Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXXIV

Tłum rozstąpił się przed Cyganką.

Nie puszczała ona ręki młodego sługi, którego odciągnęła o kilkanaście kroków stamtąd.

– Jak się pan nazywasz? – zapytała wówczas.

– Johann Müller – odpowiedział.

– Posłuchaj mnie, panie Johann. Jesteś młody, zakochany, a łagodny wyraz pańskiej twarzy wskazuje mi, że masz serce dobre i czułe na cudzą niedolę.

– Dlaczego pani mówi mi o tym? – szepnął młodzieniec, zdziwiony tonem, jakim słowa te zostały wypowiedziane.

– Dlatego że potrzebuję pańskiej pomocy i że od pierwszego spojrzenia odgadłam, że prośby mej wysłuchasz.

– Tej, co odgadła tak szybko, że kocham, i która mi zwiastowała radosną wieść, że jestem kochany, nie odmówię niczego, jeśli tylko żądanie jej będzie możliwe do spełnienia.

– Dziękuję ci, dobre dziecko – rzekła Zilla.

I ręka jej ścisnęła silniej dłoń młodzieńca, a oczy błyszczące rozrzewnieniem i wdzięcznością podniosły się na twarz jego.

– Spojrzyj pan na ten grób olbrzymi – ciągnęła, wskazując ręką wysokie mury więzienia. – Zamyka on w sobie, co mam na świecie najdroższego, gdyż i ja również kocham, a ukochany mój może życie postrada w tym zamknięciu.

Cudownym instynktem, właściwym kobietom, Zilla odgadła, że na tę duszę czułą i szlachetną, która wyzierała z oczu chłopca, silniej oddziała głos szczerego uczucia niż pospolita zalotność lub przekupstwo.

Mogła ofiarować mu pieniądze – wolała zawierzyć poczciwym instynktom młodzieńca, zrobić go powiernikiem swych tajemnic sercowych, zająć go swym losem i potrącić w jego duszy struny delikatniejsze niż samolubstwo i chęć zysku.

Patrzył na nią zdziwiony, lecz nie przerażony zbytecznie tym wstępem, który jednak pozwalał mu zgadywać, że Zilla zamierza prosić go o coś, co może narazić jego stanowisko, a przynajmniej pozbawić go spokoju.

Twarz Cyganki promieniała wyrazem tak gorącej nadziei, że nie miał odwagi nakazać jej milczenia lub też opuścić jej po prostu.

– O kim chcesz pani mówić? – zapytał wreszcie, rzuciwszy dokoła szybkie spojrzenia, aby upewnić się, że nikt słyszeć go nie może.

– Słyszałeś pan zapewne o młodzieńcu, którego oskarżają o przywłaszczenie sobie cudzego nazwiska i tytułu?

– Czy nie nazywa się on przypadkiem Manuel? – przerwał Johann.

– Tak właśnie. Czy pan go znasz?

– O tyle, o ile można znać więźnia, którego widziało się przy świetle latarni w ciemnościach więziennego lochu.

– Biedny Manuel, cierpi bardzo, nieprawda?

– Jeśli cierpi, cierpień swych nie ujawnia. Nigdym nie słyszał, aby się skarżył.

Johann, powiedziawszy to, poruszył się niespokojnie i dodał:

– Ale przepraszam panią, już pora wracać do Châtelet, i jeśli to o tego Manuela idzie pani, tom powiedział już wszystko, co mi o nim było wiadome.

Powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni mały, srebrny pieniążek i chciał go wcisnąć w rękę Cyganki.

Zilla odsunęła łagodnie jego rękę.

– Jeszcze chwilkę – rzekła. – Ja nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. I jeżeli od pana nic już więcej dowiedzieć się nie mogę, prosić go będę w zamian za to o jedną wielką łaskę.

– Powiedziałem już, że będę szczęśliwy, mogąc przysłużyć się pani czymkolwiek. Proszę jednak mówić prędko, gdyż jeśli dozorca zobaczy, że rozmawiam z panią, nie minie mnie kara.

