Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Następnie, ucałowawszy matkę, odeszła do swego pokoju, odprawiła Paketę, która czekała, aby ją rozebrać, i otworzyła okno chcąc odetchnąć chłodnym powietrzem nocy.

Na wprost niej wykreślały się na niebie czarne sylwety domów stojących na wybrzeżu. O kilka kroków od niej, prawie pod samym oknem, o które się wsparła, toczyły się w mroku, z szeptem melancholijnym, głębokie fale Sekwany.

– Nie, nie w ten sposób! To zbyt straszne! – szepnęło dziewczę, odchodząc od okna.

Stanęła na środku pokoju głęboko zamyślona i nagle, prawie mimo woli, imię Zilli znalazło się na jej ustach.

Oczy jej silniejszym jeszcze zapłonęły blaskiem. Znalazła widocznie, czego szukała.

XXXIX

Gdy minął pierwszy, najsilniejszy napad choroby, który Zillę zmógł i na ziemię powalił, znalazła ona w młodości swej i w energicznej, zahartowanej naturze siłę odporną oraz skuteczny lek, którego sztuka lekarska – w tej epoce bardzo zresztą niedojrzała – nie była w stanie wymyślić.

Nie mogła jeszcze wychodzić z mieszkania, zaledwie miała siłę przejść się niekiedy po swej komnatce, wróciły jej już wszakże władze umysłowe.

Odzyskała straconą czasowo pamięć przebytych zdarzeń i myślała z boleścią głęboką, że tyle już czasu upłynęło od chwili, gdy wykonała niepomyślną próbę dostania się do więzienia i ocalenia Manuela od śmierci.

Spytała o brata. Ben Joel dotąd jeszcze nie powrócił. Wobec tego, nie mając sposobów bezpośredniego zbadania przyczyn jego nieobecności, zamilkła, unikając rozmyślnie zbyt natarczywych wypytywań. Wolała też nic zgoła nie wiedzieć o losie ukochanego człowieka.

– Manuel nie żyje…

To zdanie dźwięczało jej nieustannie w uszach i drżała na myśl, że któregokolwiek dnia wymówi je głośno odźwierna, jedyna istota, która odwiedzała ją w tej samotni.

Z nadzwyczajną też niecierpliwością wyglądała chwili, gdy będzie mogła wyjść na świat.

Przyszła jej kiedyś myśl, aby wysłać odźwierną do Châtelet i dać jej zlecenie do Johanna; wiedząc jednak, jak jest niezręczna i przez ciągłe odosobnienie zdziczała – odstąpiła od tego zamiaru.

Niebawem jednak zdarzenie, którego przewidzieć nie mogła, pozwoliło jej dowiedzieć się o losie Manuela.

Na drugi dzień po tym, gdy Gilberta uległa pozornie woli swego ojca, Zilla, smutna i samotna, rozmyślała o bracie i Manuelu; o bracie, który nie zasługiwał wprawdzie ani na przywiązanie jej, ani na troskliwość, lecz mógł był stanowić wielką pomoc w tej sprawie; o Manuelu, którego skryta nadzieja pozwalała jej widzieć jeszcze żyjącego i bliskiego uwolnienia.

Zilla, jak wszystkie kobiety zakochane, była przesądna. Wychowała się zresztą w otoczeniu, które dokonywało wielu praktyk zabobonnych. Przeczytała dużo ksiąg magicznych, a horoskopy stawiane w nich niejednokrotnie – za sprawą zwykłego przypadku – sprawdzały się.

Tego wieczora umysł jej bardziej niż kiedykolwiek skłaniał się do rzeczy nadprzyrodzonych. Rozmyślając też o przeznaczeniu Manuela i swym własnym, rzekła do siebie:

– Ach! Któż uchyli zasłonę skrywającą przyszłość. Jeśli ta sztuka wróżbiarska, której mnie uczono, nie jest zbiorem kłamstw i fałszów, mogłabym przy jej pomocy zbadać dręczącą mnie tajemnicę.

Podniosła się z trudnością, wydostała z ukrycia i postawiła na stole dużą czarę kryształową, czarę, którą napełniła wodą.

Następnie odsunęła lampę, ustawiła przed czarą srebrne zwierciadło, a przed zwierciadłem zapaliła knot napuszczony siarką.

