Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXXII

Ben Joel był już na nogach i oczekiwał księdza w jadalni.

– Jakże się waści spało? – spytał uprzejmie gospodarz.

– Wybornie. Postanowiłem wyspać się dobrze, aby nabrać sił do oczekującej nas podróży.

Proboszcz przybrał minę dobroduszną i wpatrując się pilnie w twarz gościa, wyrzekł dobitnie:

– Dobrześ uczynił, kochany panie Castillan. Ale jutro, pojutrze i dni następnych będziesz mógł równie dobrze wywczasować się, gdyż nie pojedziemy wcale do Colignac.

– Nie pojedziemy wcale do Colignac? – zawołał Ben Joel. – I dlaczegóż to, księże proboszczu!

– Dlatego, że mój przyjaciel Cyrano doniósł mi dziś rano, iż lada chwila przybędzie osobiście do Saint-Sernin.

Śmiertelna bladość powlokła twarz Cygana; głos uwiązł mu w gardle.

Proboszcz, nie spuszczając go z oka, zauważył tę nagłą przemianę, ale łotr, uczuwszy ciążący na sobie wzrok gospodarza, opanował szybko wzruszenie i przywołując na usta śmiech, odpowiedział głosem swobodnym:

– Na honor, księże proboszczu, nic w świecie nie mogłoby zadziwić mnie tak przyjemnie, jak wiadomość, którą usłyszałem. Mistrz mój przybywa! Chwałaż Bogu! Widocznie zdrowie jego poprawiło się. A taki biedak był słaby, gdym się z nim żegnał w Paryżu! Zdaje mi się, że już mówiłem o tym księdzu proboszczowi?

– Tak, mówiłeś – odrzekł ksiądz Jakub, zdziwiony tym zachowaniem się gościa, a zarazem skłonny do wątpliwości względem prawdziwego Castillana. – Widzę z zachowania się pańskiego, że jesteś szczerze przywiązany do swego mistrza.

– O tak! – wykrzyknął Ben Joel z uczuciem – kocham go jak ojca!

I uczynił wysiłek, aby przywołać do oczu łzę rozrzewnienia. Proboszcz wyciągnął doń rękę, zadając sobie w myśli pytanie: „Któryż z nich dwóch jest oszustem?”.

„Dziś jeszcze wieczorem – myślał jednocześnie Ben Joel – będę na drodze do Paryża z dokumentami w kieszeni. Kapitan Czart może sobie przyjeżdżać. Kpię sobie z tego!”

Ksiądz Jakub, wierny danemu przyrzeczeniu, udał się do szopy, aby Castillanowi zdać sprawę z wrażenia, jakie wywołała na Ben Joelu wiadomość o przyjeździe Cyrana.

– To sztuka przebiegła – rzekł Sulpicjusz – umie znaleźć się w każdej okoliczności. Byłem prawie pewny, że odegra komedię radości i rozczulenia. Ma on czujny wzrok na wszystko. Ale poczekaj, ojcze, do nocy, poczekaj do nocy!

Ben Joel, jak łatwo domyśleć się, na pierwszą wieść o przybyciu Cyrana obmyślił nowy plan działania, który tej zaraz nocy miał być wykonany.

Przez cały dzień nie wychodził krokiem z plebanii i zaznajamiał się dokładnie z urządzeniem mieszkania proboszcza.

Dostawszy się do sypialni, gdzie ksiądz Jakub przepędził większą część popołudnia, dojrzał natychmiast swym wzrokiem ostrowidza dębową szafkę, umieszczoną w głowach łóżka.

„To tam!” – pomyślał, wiedziony właściwym zawodowemu złodziejowi instynktem.

Od tej chwili wiedział już, czego się trzymać. Należało po prostu: albo skorzystać z chwilowej nieobecności proboszcza i otworzyć szafkę wytrychem, albo też, gdyby taka sposobność nie nastręczyła się, wejść nocą do sypialni, zasztyletować księdza i wykraść tajemniczy dokument.

Ben Joel nie cofał się przed niczym. Gdy już powziął postanowienie, myślał tylko o tym, jakby je spełnić w sposób najdogodniejszy dla siebie.