– Nie! Bóg uchroni pana od tego, gdyż jesteś dobry i zacny. Temu Manuelowi, którego znasz i którego ja kocham, zagraża wielkie niebezpieczeństwo. Ma on potężnych wrogów. Przypomnij pan sobie: czy nie zdarzyło mu się co niezwykłego?

– Odkąd?

– Odkąd przebywa w Châtelet. Zwłaszcza od dzisiejszego ranka.

– Nie, nic mu się nie zdarzyło. Odwiedzał go tylko starosta w celu indagacji oraz pewien szlachcic, który miał upoważnienie do widzenia się z nim. Poza tym nie przypominam sobie nic godnego uwagi.

– A ten szlachcic?… Czy przychodził wczoraj wieczorem?

– Nie!

Zilla odetchnęła.

– Poczekaj pani – dodał prawie natychmiast Johann. – Omyliłem się, mówiąc, że odwiedzali więźnia tylko starosta i szlachcic…

– Któż był więcej? – spytała z gorączkową niecierpliwością Cyganka.

– Człowiek jakiś, który przed chwilą przybył do Châtelet: służący, jak się zdaje.

– Czego chciał ten człowiek?

– Przyniósł dla więźnia posiłek.

– Posiłek! – wykrzyknęła Zilla, blednąc.

– Tak. Widocznie jakaś poczciwa dusza użaliła się nad dolą tego Manuela i wiedząc, jak nędznie karmią więźniów, zapragnęła pożywić go czymś smaczniejszym.

– A, wszystko, wszystko stracone! – wykrzyknęła Zilla z najwyższą boleścią, załamując ręce ruchem rozpaczliwym. – W ciągu tego czasu, który ja zmarnowałam bez pożytku u starosty, nędznik doprowadził swój zamiar zbrodniczy do skutku.

Dla Johanna ten nagły wybuch boleści był zgoła niezrozumiały. Starał się on nadaremnie uspokoić Zillę. Nie słuchała go. Straszne widzenie, które przeraziło ją przed godziną tam, w izbie starosty, znów stanęło jej przed oczami i z zatrzymanym w piersiach oddechem, z nieruchomą źrenicą, całą duszą w nim zatonęła.

Wreszcie powróciła jej świadomość rzeczywistości.

– Johannie! – przemówiła z trudnością – ja muszę go ocalić, słyszysz? Muszę! Ale trzeba koniecznie, abyś ty mi do tego dopomógł.

– Czego się pani obawia?

– Aby nie uśmiercono Manuela. Przysięgam ci wdzięczność dozgonną, zacny chłopcze, jeśli usuniesz grożące mu niebezpieczeństwo. Stanę się twoją niewolnicą; należeć będę do ciebie jak pies do swego pana.

– Cóż trzeba uczynić? – zapytał Johann, porwany tonem tego przemówienia.

Zdjęła z ręki srebrną bransoletkę i ostrzem maleńkiego sztylecika nakreśliła na niej kilka znaków niezrozumiałych dla Johanna i dla innych, ale które Manuelowi, obeznanemu z hieroglifami cygańskimi, mówiły wyraźnie o zamierzonym zamachu na jego życie i o potrzebie jak największej ostrożności.

Zaledwie skończyła to niezwykłe pisanie, młody sługa podjął na nowo:

– Co trzeba czynić?

– Doręczyć to więźniowi – odrzekła, podając bransoletkę – ale doręczyć nie jutro, nie dziś nawet wieczorem, ale natychmiast.

„Boże! – pomyślała z boleścią – żyjeż on aby jeszcze?”

Johann wziął bransoletkę, jednak zdawał się namyślać.

– Nie jestem pewny – rzekł nieśmiało – czy będę mógł zrobić to tak prędko, jak pani pragnie. Schodzę do lochów dopiero około południa.

– Idź jak najśpieszniej: biegnij, pędź! Bóg da ci natchnienie i Bóg cię wspomoże!

Młodzieniec odszedł.

– Czekać będę na ciebie! – zawołała za nim. – Powracaj, aby powiedzieć mi wszystko, nawet najstraszniejszą wieść, której się obawiam!

I złamana zarówno ciałem, jak duszą, upadła na bruk, podczas gdy Johann podążał szybkim krokiem do gmachu więziennego.