Niebieskawy płomyk siarki, odbity w zwierciadle, zabarwił natychmiast wodę w kryształowym naczyniu.

Zilla z natężoną uwagą jęła badać tę grę świateł.

Nagle knot zaskwierczał i zgasł.

Wróżka zadrżała.

– Ach! – szepnęła w przerażeniu. – Krew, krew i ciemności. Życie jakiejś istoty ludzkiej ma zagasnąć, jak płomień odbity przez to zwierciadło, zaświeciwszy żywym jak on blaskiem. Któż to ma umrzeć: Manuel czy ja?

W tej chwili lekko zapukano i drzwi zaraz się otworzyły. W półmroku zapełniającym komnatę Zilla dojrzała zamaskowaną kobietę. Za tą kobietą, w postawie pełnej uszanowania, stał człowiek jakiś, widocznie zaufany służący.

Przed przywitaniem Zilli nieznajoma zwróciła się do towarzysza i rzekła:

– Pilnuj drzwi, kochany Wilhelmie. Dopóki będę tu bawiła, nikt wejść nie może.

Wilhelm wyszedł i obie kobiety zostały same.

– Pani jesteś Zilla? – spytała nieznajoma.

– Tak. Czego pani żąda ode mnie?

– Powiem to zaraz. Przysięgnij mi jednak wpierw, że w najgłębszej tajemnicy zachowasz moje odwiedziny.

– Jakąż mam potrzebę przysięgania? Nie znam pani.

– To nic. Cokolwiek tu zajdzie, musi pozostać między nami.

– A więc dobrze. Przysięgam, że pani nie zdradzę.

Zamaskowana kobieta zauważyła wówczas dopiero, że Zilla jest bardzo blada i że z trudnością trzyma się na nogach.

– Pani jesteś słaba! – rzekła ze współczuciem. – Proszę cię, spocznij.

Zilla osunęła się na łóżko i wsparła się o poduszki w pozycji siedzącej; nieznajoma stała na miejscu.

– Zillo – przemówiła po krótkiej chwili milczenia – zajmujesz się przepowiadaniem przyszłości z linii rąk; niekiedy także śpiewasz z towarzyszami na placach publicznych?

– Ci, co mówili pani o mnie, znają mnie.

Nieznajoma zdawała się przez chwilę namyślać, potem podjęła:

– Ale to nie wszystko jeszcze, nieprawda? Posiadasz także inne umiejętności.

– Nie. Nic więcej nie umiem. Co znaczy to pytanie?

– Nie chcesz mnie zrozumieć. Czy mam tłumaczyć się wyraźniej? Rasa, do której należysz, posiada tajemnicę praktyk wszechstronnych, strasznych zaklęć, innym ludziom nieznanych. Czyż i ty sama nie odziedziczyłaś po ojcach jednej z tych tajemnic, stanowiących o czyimś życiu lub śmierci?

Zilla starała się wyczytać myśl nieznajomej w oczach, resztę bowiem twarzy skrywała przed nią maska.

– A! – rzekła – chodzi pani zapewne o napój miłosny?

– Nie! – zaprzeczyła tamta, potrząsając niecierpliwie głową.

– W takim razie…

Teraz z kolei zawahała się Zilla.

– Obawiasz się zgadnąć, czy też być zrozumianą? – spytała maska.

Pochyliła się i szepnęła coś wróżce do ucha.

– Trucizny! – wykrzyknęła Cyganka. – Przyszłaś pani do mnie po truciznę?

– Ciszej… Nie wymawiaj tego słowa, jeśli cię ono przeraża.

– Nie słowo przeraża mnie, ale rzecz sama! Nie chcę przyjmować udziału w zbrodni.

– Alboż wspomniałam ci, Zillo, o zbrodni? – rzekła wyniosłym tonem nieznajoma.

– I bez tego mogłam się była domyśleć.

– Uspokój się – rzekła tamta z goryczą w głosie. – Jeżeli kto ma umrzeć od tej trucizny, to tylko ja sama.

– Pani chcesz umrzeć, pani, tak młoda, tak bogata, tak kochana niezawodnie!

– Co cię to obchodzi. Nie po współczucie tu przyszłam. Musi nadejść, wkrótce już może, dzień taki, że śmierć będzie jedyną dla mnie ucieczką. Nad tą śmiercią muszę mieć władzę. Czarna toń Sekwany pod mymi oknami zanadto mnie przeraża; drżę również przed ostrzem stali przenikającej do samego serca. Potrzebna mi trucizna, która daje sen spokojny i uśmierca od razu, jak piorun.