Przy wieczerzy proboszcz, który również wiele rozmyślał o wypadkach tego dnia i podobnie jak Ben Joel nakreślił sobie plan działania, rzekł obojętnie do gościa:

– Przyjacielu Castillanie, dziś, jeśli pozwolisz, udamy się wcześniej na spoczynek. O świcie muszę być na nogach, czeka mnie bowiem wczesna msza w kościółku. Waść jednak będziesz mógł wysypiać się choćby do południa.

– Skorzystam z pozwolenia – odrzekł z uśmiechem Cygan. – A teraz, jeśli dobrodziej chce odejść, proszę nie robić żadnych ze mną ceremonii.

– O, nie śpieszy mi się znów tak bardzo, abym nie mógł przed odejściem poczęstować waści kieliszkiem wódki miejscowego wyrobu. Nie jest ona dobra jak ta, którą wyrabiają w Cognac, ale waść znasz przysłowie: w braku jegomości…

– Dobry i pan podstarości – dokończył wesoło Ben Joel.

Po wypiciu małego kieliszka proboszcz pożegnał gościa, pozostawiając go na opiece gospodyni.

W jakiś czas później Cygan, w przekonaniu, że ksiądz zasnął już twardo, wziął świecę i udał się do swego pokoju.

Przechodząc mimo sypialni proboszcza, zauważył, że klucz nie tkwił jak zwykle w zamku. Nacisnął klamkę i spróbował otworzyć drzwi.

Stawiły opór.

Spróbował raz jeszcze i przekonał się, że były od środka zaryglowane.

– Do diabła! – mruknął zbój. – Klecha zaczyna być podejrzliwy. Nie przewidziałem tego. Ale to nic; zaczekam do jutra. Bergerac, choćby najbardziej pośpieszał, nie przybędzie tu prędzej niż za dwa dni.

I przemknął się korytarzem, po cichu i nieznacznie, jak cień. Nie rozebrał się jednak, lecz w ubraniu przyległ na łóżku i z wytężonym słuchem czatował na sprzyjającą sposobność. Ale choć wszystkie siły skupiał, aby być czujnym i przytomnym, około północy zwarły mu się powieki, głowa na poduszkę opadła i zbój zasnął głęboko.

Na wieży kościelnej biła trzecia, gdy ocknął się i zerwał szybko na nogi.

– Bydlę jestem! – zaklął cicho. – Zaspałem. Może już właśnie najlepsza pora minęła.

W chwilę później w sypialni księdza dał się słyszeć szmer. Cygan wyjrzał w stronę kościółka. Drzwi kościelne były jeszcze zamknięte; na ulicy nie było widać nikogo.

Przez okno przedzierało się trochę przedporannej jasności. Szmer, z początku niewyraźny, stał się następnie głośniejszy i Ben Joel usłyszał niebawem skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi od ulicy.

Zbliżył się ponownie do okna i ujrzał księdza, który przeszedł placyk, minął drzwi kościelne i skręcił w małą uliczkę z lewej strony kościółka, zamierzając pewnie wejść drzwiami do zakrystii.

Cygan nie tracił czasu na tworzenie nowych domysłów.

Zrozumiał, że należy działać jak najszybciej.

Z największym pośpiechem wydostał z podróżnej torby krótki kawałek zaostrzonego żelaza oraz kilka wytrychów, następnie wziął w zęby sztylet i skierował się do sypialni proboszcza.

Drzwi były wciąż zamknięte.

Ale dla Ben Joela otwarcie zamku było igraszką.

Po małej chwili pokój stał już otworem.

Cygan rzucił się do środka z pośpiechem i zwinnością tygrysa i najpierw, dla ścisłości, przeszukał szybko wszystkie szuflady komody i biurka, następnie zabrał się do dębowej szafki, w której od początku domyślał się zamkniętego skarbu.

Zbadawszy wprawną ręką zamek, podsadził pod drzwi kawał żelaza i nacisnął go całym ciężarem ciała. Drzwi trzasnęły, ale zamek nie ustąpił.

Ben Joel, zajęty całkowicie swym dziełem, zabrał się natychmiast bez jednej chwili odpoczynku do powtórzenia próby.

W tej chwili za plecami jego rozległ się donośny głos proboszcza:

– Hola, mości Castillanie! – mówił ksiądz Szablisty, stojąc na środku pokoju spokojnie, z założonymi na piersi rękoma – a cóż to tam waćpan porabiasz?