Gdy zniknął jej z oczu, zatonęła w tej mglistej otchłani marzeń niejasnych a dręczących, które tyle ucisku wewnętrznego sprawiają, gdy czyjeś życie wisi na włosku i gdy jedna chwila stanowi o śmierci lub ocaleniu.

Przez długi czas nie wychodziła z tego odrętwienia, obojętna zarówno na współczucie, jak i na urągania przechodniów. Jedną tylko rzecz widziała przed sobą: wielką, groźną, w dziwaczne linie powyginaną bryłę gmachu więziennego, która wykreślała się twardo na ciemniejącym stopniowo niebie.

Po pewnym czasie ta bryła stała się już tylko plamą, a plama zlała się w jedno z całkowicie już ciemnym tłem nieba, po czym jasny, srebrzysty promień oświetlił szczyty murów.

Zapadła już noc, a Zilla wciąż oczekiwała.

Spędziła pół dnia na twardych kamieniach ulicy, zatopiona w myślach i nieruchoma, chwilami tylko budząc się z odrętwienia, aby podnieść głowę i zobaczyć, czy Johann nie powraca.

Ale nikt się nie zjawiał.

Noc stawała się coraz ciemniejsza i cichsza, w pobliżu ozwała się grzechotka nocnego stróża, wzywającego do gaszenia światła, i Zilla musiała wyrzec się nadziei otrzymania wiadomości, od której szczęście jej całego życia zawisło.

Wszystkie sprężyny jej duszy poczęły rozhartowywać się i rozluźniać. Podniosła ręce do piersi, którą przeszywał ból ostry, a gdy chciała podnieść się, uczuła nagły zawrót głowy i ponownie upadła na ziemię.

Ta krzepka, wytrwała Cyganka została nareszcie pokonana. Nie pokonały jej wzruszenia, nie pokonała boleść – zwycięstwo odniosła nad nią natura. Uczuła głód i despotyczna władza potrzeb fizycznych, zmuszająca do zajmowania się sobą tych nawet, co innym życie by oddać chcieli, zwróciła chwilowo myśli jej w inną stronę.

Od poprzedniego wieczora Zilla nic w ustach nie miała. Ostatnim wysiłkiem podniosła się z miejsca i wspierając się o mury kamienic, które chwilami zdawały się spod ręki usuwać, zwróciła kroki ku Domowi Cyklopa.

– Aj, skądże to, panienko, powracasz? – powitała ją stara odźwierna, ujrzawszy taką bladą, wynędzniałą i chwiejącą się na nogach.

– Cóż to za nieszczęście przytrafiło się panience?

Cyganka nic na pytanie to nie odrzekła i zebrała resztę sił, aby przebyć spadziste schody wiodące do jej mieszkania. Spodziewała się, że wypocząwszy cokolwiek i posiliwszy się, odzyska siły i będzie mogła stanąć do walki z tym samym co poprzedniego dnia męstwem i z tą samą dzielnością.

Była to złudna, niestety, nadzieja. Zilla odzyskała wprawdzie nieco sił, ale dreszcze poczęły wstrząsać jej ciałem. Te dreszcze były z początku powierzchowne, później jednak przeniknęły do środka i zlodowaciły ją całą.

Rzuciła się na łóżko, nakryła całym stosem kołder i odzieży i zamknęła oczy, licząc na to, że sen sprowadzi jej zapomnienie, a więc i ulgę.

Cios jednak, który otrzymała, był zbyt głęboki, aby dać jej mógł choćby chwilę spokoju.

Przez całą noc rzucała się na pościeli, dręczona nieopisanym cierpieniem.

Równocześnie z tymi zapasami ciała z ogarniającą ją słabością, straszniejszą jeszcze walkę toczyła jej dusza.

Zilla myślała, że miłość skłoniła ją do popełnienia wielkiego błędu; dla ocalenia tej miłości, dla dogodzenia własnemu tylko szczęściu, przyczyniła się ona do uwięzienia Manuela – a kto wie, czy nie stanie się nawet przyczyną jego śmierci.

 

Czyż namiętność, choćby najsilniejsza i najgłębsza, jest w stanie usprawiedliwiać taki postępek?