Zilla zerwała się na nogi.

– W słowach i w myślach pani panuje zamęt. Proszę pokazać mi rękę.

Nieznajoma spełniła polecenie.

– A! – rzekła Cyganka, przyjrzawszy się tej białej, delikatnej, wypieszczonej rączce, która bez obawy do niej się wyciągnęła – te linie… tak, znam te linie! Miłość… zawód… walka… Zwycięstwo lub śmierć!

– Przypominam sobie – zakończyła, cofając się z krzykiem – pani jesteś Gilberta de Faventines!

– Kto ci o tym powiedział? – szepnęła nieznajoma wzruszonym głosem.

– Zdejmij pani swą maskę. Zbyteczna jest teraz. Znaki twych przeznaczeń czytałam raz już na tej dłoni… tam u ojca pani. Po nich panią poznaję.

Instynkt nie zawiódł Cyganki. Była to w istocie Gilberta.

Córka margrabiego zdjęła maskę. Twarz jej miała wyraz energii i silnego postanowienia.

– A więc – rzekła – skoro poznałaś mnie, Zillo, udziel mi tego, o co proszę, gdyż i tobie zapewne wiadomy powód, dlaczego chcę umrzeć.

Ciemny płomień zatlił się w oczach Cyganki i wolnym głosem spytała:

– I pani zatem kochasz go tak bardzo?

– O kim mówisz?

– O Manuelu! O tym Manuelu, którego kochałam i którego pani odebrałaś mi po to, aby go zgubić.

– Nieszczęście!

Obie kobiety badały się przez chwilę wzrokiem.

W zachowaniu każdej z nich widniała podejrzliwość. Na usta Gilberty, oświeconej nagle wyznaniem Cyganki, cisnęły się słowa nienawiści i pogardy; Zilla czuła otwierające się w sercu wszystkie rany, które zadała jej miłość i zazdrość.

Cyganka, silniejsza duchem od Gilberty, przytłumiła prędko ogień swych źrenic i z innego punktu na wszystko spojrzawszy, pospieszyła z zapytaniem:

– Więc Manuel żyje?

– Żyje – potwierdziła Gilberta. – Czyż nie wiedziałaś o tym?

Niewymownym szczęściem rozpromieniła się twarz Cyganki. W pierwszej chwili, znalazłszy się w obliczu swej pięknej rywalki, myślała jedynie o swej nieszczęsnej miłości, nie badając nawet, czy nie jest już ona w tej chwili przedmiotu czci swej pozbawioną.

Ale teraz to ostatnie pytanie usunęło wszystko na stronę.

Uspokojona przez wyraźną odpowiedź panny de Faventines, wróżka uległa ponownie podszeptom swej niespokojnej natury.

– Pani kochasz go? – powtórzyła.

– Gdybym nie kochała, czyż byłabym tu w tej chwili? – oświadczyła otwarcie Gilberta. – Na cóż mam osłaniać serce swe tajemnicą, gdym się już całkowicie w ręce twe oddała! Ojciec mój żąda, abym poślubiła hrabiego de Lembrat. Nienawidzę tego człowieka i pogardzam nim. Jeśli zechcą upierać się przy tym małżeństwie, spokojnie poczekam na godzinę stanowczą, gdyż zanim ręka moja dotknie ręki hrabiego, zanim kapłan wygłosi błogosławieństwo, będę już trupem.

– Trwasz więc pani silnie w swym postanowieniu?

 

– Silniej niż kiedykolwiek!

– I wciąż liczysz na mnie, że ci w nim dopomogę?

– Czemuż by nie! – odrzekła Gilberta szczególnym głosem. Skryta myśl, przebijająca się w tych dwóch prostych słowach, nie uszła uwagi Zilli.

Panna de Faventines, nie mogąc myśleć o przekupieniu Cyganki pieniędzmi, zdawała się mówić do niej spojrzeniem, ruchem, dźwiękiem głosu:

– Nienawidzisz mnie, gdyż ci zabrałam miłość Manuela. Jeśli Manuel odzyska kiedyś wolność, nie do ciebie zwróci się, lecz do mnie. Daj mi więc broń, której od ciebie żądam. Z chwilą mojej śmierci nikt nie zdoła wydrzeć ci tego, dla którego ja się poświęcam.