To szydercze zapytanie było dla Cygana jakby pchnięciem noża. Odskoczył od szafki i zwrócił się do proboszcza, zuchwale stawiając czoło niebezpieczeństwu.

Złapany na gorącym uczynku, nie mógł zapierać się i szukać ocalenia w wykrętach. Ściskając ostry nóż w ręce i przybierając groźną postawę, rzekł drwiąco:

– Zanadto pośpieszyłeś się, ojcze, ze mszą. Tym gorzej dla ciebie!

– Nędzniku! – zagrzmiał ksiądz Jakub. – Jak śmiałeś to zrobić!

W chwili gdy ręka jego opuszczała się, aby zadać cios śmiertelny, proboszcz pochwycił ją w powietrzu i ścisnął silnie.

– Rzuć nóż! – rozkazał jednocześnie.

Rozkaz był zbyteczny. Zdrętwiałe od żelaznego uścisku palce zbója same się otworzyły, wypuszczając zabójcze żelazo, które upadło z brzękiem na podłogę.

Ben Joel nie miał widocznie szczęścia do zasadzek.

Uspokoił się, chciał mówić i wężowym pełzaniem całość skóry swej ocalić; chciał, słowem, powtórzyć komedię, odegraną niegdyś z powodzeniem na drodze do Fougerolles – ale ksiądz Jakub nie dał mu na to czasu.

– Gdyby Stwórca nie zabronił rozlewu krwi bliźniego – wyrzekł silnym, ale spokojnym głosem – byłaby to dobra sposobność do uwolnienia społeczeństwa od łotra i zbója. Podziękuj Bogu, żeś dostał się w ręce dobrego chrześcijanina.

Ben Joel za całą odpowiedź szarpnął się silnie, aby odzyskać wolność.

– A, toś ty taki! – rzekł ksiądz groźniej. – To nie lubisz słuchać nauk moralnych! Idźże, łotrze, wieszać się gdzie indziej. Szczęście twoje, że tu nie ma Cyrana.

To mówiąc proboszcz, bez dłuższych ceregieli, chwycił Cygana za kołnierz i za spodnie, i zaniósł w powietrzu, nie spiesząc się, do okna, które otworzył pchnięciem ramienia.

– Nie zabijaj, ojcze wielebny! – zajęczał przerażony Ben Joel – nie zabijaj.

– Skacz, złodzieju! – krzyknął ksiądz, wystawiając go za okno i trzymając oburącz w powietrzu.

– Łaski! – wołał łotr, dusząc się.

– Skacz! – powtórzył proboszcz. – Okno jest na siedem stóp od ziemi. Cóż to, lękasz się, zuchu?

Ben Joel spojrzał w dół i dostrzegł ziemię bardzo blisko.

– Abym mógł skoczyć, proszę mnie puścić – wybełkotał pokornie.

– A, zdecydowałeś się nareszcie? To dobrze. No, dalej w drogę! Szczęśliwej podróży, kochanku. Ale radzę nie powtarzać sztuki. Na drugi raz nie wykręcisz mi się tak łatwo!

Ręce księdza puściły zdobycz i Cygan, który widząc, że mu już nic nie zagraża, krew zimną odzyskał, z kocią sprężystością skoczył na trawnik.

Zaraz też wziął nogi za pas i jął zmykać jak zając – nie bez obawy jednak, czy nie dogoni go w biegu kula wypuszczona z muszkietu.

Po tej egzekucji ksiądz Jakub pobiegł czym prędzej do kryjówki Castillana, który nie spał już i czekał niecierpliwie na wiadomości.

Na widok proboszcza, przybywającego z otwartymi rękoma, młodzieniec domyślił się, że zaszło coś stanowczego.

 

– Kochany chłopcze! – przywitał go ksiądz Jakub, całując w oba policzki. – Życie mi ocaliłeś.

– A, a! – rzekł Sulpicjusz. – Nasz gość…

– Nasz gość – przerwał proboszcz – jest już daleko. Dostał krzyżyk na drogę!

I w kilku słowach wtajemniczył młodzieńca w cały przebieg sprawy.

– Jak to? – wykrzyknął Sulpicjusz, wysłuchawszy do końca – pozwoliłeś mu, ojcze, uciec?!

– Nie inaczej. Przestał już być szkodliwym od chwili, gdy go zdemaskowano.

