulpicjusz nic na to nie odpowiedział. W głowie jego dojrzewał nowy plan działania.

– Posłuchaj – rzekł nareszcie. – Dostatecznie już cię poznałem, aby pozbyć się dawnego niedowierzania; wiem już teraz, żeś gotowa słuchać mnie ślepo we wszystkim. I ty również, spodziewam się, nie uważasz mnie za dudka, jakkolwiek w Romorantin… Ale dajmy pokój wspomnieniom, już ci przebaczono. Otóż, kochana Maroto, chcę zażądać od ciebie wielkiej przysługi.

– Mów, jakiej?

– Ben Joela i proboszcza biorę na siebie. Dziś jeszcze wynajdę sposób załatwienia się z nimi. Ale ponieważ mogą zajść okoliczności nieprzewidziane i cała sprawa przybrać może obrót niepomyślny, byłoby najlepiej sprowadzić tu do pomocy mego mistrza.

– Twego mistrza?

– Tak, imci pana Cyrana de Bergerac. On przetnie od razu węzeł intrygi, w razie gdybym ja podołać temu nie mógł.

– Ale wnosząc z tego, coś mi mówił, twój mistrz znajdować się musi w tej chwili w Paryżu.

– Zawiodła cię tym razem pamięć. Według mego obliczenia pan de Bergerac powinien w tej chwili dojeżdżać do Colignac lub nawet już się tam znajdować.

– Chcesz zatem…

– Chcę prosić cię, abyś się udała o świcie do Colignac i sprowadziła tu mego mistrza.

– Alboż mi on zaufa?

– Karta, w którą cię zaopatrzę, usunie wszystkie jego wątpliwości. Czy umiesz jeździć wierzchem?

– Jak amazonka.

– Wybornie! Siądziesz zatem na mego wierzchowca, z którym zresztą nie wiedziałbym nawet, co tu czynić. Ja zajmę się przygotowaniem wszystkiego do twego powrotu. Upomnij jednak pana de Bergerac, aby przybywał bez najmniejszej straty czasu i opowiedz mu wszystko, co tu zaszło.

– Czy i to nawet, co się mnie dotyczy?

– Nawet i to. Jest to zacne serce. Potrafi on ocenić jak należy twoją skruchę i twoje poświęcenie.

– Czy twój mistrz jest kochliwy, mości Sulpicjuszu?

– Tego rodzaju zapytania są wzbronione, mościa panno Maroto!

– Spodziewam się, że nie jesteś zazdrosny.

– Hm, te kobietki!… Wreszcie nie chodzi w tej chwili ani o miłość, ani o zazdrość. Mamy na głowie inne kłopoty.

– Pojadę zatem, skoro taka twoja wola, panie mój i królu – rzekła Marota z uległością.

– Wyruszysz o pierwszym brzasku.

– Po co zwlekać? Czy sądzisz, że się lękam nietoperzy i puszczyków? Czas długi, a przez te trzy godziny nocy, które nam jeszcze pozostają, można kilka mil zrobić. Pisz więc, co masz pisać.

– Ciemno tu, choć oko wykol!

– Poczekaj.

Marota wydostała z kieszeni maleńką, ślepą latarkę i zapaliła ją, zapewniając Sulpicjuszowi dość światła do pisania. Nakreślił on szybko kilka słów na kartce wyrwanej z notatnika, złożył ją w kilkoro i wręczył Cygance.

– Jesteś doprawdy nieocenioną dziewczyną – rzekł, załatwiwszy się z tym – i wielkie to szczęście, że mam cię przy sobie.

– Czułości na później, a teraz: bądź zdrów!

Castillan wycisnął dwa tęgie całusy na śniadych policzkach Cyganki i Marota, której męskie przebranie zapewniało zupełną swobodę ruchów, wskoczyła na siodło ze zręcznością zawodowej woltyżerki.

– Widzę, że to nie były przechwałki – zauważył Sulpicjusz. – Jesteś prawdziwą amazonką.

Przy tych słowach wyprowadził konia na drogę i podał uzdę Marocie.

– Pamiętaj być ostrożnym! – upomniała go jeszcze, kłaniając się bacikiem.

– Pamiętaj pośpieszać! – odrzekł młodzieniec.

Koń, uderzony silnie po boku, pomknął jak wicher. Gdy ucichł już tętent kopyt, Castillan wsparł się plecami o drzewo i w tym położeniu spędził resztę nocy na czatach, wpatrując się w oświetlone okno plebanii i zważając, czy nie wymknie się z niej Ben Joel.