Słowa te, z których ani jedno nie zjawiło się na ustach Gilberty, dźwięczały wyraźnie w uszach i w sercu Zilli.

Zły duch powtarzał jej te słowa nieustannie i czuła, że sumienie zaczęło słabnąć nieznacznie pod ich naciskiem.

Widziała miłość swą odnoszącą zwycięstwo nad miłością Gilberty, widziała zapadające w przepaść wszystkie przeszkody, które dzieliły ją od Manuela.

Jedna kropla trucizny wystarczała, aby widzenie to stało się rzeczywistością, a ta trucizna była w jej rękach, w jej mocy.

Podczas gdy stała w milczeniu, pogrążona w myślach, walcząc z szatańskimi pokusami, Gilberta położyła dłoń swą na jej ręce.

To nieme zapytanie wyrwało Cygankę z zadumy.

Ostatni skrupuł ustąpił z jej duszy; demon zazdrości owładnął nią niepodzielnie.

Zwróciła się do Gilberty i głosem lodowatym rzekła:

– Masz pani słuszność.

Następnie, otworzywszy stojącą w pobliżu szkatułkę, wydobyła stamtąd naszyjnik bursztynowy i podała go jej, mówiąc:

– Proszę. Ten naszyjnik należy do pani.

– Nie rozumiem… – szepnęła Gilberta wahając się, czy go przyjąć.

– To są kulki bursztynowe – objaśniła Cyganka. – Ta oto, która wisi tuż przy srebrnym amulecie, niczym z pozoru nie różni się od innych, tymczasem…

– Daj, rozumiem już! – wykrzyknęła Gilberta w gwałtownym podnieceniu. – Ta ostatnia kulka jest zatruta.

– Da się ona rozpuścić w wodzie nie pozostawiając żadnego śladu i sprowadzi śmierć szybką, bez cierpień i bez konania.

– Dziękuję ci, Zillo. Zrozumiałaś mnie. Jeśli umrę, nic sobie nie wyrzucaj. Oskarżaj jedynie przeznaczenie. I jeśli Manuel wróci do ciebie, bądź szczęśliwa. Wspomnij mu niekiedy o mnie. O zmarłą nie będziesz przecie zazdrosna.

Te słowa, wymówione głosem łagodnym i lekko drżącym, w szczególny sposób oddziałały na Zillę. Z oczu jej spadła nagle zasłona.

Pojęła w jednej chwili całą ohydę zamierzonego czynu; zawstydziła się i przelękła samej siebie, i rzucając się do Gilberty, zawołała:

– Byłam szalona i niegodziwa! Oddaj mi pani ten naszyjnik, oddaj!

– Nie, Zillo! Oddać ci go, znaczyłoby nie tylko wyrzec się lękliwie raz powziętego postanowienia, ale nadto skazać siebie na śmierć powolną, a więc boleśniejszą. Do widzenia, Zillo. Odchodzę z ufnością w Bogu.

– Nie, pani nie odejdziesz!

Cyganka, jakkolwiek słaba i wycieńczona sceną, która wzmogła jej gorączkę, znalazła w sobie dość siły, aby stawić opór wychodzącej. Osunęła się do nóg Gilberty i obejmując je rękoma, zawołała:

– Jesteś pani lepsza i godniejsza miłości ode mnie! Tracąc Manuela, postanowiłaś umrzeć. Ja, w tym samym położeniu, myślałam tylko o zemście. Przebacz mi i… żyj!

– Podnieś się, Zillo, i daj mi rękę. Wspólna boleść uczyniła nas siostrami, lecz nie spodziewaj się, że mnie przemożesz. Z rąk twych otrzymałam wielki skarb, bo… spokój; za żadną cenę skarbu tego ci nie oddam.

– Na kiedy naznaczony ślub pani? – spytała nagle Zilla.

– Za dwa tygodnie.

– Czy pan de Cyrano w Paryżu?

– Zdaje się, że wyjechał. Ale na co te pytania?

– Pytam, bo mam wiele błędów do odpokutowania, bo sprzykrzyła mi się niegodna rola, którą dotąd odgrywałam, bo wreszcie pragnę ocalić panią i zwrócić jej Manuela!

– Ty, Zillo!