– Ach, jakiż błąd! Stało się jednak. Wszystko, co czynisz, ojcze, musi być dobre, bo wszystko wypływa z niezmiernej dobroci serca. Przyjazd pana de Bergerac położy kres niepokojom księdza proboszcza i zabezpieczy go od wszystkiego.

– Amen! – zakończył, uśmiechając się ksiądz Jakub. – Ale trzeba, żebyś wyszedł z tej dziury i zasiadł do uczciwego śniadania, mój chłopcze, a raczej: mój prawdziwy Castillanie tym razem.

Dwaj nowi przyjaciele udali się do plebanii, gdzie Joanna zastawiła już smaczny i obfity posiłek. Niemałe było zdziwienie poczciwej gospodyni, gdy ujrzała siadającego do stołu nowego biesiadnika i gdy przekonała się, że tamten zniknął w sposób dla niej niepojęty.

Bliski przyjazd Cyrana stał się teraz głównym przedmiotem trosk i zajęcia dla proboszcza.

Oczekiwał przyjaciela z radością prawie dziecięcą i niecierpliwością, którą na próżno starał się ukrywać.

Pilno mu było najpierw ucałować kochanego Bergeraca, następnie złożyć w jego ręce depozyt, który od dwóch lat nabawiał go tylu niepokojów.

XXXIII

Przed opowiedzeniem dalszych przygód Ben Joela oraz trzymanego w szponach tuluzańskiej sprawiedliwości Cyrana wypada powrócić do Zilli.

Odgadłszy zbrodnicze zamysły hrabiego Rolanda, Cyganka wybiegła nocą sama z Domu Cyklopa, a wzruszenie jej było tak wielkie, że dochodziło niemal do obłędu.

Dokąd zmierzała?

W pierwszej chwili trudno jej było znaleźć odpowiedź na to pytanie. Przybiegłszy aż do Nowego Mostu, przebyła go krokiem prędkim, nie zatrzymując się na chwilę, a wiatr chłodny, wiejący od rzeki, uśmierzył cokolwiek gwałtowną gorączkę, która ją pędziła na oślep przez pogrążone w mroku ulice. Zatrzymała się przed więzieniem Châtelet i jęła rozmyślać.

Myśli jej zaczęły przychodzić z wolna do porządku; podniosła głowę z miną wyrażającą stałe postanowienie i znów iść zaczęła.

Zilla miała już w tej chwili cel przed sobą.

Puściła się prawym brzegiem Sekwany, weszła w splątaną sieć wąskich zaułków sąsiadujących z ulicą Świętego Pawła i po pewnym czasie stanęła przed bramą pałacu hrabiego de Lembrat.

Ujęła drżącą ręką młotek i zapukała.

Hrabia Roland był w domu od godziny; prócz niego wszyscy w pałacu spali. Zilla poczekała pół minuty. Potem ujęła powtórnie ozdobną kołatkę z kutego żelaza i uderzyła nią kilkakrotnie w bramę.

Zrobił się ruch na dziedzińcu pałacowym, dały się słyszeć ciężkie kroki i jakiś szorstki głos zapytał:

– Kto tam?

– Chcę pomówić z panem de Lembrat – odrzekła Zilla niecierpliwie.

– Pan hrabia śpi. To nie pora na rozmowy.

– Raz jeszcze proszę, aby mi otworzono. Chodzi tu o sprawę wielkiej wagi!

– Ruszaj precz, włóczęgo! A nie kołataj, bo cię każę sprzątnąć pachołkom miejskim. Słyszane to rzeczy, budzić ludzi o pierwszej po północy!

Po tej przemowie odźwierny zawrócił, stukając mocno podkutym obuwiem po kamieniach.

Cyganka zrozumiała, że wszelkie dalsze prośby będą daremne.

Zresztą uspokoiła ją myśl, że przez te kilka godzin żadne niebezpieczeństwo nie będzie groziło Manuelowi.

Postanowiła nie wypuszczać hrabiego z pałacu bez rozmówienia się z nim i w tym zamiarze usiadła na ławce nieopodal bramy, owinęła się szalem i zapadła w półsen, szepcząc do siebie:

– Poczekam.

Noc wydała się jej długa jak rok cały. O świcie przejął ją na wskroś chłód wilgotny i nabawił dreszczów. Trzęsła się cała od zimna, a jednocześnie głowę miała w ogniu i ta gorączka wewnętrzna podtrzymywała sztucznie jej siły, pozwalając zapominać o bólu i o znużeniu.