XXXI

Nie ukazało się jeszcze na niebie słońce, gdy Castillan wskroś mgły porannej ujrzał jakiegoś człowieka zmierzającego prędkim krokiem do kościoła w Saint-Sernin.

Był to zakrystian.

Śpieszył on otworzyć drzwi kościelne i zrobić przygotowania do ofiary świętej, gdyż ksiądz Jakub w dnie powszednie zwykł był odprawiać mszę bardzo wcześnie.

„Los mi sprzyja – pomyślał Sulpicjusz. – Będę mógł porozumieć się z proboszczem w sposób zupełnie naturalny i niewzbudzający w nikim podejrzenia. Pójdę do niego spowiadać się i jestem pewny, że ta moja spowiedź zajmie go więcej niż wyznanie pół tuzina grzechów śmiertelnych”.

Wieśniacy nie powychodzili jeszcze z domów.

Castillan mógł wejść do kościółka niespostrzeżony przez nikogo. Wewnątrz panowała jeszcze ciemność zupełna i bez słabego odblasku światła płonącego w zakrystii młodzieniec nie mógłby nawet drogi znaleźć przed sobą.

Uklęknął przy barierce odgradzającej chór od głównej nawy. Gdy zakrystian umieścił na ołtarzu mszał i ampułki, Castillan tak niespodzianie wynurzył się przed nim z cienia, że sługa kościelny nie mógł powstrzymać się od krzyknięcia.

– Nie lękaj się pan – rzekł młodzieniec łagodnie. – Nie masz żadnego powodu do trwogi. Jestem biednym podróżnym i pragnę, aby po skończonej mszy wasz świątobliwy proboszcz przypuścił mnie do trybunału pokuty.

Czy można lękać się człowieka, który objawia tego rodzaju zamiary?

Uspokojony zakrystian wskazał przybyszowi zakątek kościołka w głębokim mroku pogrążony i rzekł:

– Tam oto jest konfesjonał, mój dobry panie. Za godzinę zasiądzie w nim ksiądz Szablisty, szanowny nasz proboszcz. Dziś odprawia on tylko mszę cichą.

– Bóg zapłać. Polecam się modłom waszym, mości zakrystianie.

Przy tych słowach Castillan wcisnął w rękę sługi kościelnego srebrny pieniądz.

– Dla biednych – dodał i odszedł w stronę konfesjonału, gdzie wsunął się po chwili, zatopiony z pozoru w rozmyślaniach religijnych.

Niebawem ksiądz Jakub wyszedł ze mszą.

Pozostawił on Ben Joela w plebanii, ale pomimo ufności, jaką potrafił natchnąć go fałszywy poseł, nie zaniedbał na wychodnym zamknąć jak najstaranniej komnaty, w której od lat dwóch przechowywał tajemniczy depozyt Cyrana.

Gdy ksiądz po odprawieniu mszy powrócił do zakrystii, sługa kościelny zawiadomił go:

– Oczekują na księdza proboszcza przy konfesjonale.

– A! – wyrzekł Jakub – czyżby który z moich parafian zgrzeszył ciężko, że o tak wczesnej godzinie oskarżać się przybywa?

– To nie z naszej parafii, proszę księdza proboszcza. Jakiś obcy człowiek, podróżny.

– Idę. Któż by to był jednak? Nikt wczoraj wieczorem nie przybył do naszej wioski prócz Sulpicjusza Castillana, sekretarza naszego kochanego Sawiniusza.

– Nie wiem. Nie mogłem dojrzeć twarzy tego człowieka, a głos jego jest mi zupełnie obcy.

– Wszystko jedno. Daj mi komżę. Nie trzeba, żeby czekał ten dobry chrześcijanin.

I proboszcz, budząc echa pustej świątyni łoskotem swych ciężkich kroków, poszedł do konfesjonału. Zanim zasiadł, obrzucił szybkim spojrzeniem klęczącego tam człowieka.

Castillan odetchnął z uczuciem ulgi niezmiernej.

– Nareszcie jestem u celu! – rzekł do siebie prawie na głos.

– Co mówisz, moja duszo? – zapytał proboszcz, zdziwiony tym wykrzyknikiem. – Odmów modlitwę, wznieś duszę do Boga i zbierz myśli swoje.

– Przebacz mi, wielebny ojcze. Spowiedź, którą mam odbyć, nie jest wyłącznie religijna. Idzie tu o sprawy światowe i jeżeli pozwoliłem sobie wezwać czcigodnego księdza, to dlatego jedynie, aby nikt nie mógł się domyślać rzeczywistego celu naszej rozmowy.