– A któż, jeśli nie ja, jest przyczyną jego zguby? Słyszałaś pani o księdze, w której znajduje się świadectwo, stwierdzające pochodzenie Manuela?

– Więc?

– Tę księgę, której nie wydano ani hrabiemu Rolandowi, ani też panu de Cyrano, ja posiadam i pilnie jej strzegę.

– A brat twój?

– Brata nie potrzebuję się obawiać. Jest on daleko stąd. Zresztą, cóż brat mógłby postawić przeciw temu świadectwu oraz przeciw memu osobistemu zeznaniu? Dotąd niegodna uczciwego serca nadzieja powstrzymywała mnie od tego zeznania. Teraz postanowiłam wszystko powiedzieć.

– Nie uwierzą ci. Pan de Lamothe zbyt jest uprzedzony do Manuela.

– Pokażę księgę.

– Powiedzą, że podrobiona. My, Zillo, słabe kobiety, nie posiadamy dość siły, aby walczyć z władzą, która uparła się, cokolwiek będzie, postawić na swoim. Tu potrzebna ręka mężczyzny.

– Mężczyzny? Znam jednego, który z całym poświęceniem ofiarowałby nam swą pomoc, ale ten właśnie, jak mówiłaś, pani, jest nieobecny.

– Pan de Bergerac?

– Tak.

– Być może, iż powrócił?

I podszedłszy do drzwi, Gilberta przywołała służącego.

– Wilhelmie – rozkazała – idź do mieszkania pana de Bergerac i dowiedz się, czy powrócił. Bądź ostrożny, spraw się dobrze i prędko.

Nieznaczna przestrzeń dzieliła Dom Cyklopa od zajazdu, w którym przemieszkiwał poeta.

Podczas gdy Wilhelm przebywał ją krokiem pośpiesznym, obie młode kobiety rozmawiały o swych projektach.

Rozmowa trwała niedługo, służący zjawił się wkrótce z powrotem.

– Pana de Bergerac nie ma jeszcze w Paryżu – oznajmił, wchodząc. – Nikt też nie wie dokładnie, kiedy powróci.

– Ha! – rzekła smutno Gilberta – Bóg nam nie sprzyja.

– Pójdę jutro sama do pana de Cyrano – oświadczyła Zilla. – Może lepiej mnie się powiedzie.

– Czy będziesz miała siłę? Jesteś jeszcze bardzo osłabiona.

– Przemogę swą słabość. I tak już za długo trzyma mnie w domu.

– Podzielisz się ze mną wiadomościami?

– Otrzymasz je pani przez pana de Cyrano, jeśli z nim się zobaczę. Tymczasem – dodała ciszej – spełnij pani moją prośbę i oddaj naszyjnik.

– Nie, Zillo. Nadzieje nasze mogą okazać się zawodnymi i na wszelki wypadek trzeba mieć broń pod ręką.

– Postawię na swoim, zobaczysz, pani. Mam dobre przeczucie.

– W takim razie nie powinnaś mieć żadnej obawy o mnie.

– W żadnym wypadku nie będziesz potrzebowała posługiwać się strasznym podarkiem, który ode mnie otrzymałaś.

– Kto wie! – szepnęła Gilberta w zamyśleniu.

I okazawszy ruchem stanowczym, że za żadną cenę naszyjnika nie odda, pożegnała szybko Cygankę i wyszła w towarzystwie Wilhelma.

Ten ostatni, stary sługa rodziny de Faventines, przywykły do ślepego wykonywania woli swej pani, odprowadził Gilbertę do pałacu, ani jednego pytania nie śmiejąc zadawać jej w drodze.

Zaleciwszy Wilhelmowi zupełne o wszystkim milczenie, panna de Faventines udała się do swego pokoju, niczyjej uwagi na siebie nie zwróciwszy, i po raz pierwszy od wielu dni spokojnie zasnęła.

XL

Ale Zilla spać nie mogła.

Gdy niepewne światło poranku wniknęło do komnatki Cyganki, wstała i spróbowała sił, przechadzając się na małej przestrzeni od łóżka do okna.

Była jeszcze bardzo osłabiona i tylko podniecenie nerwowe dodawało jej mocy.

Mimo wszystko ubrała się, wydobyła z ukrycia księgę przez ojca zapisaną i wolnym krokiem zeszła na niższe piętro.