Wzeszło słońce i zastało ją na tym samym miejscu z twarzą bladą, a okiem pełnym płomieni, drżącą, ale silną i gotową do walki.

Gwar odzywający się w różnych punktach pałacu wskazywał, że miasto budzi się. Na końcu ulicy zjawiło się kilku przechodniów; o kilka kroków od Cyganki rozległ się zgrzyt żelaza.

Otworzono bramę wjazdową pałacu hrabiego de Lembrat i wzrok Zilli przeniknął do wnętrza pańskiej siedziby, gdzie na przestronnym dziedzińcu poczynała już uwijać się służba pałacowa.

Zmuszona zachować ostrożność, cofnęła się o kilka kroków dalej, nie spuszczając wszakże oka z bramy, którą miał hrabia wyjechać.

W pobliżu był już otwarty szynk. Cyganka wstąpiła do niego, aby ogrzać się, potem poprosiła o wodę, którą obmyła twarz, i poprawiwszy cokolwiek ubiór, udała się z powrotem przed pałac.

Opryskliwy odźwierny, który niedawno obszedł się z nią tak po grubiańsku, zapomniał o tym widocznie lub też wziął za senne marzenie rzeczywiste wypadki nocy, gdyż nie okazał ani zdziwienia, ani gniewu, gdy Zilla przed nim stanęła.

Zresztą nie po raz pierwszy widział on Cygankę, a z plotek lokajskich wywnioskował, że u jego pana znajduje się ona w pewnym poszanowaniu.

Nie wiedziano, jakiego rodzaju stosunki łączyły hrabiego z tą śniadą dziewczyną, pewne jednak było, że stosunki te istniały. Wystarczyło to, aby oszczędzić Cygance szorstkiej odprawy.

Zwróciła się do służącego, który podbiegł do wchodzącej, wymieniła swe imię i żądała, w tonie prawie rozkazującym, aby ją wpuszczono do hrabiego.

– Jaśnie pan jeszcze nie wstał – zauważył lokaj.

– Proszę zawiadomić go o moim przybyciu – nalegała Zilla.

– Obudzić pana hrabiego! O, nigdy bym się na to nie odważył. Jeśli waćpanna chce, niech zaczeka.

– Zgoda!

I Cyganka, na znak dany przez służącego, poszła z nim do pałacu.

W przestronnym i pięknie przybranym przedpokoju kazano jej czekać, uprzedzając, że ma być cierpliwa.

Trzy długie jak wieczność godziny upłynęły jej na tym oczekiwaniu. Wreszcie do uszu jej dobiegł głos znajomy.

Hrabia był już na nogach, a dźwięk jego głosu wskazywał, że miota nim gniew straszny.

Po krótkiej chwili stał już przed nią. Dziewczyna nie wątpiła, że ona to była przyczyną gniewu, który widniał jeszcze we wzroku Rolanda i którego wybuchy z wnętrza pokojów pałacowych przedostawały się aż do niej.

Wstała, postąpiła kilka kroków ku niemu i nie czekając na zapytanie, rzekła tonem szorstkim:

– Chcę z panem pomówić.

– O tak wczesnej godzinie? – zapytał hrabia, starając się opanować głos i nadać mu odcień żartobliwy.

– Godzina nic tu nie znaczy. Oddal pan służbę.

– Przemawiasz, moja piękna, tonem iście królewskim. O cóż to idzie?

Odprawił gestem postępujących za sobą lokajów i z miną zniecierpliwioną rzekł:

– Śpieszy mi się. Mów, czego żądasz?

– Zaraz to zrobię. Przyszedłeś pan do mnie wczoraj wieczorem pod kłamliwym pozorem i zabrałeś mi przedmiot, po którego zwrot zgłaszam się właśnie. Oddaj mi go.

Powiedziane to było niedwuznacznie. Śmiały i stanowczy ton głosu Cyganki nie pozwalał o tym wątpić.

Hrabia przybrał minę zdziwioną i rzekł:

– Wyrażasz się zbyt ogólnie. Przedmiot… Jaki przedmiot? Zabrałem jedynie ze sobą list, który pisałaś do Manuela. Czy to o tym liście mówisz?