Zamiast szukać hrabiego, zamiast próbować zmiękczyć kamienne serce starosty, zamiast, jednym słowem, chwytać się środków zawodnych i upokarzających, Zilla mogła wystąpić do jawnej walki, uzbrojona przekonywającym dowodem, i ogłosić przed światem śmiało i z podniesionym czołem niewinność Manuela.

Wszakże posiada księgę Ben Joela, a przynajmniej wiedziała, gdzie jej szukać i na której karcie znaleźć dowód ocalający ukochanego.

Ale chwycić się tego środka, znaczyło: wyrzec się na zawsze Manuela, zwracając mu jego właściwe imię, tytuły i stanowisko, a egoizm Zilli, egoizm każdej kobiety zakochanej, nie pozwalał jej zdobyć się na tak wielką ofiarę.

Teraz widziała już jasno, że jej namysły i wahania się pozwoliły Rolandowi zabrać się swobodnie do dzieła i rozwinąć jak najszerzej swój plan nikczemny.

– Jeśli Manuel nie żyje – powiedziała sobie – to ja go zamordowałam!

Ta straszna myśl okropnym brzemieniem uciskała jej duszę. Na próżno usiłowała bronić siebie samej przed oskarżającym głosem sumienia – nie udawało się jej to zgoła. Przygniatała ją logika faktów.

– Stało się! – wykrzyknęła wreszcie na głos, jakby całe grono sędziów miało usłyszeć jej rozpaczliwe wyznanie. – Manuel będzie żył, żyć musi! Zniweczę zdradzieckie dzieło Rolanda, powrócę Ludwikowi de Lembrat nazwisko i majątek jego ojca oraz miłość tej, która w jego sercu zajęła miejsce przede mną.

Brzask poranny rozjaśnił wielkie szklane „oko Cyklopa”, które oświetlało komnatkę Cyganki.

Postanowiła nie zwlekać dłużej z wykonaniem swego postanowienia.

Z trudnością otworzyła powieki i usiłowała podnieść się z łóżka, na które rzuciły ją niemoc i cierpienie.

Głowa ciążyła jej jak z ołowiu. Mimo wysiłku musiała opuścić ją ponownie na poduszkę, a jednocześnie tętna w jej skroniach zaczęły uderzać gwałtownie. Doznała uczucia, jakby obręcz żelazna ściskała jej głowę i jakby w oczach miała gorące zarzewie.

Powieki jej zamknęły się ponownie.

Postanowiła przeczekać paroksyzm.

Jakiś lęk dziwny trzymał ją w miejscu, nie pozwalając poruszyć się. Obawiała się, że najlżejszy ruch sprowadzi nowy napad choroby, która ją torturowała.

Jednak w tym ciele złamanym czuwała jeszcze dusza i dusza ta mówiła ciału, aby podniosło się i szło spełnić swoją powinność. Cyganka porwała się z łóżka i jednym skokiem stanęła na nogach.

W tejże chwili wydało się jej, że jakiś cios gwałtowny uderzył ją w samo czoło.

Przez chwilę stała w miejscu, jak ogłuszona piorunem; potem wyciągnęła przed siebie ramiona i chciała dojść lub choćby dowlec się do miejsca, gdzie była zamknięta księga Ben Joela.

Był to ostatni wysiłek…

Zilla uczuła się pochwycona przez jakiś wir zawrotny, przestała słyszeć i upadła ciężko na podłogę, wydając jęk stłumiony.

Gdy stara odźwierna Domu Cyklopa usłyszała, że bije południe, zdziwiło ją, że nie widzi dotąd wychodzącej ze swego mieszkania Zilli.

Minionej nocy uderzył ją wyraz cierpienia w pobladłej twarzy Cyganki. Jakkolwiek nie odznaczała się bynajmniej sercem czułym, zaniepokoiła się i poszła na górę, aby dowiedzieć się o zdrowie swej mieszkanki.

Zilla wciąż jeszcze leżała na podłodze nieruchoma i nieprzytomna.

Starucha dotknęła jej rąk i czoła. Ręce były lodowate, czoło rozpalone.