W izbie noclegowej spotkała odźwierną, która na jej widok nie mogła powstrzymać okrzyku zdziwienia.

– Panna Zilla wychodzi? – spytała.

– Wychodzę – odrzekła krótko Cyganka.

– Ależ, kochanko, blada jesteś jak śmierć. Na każdym skręcie ulicy upaść możesz bez sił.

– Nie upadnę!

Wyszła na ulicę, nic więcej nie mówiąc. Stara patrzyła na nią wzrokiem litościwym, potem rzekła, wzruszając ramionami:

– Wreszcie, cóż mnie to wszystko obchodzi?

Świeże powietrze dobrze oddziałało na Zillę. Posuwając się z wolna i przystając chwilami dla nabrania sił, doszła do zajazdu, w którym mieszkał poeta i gdzie zastała gospodarza, prowadzącego nader ożywioną rozmowę ze służącym Cyrana.

Zajazd i oberża miały wygląd zwyczajny. O tak wczesnej godzinie żaden jeszcze biesiadnik nie przestąpił progu izby gościnnej, gdyż stoły były zupełnie czyste, a cynowe kubki wisiały w prawidłowych szeregach na ścianie. Prawie zawsze, w każdym domu, do którego przybywa gość nowy lub powraca który ze stałych mieszkańców, zauważyć można trochę nieładu, ujawniającego się częstokroć w bardzo nieznacznych szczegółach.

Mieszkanie Cyrana nie przedstawiało, na pierwsze wejrzenie, żadnego z tych znaków ostrzegawczych.

A jednak Sawiniusz, Castillan i Marota powrócili już z drogi.

Wszyscy troje, nadzwyczaj znużeni, spali teraz głęboko.

Przybycie Maroty było właśnie przedmiotem żywych rozpraw pomiędzy właścicielem zajazdu i gospodynią poety. Ta ostatnia musiała ustąpić swej izdebki tancerce i niemało była oburzona wtargnięciem do domu tego ładnego szatanka.

Zilla zwróciła się z zapytaniem do gospodarza i nie mogła ukryć radości, dowiedziawszy się o powrocie Cyrana.

– Czy mogłabym zobaczyć się zaraz z panem de Bergerac? – spytała.

– Zaraz się dowiem – odrzekł zapytany. – Dochodzi dziewiąta, a pan de Bergerac, chociaż większą część nocy spędził bezsennie, nigdy później nie wstaje.

Poprosił Zillę do środka i wbiegł na schody wiodące na pierwsze piętro.

Gospodyni po przybyciu Cyganki oddaliła się w stronę bramy Nesle.

Zilla była od kilku chwil sama w izbie gościnnej, gdy z wysokości schodów rozległ się głos gospodarza:

– Proszę na górę!

Usłuchała z pośpiechem wezwania i uprzejmy Gonin, wskazując jej drzwi wiodące do pokoju poety, rzekł:

– Niech pani wejdzie. Pan de Bergerac czeka na panią.

Zilla zbliżyła się do stołu, przy którym siedział Cyrano, mimo wczesnej godziny zajęty już pisaniem.

– A, a, co widzę! – rzekł wesoło. – To ty, moja piękna! Nader miłą niespodzianką są dla mnie twoje odwiedziny, bom myślał, żeśmy już na wieki poróżnieni.

Zilla, zdając się nie zwracać uwagi na ton ironiczny, jaki się w słowach tych przebijał, odpowiedziała:

– Sprawa wielkiej wagi sprowadza mnie do pana, panie Cyrano. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?

– Z jak największą uwagą. Pragniesz pani może dowiedzieć się czego o swym niezrównanym braciszku?

– I cóż mój brat?

– Jeżeli nie przybył razem ze mną do Paryża, to już z pewnością nie moja w tym wina. Drapnął spod mojej najczulszej opieki. Ale bądź pewna, że prędzej czy później nawrócę go na dobrą drogę i wynagrodzę wedle zasług.

– Nie o brata tu chodzi – przerwała Zilla, którą dobry humor poety drażnić poczynał. – Chodzi o Manuela.

– Ach, o Manuela? Biedny chłopiec! Z jakąż rozkoszą uściskałbym go w tej chwili.

Cyganka przystąpiła do rzeczy. Opowiedziała o wszystkim: o miłości swej, zazdrości, walkach wewnętrznych i zakończyła spowiedź prośbą o przebaczenie.