– Pan dobrze wie, że nie!

– W takim razie zupełnie cię nie rozumiem.

– Wejdźmy do pańskiego gabinetu, panie hrabio.

– Po co?

– Aby zabrać flakonik z trucizną, który wyniosłeś wczoraj po kryjomu z mego mieszkania!

Hrabia, jakkolwiek przygotowany na te słowa, usłyszawszy je, zadrżał lekko.

Nie uszło to uwagi Zilli.

– Widzisz pan, że sprawa ta nie jest dla ciebie tak obcą, jak utrzymywałeś.

– Po prostu jestem tylko zdziwiony i gdybym posądzał cię o jakiś chwilowy obłęd lub też ukryte wyrachowanie, mniej cierpliwie słuchałbym twych żądań i zniewag.

– Oddaj mi to, o co cię proszę, jaśnie panie!

– Nie zaprzestajesz zatem swych niedorzeczności? Ależ, moja kochana – roześmiał się hrabia, którego głos stawał się łagodniejszy, w miarę jak w głosie Cyganki objawiało się silniejsze rozdrażnienie – zróbże mi tę łaskę i powiedz, w jakim celu miałbym ci zabierać truciznę? Gdybym jej zresztą potrzebował, to czyż nie ma w Paryżu włoskich perfumiarzy, którzy by mi jej dostarczyli?

– Być może, znalazłszy jednak pod ręką broń, która była ci potrzebna, pochwyciłeś ją pan. To było bezpieczniejsze od tamtego.

– Posłuchaj, Zillo. Co tobie się roi? O co mnie posądzasz?

– Posądzam pana, żeś zamierzył pozbyć się Manuela i że mnie za pośredniczkę do tego użyłeś.

– Ani mi w głowie ten tam Manuel. Gdybym chciał pozbyć się go, jak pleciesz niedorzecznie, nie jeden, ale tysiąc miałbym sposobów do tego. Najpierwszym i najprostszym byłoby dopuścić do skazania go, a ty wiesz właśnie, że pracuję nad wydobyciem go z więzienia.

Było to powiedziane tonem niezmiernie naturalnym i z pewną dobrodusznością, która zachwiała na chwilę podejrzenia Zilli.

Hrabia zauważył sprawione przez się wrażenie. Przelotny uśmiech przebiegł po jego ustach.

– Przekonałem cię nareszcie? – dorzucił, chcąc zwycięstwo swe uczynić pewniejszym.

– Mnie można przekonać jedynie dowodami.

– Jakichże żądasz dowodów?

– Ułatw mi pan wstęp do Châtelet. Chcę pomówić z Manuelem.

– To rzecz niemożliwa.

– W takim razie oddaj mi list, który pisałam do niego wczoraj z pańskiej namowy.

– Nie chcesz już zatem ocalić Manuela?

– Odpowiem na to później. Tymczasem proszę o list.

– Chętnie bym to zrobił – odrzekł hrabia z niezmąconym spokojem – gdyby nie to, że na nieszczęście albo raczej… na szczęście listu tego już nie mam.

– Gdzież on?

– W tej chwili już zapewne w rękach Manuela, któremu poleciłem go oddać.

– Kiedy?

– Dziś rano.

– Fałsz! – wykrzyknęła Zilla. – Przepędziłam noc przed bramą pańskiego pałacu: nie wyszła stąd ani jedna osoba.

Hrabia uczynił szybki ruch zniecierpliwienia i gniewu. Powściągnął go jednak w tejże chwili. Musiał oszczędzać Zillę. Jedno jej słowo mogło, jeśli nie zgubić go, to przynajmniej podać w silne podejrzenie.

– Jesteś kobietą – rzekł, opanowując wzruszenie – przebaczam ci zatem zuchwalstwo, z jakim śmiesz kłamcą mnie czynić. Jednak upewniam cię, Zillo, że nic nie ma prawdziwszego nad to, com ci powiedział. Przyszłość pokaże ci, jak bardzo błądziłaś, mając mnie w podejrzeniu. A teraz żegnam cię. Obowiązek powołuje mnie do Luwru.

Pożegnał Zillę ruchem ręki, przeszedł koło niej i zniknął, pozostawiając oburzoną i bezradną na środku wielkiej izby przedpokojowej.