Z energią, której niełatwo było domyśleć się w niej, podźwignęła Cygankę obiema rękami i zaniosła, a raczej zaciągnęła na łóżko.

Potem pobiegła po dzbanek z wodą i sądząc, że to proste omdlenie, skropiła obficie twarz Zilli.

Po tym zimnym, kroplistym deszczu chora wstrząsnęła się febrycznie, ale nie otworzyła ani oczu, ani ust.

Odźwierna, nie żartem już przestraszona56, zbiegła na dół, wzywając pomocy.

Niebawem zjawił się lekarz, którego sprowadzili Cyganie znajdujący się w izbie noclegowej. Z trudnością przywołał on Zillę do przytomności.

Odzyskała ją wszakże na krótko – gdyż nowy napad gorączki zmógł ostatek jej energii. Wpadła w malignę i lekarz oświadczył, że obawia się o jej życie.

Trzeba było czuwać bez przerwy przy chorej. W nieobecności Ben Joela podjęła się tego odźwierna.

W tymże czasie Johann Müller, wierny danemu przyrzeczeniu, wyczekiwał powrotu Zilli, aby zdać jej sprawę z tego, co zaszło w więzieniu. Poprzedniego dnia obowiązki służby trzymały go na miejscu, nie pozwalając ruszyć się krokiem z więzienia.

Znużyło go wreszcie tak długie oczekiwanie i postanowił wrócić do domu, dziwiąc się szczególnemu postępowaniu dziewczyny, która objawiała na przemian tak wielką troskliwość i tak wielki brak pamięci.

Szczegóły dostarczone Zilli przez młodego strażnika więziennego były najzupełniej dokładne.

Aż do owego dnia w celi Manuela nie pojawił się nikt zgoła prócz hrabiego Rolanda, który przybył tam w wiadomych nam okolicznościach, oraz prześwietnego starosty Jana de Lamothe.

Czas upływał więźniowi bez trwogi, choć i bez nadziei; czuł się tak przygnieciony świadomością nieuniknionego nieszczęścia, że nie był w stanie o losie swym rozmyślać.

Jednostajny żywot więźnia urozmaicały jedynie codzienne odwiedziny dozorcy, który przynosił zwykłą porcję chleba i wody.

W godzinę po bytności Zilli u hrabiego i w tym właśnie czasie, gdy próbowała ona bezskutecznie uzyskać żądaną łaskę u starosty, jakiś człowiek, nigdy tam przedtem nie widywany, przybył do Châtelet.

Człowiek ten okazał odźwiernemu i dozorcy kartę wydaną hrabiemu Rolandowi przez starostę, po czym puszczono go bezzwłocznie do środka.

Miał on z sobą koszyk, a w nim dwie butelki wina, świeży chleb i pasztet.

Wprowadzono go bez żadnych trudności do celi Manuela, z którym pozostał sam na sam.

Zbyteczne byłoby nadmieniać, że był to wysłannik hrabiego Rolanda.

Otrzymał on od swego pana wskazówki jak najbardziej szczegółowe i tego rodzaju, że nie dopuszczały żadnych podejrzeń.

W chwili gdy ten człowiek wszedł do Manuela, młodzieniec, według zwyczaju, siedział zatopiony w myślach. Na wchodzącego nie zwrócił on żadnej uwagi, nie odwrócił nawet głowy, usłyszawszy otwierane w niezwykłej godzinie drzwi.

Po kilku chwilach jednak, gdy przybysz stał wciąż przed nim, nie odzywając się, Manuel podniósł oczy i jął przyglądać mu się, o ile pozwalała na to ciemność panująca w podziemiu.

– Czego pan chcesz ode mnie? – zapytał wreszcie.

– Osoba, którą los pana obchodzi – odrzekł wysłaniec hrabiego – poleciła mi doręczyć to panu.

Przy tych słowach postawił na ziemi tuż przy Manuelu swój koszyk i dodał:

– Jutro rano i dni następnych będą dostarczane świeże zapasy. Starosta raczył łaskawie zezwolić na to.

– Czy ta posyłka pochodzi od hrabiego de Lembrat?

– Nie, panie – zapewnił służący, odpowiednio pouczony.

– Od Cyrana?