Poeta z zasady łatwo wszystkim przebaczał.

– Ależ doprawdy – rzekł do Zilli – niczego więcej nie pragnę! Wyznanie, które uczyniłaś, okupuje bardzo wiele błędów i jeśli tylko jesteś szczera…

– Chcesz pan dowodu? – przerwała Cyganka.

– Alboż go posiadasz? – spytał Cyrano zaciekawiony.

Zilla wydobyła spod okrywki księgę zabraną z domu i nic nie mówiąc, położyła ją przed poetą.

Był to gruby zeszyt pergaminowy w prostej, lecz mocnej oprawie, którego pierwsze karty nosiły datę bardzo już odległą.

Zeszyt ten całkowicie zapisany był po cygańsku.

Cyrano otworzył go i przewracając końcem palca karty, przyglądał się ciekawie dziwacznym hieroglifom, którymi były pokryte.

– Cóż to za gryzmoły? – spytał wreszcie.

– Pan wie dobrze. Przynajmniej domyślać się pan powinien.

– Księga Ben Joela?

– Tak.

– Nareszcie! – wykrzyknął poeta. – Nareszcie mam cię w ręku, drogocenny dowodzie! Doprawdy, Zillo, twój postępek godzi mnie z tobą ostatecznie. Gdzież jest to miejsce, w którym ojciec twój zapisał szczegóły odnoszące się do porwania Manuela i do śmierci małego Szymonka?

Zilla przewróciła kilka kart i znalazłszy właściwą, przetłumaczyła Cyranowi dwie notatki, o które mu chodziło.

– Doskonale – rzekł. – Gdybym nie miał w rękach dowodów jeszcze mocniejszych, księga ta byłaby dla mnie skarbem nieoszacowanym. Czy pewna jesteś, że te gryzmoły mają takie znaczenie, jakie im nadałaś?

– Przywołaj pan kogokolwiek należącego do mojej rasy i pokaż mu te karty. Jeżeli ten lub ta, którym polecisz odczytać to pismo, znają dobrze swój język, tłumaczenie, nawet co do jednego słowa, różnić się nie będzie.

– Wierzę ci, Zillo. Możesz odejść w zupełnym spokoju. Manuel będzie jutro wolny.

– Czemu nie dziś jeszcze?

– Dlatego, że dziś udaję się do hrabiego de Lembrat, aby oszczędzić mu (nie dla niego samego, lecz dla honoru nazwiska, które nosi) hańbiących rozpraw publicznych. Jeżeli zechce upierać się przy swoim, tym gorzej dla niego. Spełnię wszystko, com winien pamięci jego ojca.

 

– Żegnam cię, panie Cyrano. Pokładam w panu zupełne zaufanie.

Poeta podniósł się i do samych drzwi odprowadził Cygankę.

Następnie kazał przywołać Marotę.

Tancerka, z zaspanymi jeszcze oczyma, przybyła w dziesięć minut później.

Cyrano otworzył księgę Ben Joela i wskazując palcem miejsce naznaczone przez Zillę, zapytał:

– Powiedz mi, co to znaczy?

Marota przeczytała i bez namysłu przetłumaczyła wskazane sobie zdania.

Tłumaczenie jej zgadzało się prawie co do słowa z tamtym.

Cyrano zamknął księgę i rzekł z uśmiechem:

– Tak, to znaczy rzeczywiście to samo. Dziękuję ci.

Wkrótce potem sławetny Gonin ujrzał poetę wychodzącego z mieszkania. Castillan siedział w izbie gościnnej i zajadał z apetytem śniadanie.

– Idę do hrabiego – oznajmił swemu sekretarzowi poeta. – Nie wychodź przed mym powrotem i czuwaj nad tym, aby twej protegowanej na niczym nie zbywało.

– Bądź spokojny, mistrzu – pośpieszył zapewnić Castillan z zapałem, który na usta Cyrana sprowadził uśmiech znaczący.

Gdy poeta przybył do pałacu hrabiego de Lembrat, gdzie ze względu na wczesną porę spodziewał się na pewno zastać Rolanda, dowiedział się ze zdziwieniem, że wyszedł on już z domu.

– Gdzież mógłbym znaleźć hrabiego? – zapytał.

– Najpewniej u margrabiego de Faventines – odpowiedziano.