Prawie w tejże chwili pięciu czy sześciu lokajów wbiegło do przedpokoju i Zilla zrozumiała, że nie ma tu już nic do czynienia.

„Ten człowiek oszukuje mnie – myślała, odchodząc. – Ale moja silna wola odniesie nad nim zwycięstwo. Manuel będzie ostrzeżony o zastawionej na niego pułapce”.

Co się tyczy Rolanda, odwiedziny Zilli nie zachwiały w niczym jego postanowień. Miał on w rękach list Cyganki, przed którą skłamał, że posłany był Manuelowi. Jeśli nie oddał go Zilli, jakkolwiek z chwilą zdobycia flakoniku z trucizną był mu już niepotrzebny, uczynił tak dlatego jedynie, aby oszczędzić Cygankę i odegrać rolę swą do końca.

Zilla udała się do Châtelet. Powzięła ona zamiar zwrócenia się do prześwietnego Jana de Lamothe z prośbą o dopuszczenie jej do więzienia.

Woźny wprowadził ją, nie bez pewnych trudności, przed oblicze starosty.

Ten ostatni przyjął Cygankę z miną surową. W jego oczach Zilla była wspólniczką mniemanej zbrodni Manuela i wolność swą zawdzięczała jedynie wspaniałomyślności hrabiego.

Sam on, co prawda, uważał zeznania złożone przez Ben Joela i Zillę za wystarczające okupienie popełnionej winy, w głębi serca jednak nie mógł pozbyć się szlachetnego wstrętu względem tych przestępców, przekształconych w donosicieli i świadków oskarżających. Czcigodny Jan de Lamothe z wielką łatwością dał się wywieść w pole Rolandowi i jego sojusznikom, i z zupełnie dobrą wiarą poświęcał swój czas i zdolności rozpatrywaniu sprawy Manuela.

Zilla nie stropiła się srogą miną starosty; miłość do Manuela czyniła ją zdolną do wszystkich poświęceń i do wszystkich poniżeń.

Zbliżyła się do dużego stołu założonego aktami, za którym królował Jan de Lamothe, i głosem spokojnym, powolnym, zapytała:

– Czy pan mnie poznaje?

– Bez wątpienia. Czy przybywasz, aby mi złożyć jakie nowe zeznanie dotyczące wiadomej sprawy?

– Nie. Przybywam w celu proszenia o przysługę.

– Jaką?

– O pozwolenie widzenia się z Manuelem.

– Co? – zadziwił się przedstawiciel sprawiedliwości. – Chyba nie mówisz tego poważnie.

 

– Pan posiada możność udzielenia mi tej łaski.

– Tak, lecz ty nie posiadasz prawa żądania jej.

Zilla podniosła głowę.

– I dlaczegóż to? – spytała.

– Jesteś zbyt ciekawa. Czyż trzeba ci mówić, że nie jestem jeszcze zupełnie pewny twego nawrócenia i że nie mogę nastręczać ci sposobności porozumienia się z oskarżonym?

– I cóż ja mogę przedstawiać groźnego dla sądu?

– Czyż ja mogę wiedzieć? Odejdź w spokoju, dziewczyno, i nie grzesz więcej.

– Błagam pana, wysłuchaj mnie. Idzie tu może o życie Manuela! Pozwól mi widzieć się z nim.

– Tracisz czas nadaremnie.

– Pozwól przynajmniej napisać do niego.

– Dość już. Nie mam czasu na rozmowy z tobą. Łzy twoje wcale mnie nie wzruszą. Gdy raz powiem: nie, to nie! Bądź o tym jak najmocniej przekonana.

Starosta zadzwonił.

Zjawił się woźny.

– Jeżeli ta kobieta – rzekł doń, wskazując Zillę – jeszcze raz zjawi się tu, nie wpuszczać jej.

W tejże chwili powstał i ponawiając scenę, która odegrała się niedawno w pałacu Lembrat, otworzył drzwi w głębi komnaty i zniknął.

Z piersi Zilli wyrwał się okrzyk gniewu i oburzenia. Chciała wszystko wyjawić, wyznać całą prawdę, tymczasem wcale słuchać jej nie chciano.

Nadzieja, którą łudziła się, idąc najpierw do hrabiego, następnie do starosty, zgasła już w jej sercu na zawsze.

Siostra Ben Joela zrozumiała, że odtąd już tylko na siebie samą liczyć może.