– Nie. Proszę nie dopytywać nadaremnie. Osoba, która to przysyła, pragnie pozostać nieznaną.

Nagła myśl przebiegła przez głowę Manuela.

„Czyżby Gilberta?” – pomyślał.

I pilniej jął wpatrywać się w posłańca, którego twarz była mu zresztą najzupełniej obca.

– Na cóż ta tajemnica? – zauważył. – Wyjawiając mi imię tego lub… tej, co o mnie pamięta, cóż pan ryzykujesz? Czy to dama?

– Być może. Powtarzam jednak, niech pan nie żąda ode mnie, abym powiedział, czego mi mówić nie wolno. Żegnam pana. Do jutra. Nie będzie panu odtąd zbywało na niczym, co może złagodzić przykry pobyt w więzieniu.

Gdy Manuel pozostał znów sam, próbował rozwiązać zagadkę.

Któż to mógł o nim pamiętać?

Bez wątpienia Cyrano. Ale czyż nie oświadczono mu wyraźnie, że szlachetny poeta nie miał żadnego w sprawie tej udziału?

Gilberta? Przez chwilę myślał o niej, a tajemniczość, którą otaczał się posłaniec, mogła była z łatwością usprawiedliwić to przypuszczenie – teraz jednak, gdy rozważał wszystko na zimno, zrozumiał, że było to najzupełniej niemożliwe.

Gilberta była zbyt pilnie strzeżona i zbyt lękająca się surowego ojca, aby mogła się odważyć na tego rodzaju dowód pamięci i życzliwości.

Pozostawała Zilla. Manuel wiedział, że jest winna, podejrzewał – że zazdrosna. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że zdolna byłaby do czynu szlachetnego, zwłaszcza gdyby dopomagał on jej pośrednio do osiągnięcia celów egoistycznych.

Manuel, którego zresztą objaśniły o tym słowa Ben Joela, był w prawie zawierzyć życzliwości Zilli i jeśli nie było już dlań tajemnicą, dlaczego Cyganka przyczyniła się do jego zguby, łatwo też pojmował, z jakich pobudek mogłaby starać się o ulżenie w ciężkiej niedoli.

W ogóle chciał on rozwiązać w ten sposób lub inny tajemnicę zagadkowej przesyłki i w braku innego do niej klucza zatrzymał się na ostatnim przypuszczeniu, przypisując doznaną uprzejmość zakochanej Cygance.

Zdjęła go wreszcie ciekawość zajrzeć do koszyka, gdzie pomiędzy przysmakami spodziewał się znaleźć starannie ukryty liścik, a w tym liściku ostateczne wyjaśnienie wszystkiego.

Rozłamał chleb, przetrząsnął cały koszyk i nic nie znalazł. Hrabia powstrzymał się przezornie od dołączenia listu Zilli. Wówczas zawiedziony, prawie gniewny, odsunął z niechęcią pożywienie, które zresztą, mimo zachęcającego pozoru, wcale go nie nęciło.

Około południa jednak, gdy nadeszła zwykła godzina posiłku, wyciągnął rękę po ten chleb biały i pachnący, który mógł mu zastąpić miejsce zapleśniałego razowca więziennego, ułamał kawałek i zjadł.

Następnie zabrał się do pasztetu, którego połknął już kilka kęsów, gdy wtem drzwi w celi ponownie się otworzyły.

Wszedł Johann Müller.

Przynosił on więźniowi chleb i wodę.

Młody strażnik postawił latarnię swą na wystającym kamieniu, pożywienie umieścił na ławie w pobliżu więźnia i rzekł:

– Dzień dobry panu. Widzę z przyjemnością, że pan nie potrzebował czekać na mnie z obiadem.

– Dziękuję ci, przyjacielu – odrzekł Manuel ze smutnym uśmiechem. – Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, komu zawdzięczam…

– Nie wiem. Ale czy pan to zna?

Ujął latarnię i przy jej świetle zabłysnął przed oczami Manuela srebrną bransoletą Zilli.

Z łatwym do pojęcia radosnym zdziwieniem młodzieniec pochwycił klejnot, który zresztą znany był mu doskonale.

Ta bransoleta zdawała się potwierdzać wszystkie jego przypuszczenia.