Sawiniusz zwrócił kroki w stronę wyspy Świętego Ludwika. Ani chwili nie chciał tracić na próżno.

Roland znajdował się tam rzeczywiście. Poeta znalazł też w wielkim salonie Gilbertę i jej matkę.

Gdy służący oznajmił Cyrana, hrabia pobladł okropnie, Gilberta zaś nie mogła powstrzymać okrzyku radosnego zdziwienia.

Poeta wszedł do salonu z uśmiechem na ustach i przywitawszy damy oraz uścisnąwszy rękę margrabiego zwrócił się, wciąż uśmiechnięty, do Rolanda:

– I cóż? – rzekł – nie oczekiwałeś mnie zapewne, mój druhu serdeczny?

– Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu – wyjąkał hrabia, nie wiedząc prawie, co mówi.

– Więc zdrowie moje aż tak bardzo cię obchodzi? Jesteś doprawdy zbyt dobry. Ale nie w mniejszym zapewne stopniu jesteś ciekawy szczegółów mojej podróży. Jeśli chcesz, opowiem ci je.

– Tu? – zapytał Roland niespokojnie.

– Nie; panie znudziłyby się, słuchając.

– Kiedy bo… – wykręcał się hrabia – trudno mi w tej chwili poświęcić ci tyle czasu, ile ta rzecz wymaga.

– W istocie – przybył mu z pomocą margrabia, który przewidywał jakieś starcie i zapobiec mu pragnął – pan de Lembrat był łaskaw poświęcić nam cały dzień dzisiejszy. Liczymy, że i ty, kochany Sawiniuszu, dotrzymasz nam towarzystwa.

– Jeśli hrabia przyjął to zobowiązanie, niegrzecznie byłoby zmuszać go do niesłowności. Pozostaję więc i ja, kochany margrabio, skoro życzysz sobie tego.

Przy tych słowach posłał znaczące spojrzenie Rolandowi.

Od tej chwili pomiędzy gośćmi nie zostało zamienione ani jedno słowo o tym znaczeniu, jakiego obawiał się margrabia.

Sawiniusz był przez cały czas taki, jaki bywał zawsze w towarzystwie: wesoły, uprzejmy, dowcipny.

Przy obiedzie, do którego, prócz dwóch młodzieńców, zasiadło kilka osób z rodziny margrabiego, Cyranowi dostało się miejsce obok Gilberty.

– Kiedyż ślub? – zapytał przyciszonym głosem, korzystając z gwarnej rozmowy współbiesiadników.

– Za dwa tygodnie! – odrzekła również szeptem Gilberta.

– Pani przystałaś?

– Nie, czyni się to wbrew mej woli.

– Bądź pani spokojna. Zaślubisz Manuela. Ja pani za to zaręczam.

Głębokie spojrzenie było całą odpowiedzią Gilberty.

Hrabia, zatopiony w myślach, nie zauważył tej rozmowy.

„Co porabia to bydlę Rinaldo? – zapytywał on siebie. – Jakie ma zamiary Cyrano? Oszczędza mnie, to widoczne, ale czy ta jego powściągliwość będzie trwała dość długo, abym mógł albo ujść przed nim, albo też raz jeszcze go pokonać?”

Przy końcu biesiady Cyrano i Roland znów znaleźli się przy sobie.

– Jak widzisz, hrabio – szydził poeta – nie chcę zamącać ci przyjemności zabawy. Musimy jednak pomówić ze sobą. Jaką godzinę będziesz łaskaw wskazać mi w tym celu?

Roland pragnął zyskać na czasie.

– Dziś wieczorem u mnie w domu – rzekł.

– Zgoda, choć wolałbym prędzej.

– Czekać cię będę o ósmej – dodał Roland ze szczególną miną. Jakiś nowy, nikczemny zamysł wykluwał się w umyśle hrabiego. Cyrano odgadł go może, gdyż oświadczył:

– Chciałbym z serca oszczędzić ci kłopotu jakich nowych powikłań. I dlatego, zamiast udać się do ciebie, będę cię oczekiwał w swoim skromnym mieszkaniu.

– Jak chcesz – odparł sucho hrabia.

Te kilka słów, w których czuć już było zapowiedź walki, wymówione zostały w przytomności margrabiego.

– Bądź punktualny, radzę ci – zakończył Cyrano. – Jutro rano nic bym już ci nie miał do powiedzenia.