W tej chwili na pół nieprzytomna od znużenia, gorączki i strapień moralnych miała straszne widzenie.

Ujrzała Manuela, wijącego się z bólu na kamiennej posadzce więzienia. Wypił truciznę, którą wlała mu do napoju ręka przekupiona przez hrabiego, i umierał, przeklinając Zillę.

– Nie, tego nie będzie! – zawołała, przecierając oczy. – Ja nie chcę tego! Ja do tego nie dopuszczę!

I nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób weźmie się do dzieła, aby odsunąć zbliżające się niebezpieczeństwo, znalazła się z powrotem na tych samych szerokich schodach wiodących do starosty, na które wstępowała przed chwilą tak pełna otuchy.

Kilka kroków tylko dzieliło ją od furty więziennej.

Łucznicy starościńscy nie zaniedbali uczęstować jej w przejściu kilkoma zalotnymi żarcikami, lecz podniosła na nich oczy pełne tak wyniosłej dumy, a zarazem niezmiernego smutku, że niebawem zamilkli.

Postała przez chwilę w zamyśleniu przy okutej żelazem furcie, którą jedno słowo czcigodnego de Lamothe'a mogło było przed nią odemknąć i pomysł prawdziwie szalony przyszedł jej nagle do głowy.

„A gdybym zgodziła się za sługę do dozorcy więziennego” – pomyślała.

Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta. Zrozumiała od razu niewykonalność tego zamiaru.

Trzeba było wynaleźć coś lepszego. I wówczas, jakkolwiek z bólem śmiertelnym w sercu, Cyganka wyprostowała swą smukłą postać, przywołała na twarz wyraz sztucznego ożywienia i podszedłszy do grupy próżniaków, którzy od kilku chwil przyglądali się jej ciekawie, jęła nucić piosenkę wesołą.

W mgnieniu oka otoczono ją. Łucznicy starosty, opuściwszy ławę, przyłączyli się do ciekawych; w ślad za nimi zjawiło się kilku pachołków stanowiących przyboczną służbę dozorcy. Na tych ostatnich zwróciła Zilla szczególną uwagę. Jeden z nich był bardzo młody i widocznie ze służbą, którą pełnił, niedostatecznie jeszcze obeznany, twarz jego bowiem miała wyraz otwartości i wewnętrznej pogody.

Ciężka atmosfera więzienia nie zmroczyła dotąd jego czoła, a obraz nędzy ludzkiej nie zgasił jeszcze blasku jego źrenic.

Zilla zbliżyła się nieznacznie do niego. Jakieś przeczucie tajemne wskazało jej, żeby szukała pomocy u tego młodzieńca, który niedawno dopiero przestał być chłopięciem.

Przestała śpiewać i ujmując rękę jednego z łuczników, spytała:

– Czy chcesz pan poznać swą przyszłość? Odczytać ją mogę z linii znajdujących się na pańskiej dłoni.

Łucznik cofnął rękę, przestraszony nieco tą niespodziewaną propozycją. Śmiech drwiący ozwał się w grupie widzów.

– Tchórz! – ozwał się jakiś głos.

Cyganka nie nalegała. Wzrok jej pytający obiegł zgromadzenie i dziesiątek rąk zaraz do niej wyciągnięto.

Odgrywała przez jakiś czas rolę wróżki, której ją od dzieciństwa wyuczono, a gdy wyróżniony przez nią młodzieniec zdawał się wahać z żądaniem wróżby, uśmiechnęła się doń i dała mu znak, aby się przybliżył.

Usłuchał bez namysłu i otwartą dłoń podał dziewczynie.

Zilla dotknęła palcem linii życia, a jednocześnie swój wzrok płomienny zatopiła w oczach młodzieńca.

– Szczęśliwy chłopiec – rzekła głosem tajemniczym. – Kocha… i jest kochany.

To odkrycie, łatwe do zrobienia, gdy pytający jest przystojnym, dwudziestoletnim chłopcem, wywołało silny rumieniec na twarzy sługi więziennego.

– I… – szepnął – wiesz pani, że…

Nie dokończył. Obawiał się może powiedzieć za wiele i chciał pozostawić Zilli odgadnięcie wszystkich tajemnic swego serca.

– To, co mam wyjawić – rzekła tajemniczo – może być wysłuchane tylko przez pana samego.