Ksiądz Szablisty, niezmiernie zaciekawiony tym wstępem, osądził za stosowne uczynić uwagę nieznajomemu i, porzucając ojcowski ton spowiednika, rzekł po prostu:

– Ale mogłeś pan dla swobodnego pomówienia ze mną zgłosić się wprost do plebanii. Nikt by tam panu nie przeszkodził.

– Do plebanii właśnie najbardziej obawiałem się przybyć, nie uprzedziwszy wpierw księdza dobrodzieja o wszystkim. Proszę więc, aby mi wolno było w tym miejscu powód mego przybycia wyłożyć.

– Zgoda. Słucham pana.

– Pierwszym z mych wyznań będzie wyjawienie swego nazwiska. Nazwisko to sprawi niezawodnie księdzu proboszczowi wielką niespodziankę. Nazywam się Sulpicjusz Castillan.

Proboszcz aż podskoczył na siedzeniu.

– Powiesz mi z pewnością, mój ojcze – ciągnął młodzieniec, nie dając księdzu przyjść do słowa – że masz u siebie w domu jednego Sulpicjusza Castillana. Ale który z dwóch jest nim naprawdę? On czy ja? Otóż przybyłem tu po to głównie, aby dopomóc księdzu proboszczowi w rozwikłaniu tej ciemnej zagadki. Proszę wysłuchać uważnie i z dobrą wolą tego, co powiem, a wątpliwości łatwo się rozjaśnią.

 

Castillan opowiedział wówczas szczegółowo i z zupełną otwartością wszystkie przygody, których był bohaterem od chwili wyjazdu z Paryża – nie opuszczając nawet epizodu z Marotą.

– Panie – odrzekł ksiądz Jakub, wysłuchawszy z niezmierną uwagą opowiadania. – Bardzo być może, iż to wszystko, co mi pan mówisz, jest najszczerszą prawdą; mimo to nic nie mogę w tej sprawie postanowić pewnego, dopóki nie będę miał w ręce dowodów materialnych.

– Ach, tak! Nie taję przed sobą trudności mego położenia i nie dziwię się nawet, że ktoś wahać się może w przyznaniu mi mojego własnego imienia! Złodziej był dość zręczny, aby zdobyć sobie zaufanie szanownego księdza. Pozwól mi jednak, ojcze, prosić cię o jedną łaskę.

– O jaką?

– Według tego, co mistrz mój pisze, ksiądz dobrodziej połączyć się ma z nim w Colignac?

– Tak, rzeczywiście!

– Otóż, proszę cię, mój ojcze: zaniechaj tego i oczekuj na pana de Bergerac u siebie w domu.

– Jak to? Cóż to mi pan doradzasz?

– Doradzam rzecz bardzo roztropną. Kto wie, na jak wielkie niebezpieczeństwo narażasz się, księże dobrodzieju, wybierając się w drogę sam na sam z nieznajomym ci człowiekiem. Któż może zaręczyć, czy nie targnie się on na twoje życie, aby za wszelką cenę zdobyć ów dokument będący jedynym celem jego zabiegów?

– Za daleko posuwasz się pan w obawach. Nie jestem dzieckiem, mój panie, i umiem się bronić!

– Nie wątpię o tym, zauważę jednak, że ten Cygan ma wspólników i że ksiądz proboszcz, który z nim samym łatwo dałby sobie radę, może ulec, gdy go obskoczy cała banda zbirów. Wreszcie, w każdym razie wypada ci, ojcze, pozostać w Saint-Sernin, gdyż ja wezwałem już mistrza, aby z jak największym pośpiechem przybył do Saint-Sernin.

– Pan to zrobiłeś?

– Tej nocy jeszcze, i to za pośrednictwem tej samej Maroty, która była przyczyną mego pierwszego niepowodzenia.

– Ach, panie! Jeśli tak, to muszę zauważyć, żeś złożył losy tej sprawy w ręce wielce podejrzane!

– Bądź spokojny, mój ojcze. Dziś już jestem jej pewny. Jeszcze słowo. Czy potrafiłem zdobyć sobie u księdza dobrodzieja choć odrobinę zaufania?

– W głosie pańskim przebija szczerość – wyznał księdz Jakub. – Jednakże, jak to już mówiłem, nie mam jeszcze wystarczających dowodów, abym mógł gościa swego poczytywać za oszusta.

– Niech i tak będzie. Wypada więc księdzu dobrodziejowi czekać na nowe odkrycia i wyjaśnienia. Tymczasem spodziewam się, że treść rozmowy pozostanie tylko wyłącznie pomiędzy nami dwoma.