– A więc tak, to Zilla! – rzekł do siebie na głos.

– Jest tam coś napisane – objaśnił strażnik. – Niech pan czyta prędko i jeżeli mogę być panu w czym użyteczny…

Wówczas dopiero Manuel dojrzał znaki nakreślone na srebrnej obrączce.

Odczytał je bez trudności, zbladł cokolwiek i szepnął:

– Jeśli to prawda, jestem zgubiony.

– Co panu? – zapytał Johann.

– Nic… nic mi nie jest – rzekł więzień, odczytując raz jeszcze pismo Cyganki.

W piśmie tym znajdowały się rzeczy przerażające.

Zilla uprzedzała Manuela, aby się miał na ostrożności. Donosiła mu o skradzionej przez hrabiego truciźnie i błagała, aby nie dotykał jedzenia, które tego rana przyniesie mu służący Rolanda.

Otóż właśnie jedzenia tego Manuel już skosztował.

– Jestem zgubiony! – powtórzył.

Jednak nie uczuwał jeszcze żadnych cierpień, trucizna zaś, o której mu donoszono, działała piorunująco.

Wzrok jego padł wówczas na koszyk, w którym spoczywały jeszcze nietknięte dwie butelki wina.

Wziął jedną, utrącił szyjkę o kamień, umaczał w płynie palec i dotknął nim warg.

Uczuł natychmiast jakby sparzenie i cisnął daleko od siebie butelkę, która rozbiła się na kamiennej posadzce.

Zaraz potem chwycił dzbanek i napił się wody.

Johann przyglądał się temu wszystkiemu z niezmiernym zdziwieniem i ciekawością.

– Cóż się tu dzieje? – ośmielił się wreszcie zapytać.

– Nic wielkiego! – zaśmiał się gorzko więzień. – Stwierdzono raz jeszcze, mój przyjacielu, że jestem w samej rzeczy wicehrabią Ludwikiem de Lembrat. Proszę cię, powtórz to człowiekowi, który przychodził tu dziś rano, i niech słowa te zaniesie swemu panu. Wystarczy to, aby tu już więcej noga jego nie postała. A co do ciebie, bądź pewny, że nie zapomnę do końca życia przysługi, jaką mi wyświadczyłeś, przynosząc tę bransoletkę.

– To była przysługa?

– Ocaliłeś mi po prostu życie.

 

– Więc to wino…

– Zachowaj to wszystko w najgłębszej tajemnicy. Poprzestań jedynie na wypełnieniu zlecenia, które ci daję. Później, być może, zażądam twego świadectwa. A gdy wydostanę się na wolność, bo mam nadzieję, że to prędzej lub później nastąpi, potrafię wynagrodzić ci okazaną mi życzliwość.

Po odejściu strażnika Manuel wyjął z kosza pozostałą butelkę i ukrył w kącie swej celi.

Następnego dnia poseł hrabiego de Lembrat przybył do Châtelet – z próżnymi rękami.

– Przybywam po to tylko – oświadczył niepytany – aby dowiedzieć się, co słychać nowego.

Odpowiedzi na to pytanie udzielił mu Johann wedle wskazówek otrzymanych od Manuela.

Człowiek ten, który naturalnie o niczym nie wiedział, zaniósł ją z kolei swemu panu.

Hrabia wydał pomruk wściekłego gniewu.

– Wymieniłeś zatem przed więźniem moje nazwisko? – zapytał.

– Bynajmniej. Jaśnie pan zabronił mi tego surowo.

– Jakże więc… Ale dość. Idź precz!

Służący, przerażony straszną miną Rolanda, spełnił czym prędzej ten rozkaz.

– Któż to mnie zdradził? – zadał sobie pytanie hrabia, pozostawszy sam. – Manuel żyje i z głębi swego podziemia wygraża mi. Jutro, być może, oskarży mnie. Wielki już czas położyć koniec przewlekłej procedurze sądów starościńskich.

Zadzwonił gwałtownie, kazał zaprzęgać do karety i udał się do prześwietnego Jana de Lamothe.

56nie żartem (…) przestraszona – dziś: nie na żarty (…). [przypis edytorski]