– Wszakże uprzedziłeś mnie pan, że to spowiedź…

– Prawda; jestem więc co do tego spokojny. Pozostaje mi jeszcze dać szanownemu księdzu ostatnie zalecenie.

– Mów pan.

– Radzę oświadczyć gościowi wręcz, zaraz po powrocie z kościoła, że postanowiłeś, ojcze, nie wyjeżdżać, gdyż dowiedziałeś się, że Cyrano jest w drodze do Saint-Sernin. Zobaczymy, ojcze, jakie wrażenie sprawi na nim ta wiadomość. Oprócz tego zalecam mieć się na baczności, gdyż jest rzeczą prawdopodobną, że Ben Joel zapragnie przywłaszczyć sobie siłą lub podstępem ów drogocenny dokument.

– Zastosuję się do tych rad. Wszystko to napełnia mnie niepokojem i widzę, że jest tu niezbędna jak największa ostrożność.

– To słowa bardzo roztropne. Jeśli na plebanii znajduje się wypadkiem jaka stara szpadzina, otrzyj ją, ojcze, ze rdzy i miej pod ręką; jeśli, co lepiej jeszcze, jest tam para pistoletów, wpakuj w nie dwie porządne kule i nasyp uczciwą porcję prochu. Wszystko to, prędzej lub później, bardzo przydać się może. A teraz spełniwszy, com miał do spełnienia, oddalam się i pozostawiam księdzu proboszczowi odpowiedzialność przed mistrzem mym za wszystko, co teraz nastąpi.

Sulpicjusz powstał z zamiarem odejścia.

Równocześnie z młodzieńcem i ksiądz Szablisty opuścił konfesjonał. Ujął on za ramię młodzieńca, wyprowadził go na światło i przyjrzawszy się twarzy jego dokładnie, rzekł:

– Wyglądasz, mój panie, na człowieka uczciwego. Twierdzisz zatem, że Cyrano uprzedzony został o tym, co się tu dzieje?

– Przysięgam na duszę swą, że posłaniec z listem wyruszył przed świtem jeszcze – odpowiedział Castillan.

– Bardzo dobrze. Co teraz czynić zamyślasz?

– Będę czekał.

– Czy zatrzymałeś się w jakiej oberży?

– Nie! Strzegę się być na widoku. Pragnąłbym znaleźć w bliskości plebanii jaki punkt mniej widoczny: do czynienia spostrzeżeń.

– Tam właśnie najprędzej by cię odkryto. Ale posłuchaj. Nie chciałbym zaniedbać niczego, co może być w sprawie tej użytecznym, gdyż zgaduję, że w tym, co mi mówisz, jest dużo prawdy i uczciwości. Otóż, zajdź na tyły plebanii i otwórz małą furtkę, która prowadzi na pole. Niedaleko stamtąd znajduje się szopa do mnie należąca. Po drabinie stojącej w środku szopy dostaniesz się na strych, dość ciasny, ale wysłany słomą. Tam się ukryj. Będę ci sam przynosił pożywienie, objaśniając zarazem o przebiegu sprawy. Zgadzasz się pan na to?

– Najzupełniej. Teraz, jak sądzę, dojdziemy do porozumienia. Czy powiesz, ojcze, Ben Joelowi, com doradzał powiedzieć?

– Powiem wszystko; przyrzekam.

– Ach, dzięki ci, księże proboszczu. Nie obawiam się już teraz niczego.

– Pozwól pan, że wyjdę pierwszy. Ale trzeba, żebyś już za dwie minuty był na swoim stanowisku.

Castillan zastosował się jak najściślej do poleceń proboszcza. Upatrzył chwilę odpowiednią do przebycia pustego placyku przed kościołem i znalazł bez trudności wskazaną sobie kryjówkę.

Znajdował się tam od pięciu minut zaledwie, gdy zjawił się ksiądz Szablisty, niosąc wino, chleb i trochę zimnego mięsiwa.

– Mój gość śpi jeszcze – rzekł, częstując młodzieńca. – Skorzystałem z tego, aby przynieść ci ranny posiłek, mości… Jakże mam pana nazywać?

– Jakżeby inaczej, jeśli nie moim własnym nazwiskiem: Castillan!

– A tamtego?

– Tamtego wypada mianować samozwańcem, gdyż jest nim w samej rzeczy.

– Wstrzymajmy się w tej chwili od wszelkich sądów. Wkrótce już wszystko ostatecznie się wyjaśni.

I pozostawiając Castillanowi osobiste załatwienie się z obfitym śniadaniem, ksiądz Jakub powrócił do plebanii przez małe podwórko, pełne kur i kaczek.