Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XLI

Była właśnie ósma, gdy Roland z punktualnością świadczącą w równym stopniu o jego niecierpliwości i obawie zapukał do drzwi Cyrana.

Poeta, zajęty rozmową z Sulpicjuszem, oddalił natychmiast tego ostatniego i poprosił gościa, aby usiadł.

– Unikajmy słów zbytecznych – oświadczył zaraz na wstępie. – Nie mam zamiaru odwoływać się do twej szlachetności, pragnę tylko po prostu oznajmić ci, jaki jest obecny stan twej sprawy, a zarazem ocalić od hańby nazwisko, które nosisz. Da się to jeszcze zrobić: jeśli, naturalnie, będziesz życzył sobie tego.

– Wstęp bardzo uroczysty – spróbował zażartować Roland – na nieszczęście nie dość jasny, aby obyć się mógł bez bliższego wyjaśnienia.

– Bardzo słuszna uwaga. Wyjaśnienie żądane zaraz otrzymasz. Brat twój musi być natychmiast wypuszczony na wolność…

– Chciałeś zapewne powiedzieć: Manuel? – poprawił Roland.

– Nie przerywaj. Powiedziałem: brat i słowa tego nie cofam. Otóż brat twój musi być wolny. Jeżeli znajduje się on dotąd jeszcze w Châtelet, to dlatego jedynie, że chciałem tobie dać czas do opamiętania się, do wyznania swej winy i… wynagrodzenia jej w potrzebie.

– Czego pan życzysz sobie ode mnie albo raczej: czym mi pan chcesz grozić?

– Żądam kilku słów pod adresem starosty, słów, które byłyby przyznaniem się do omyłki (zwracam twą uwagę, że nie mówię: do zbrodni, do ostatniej bowiem chwili chciałbym cię oszczędzać), następnie: wyraźnego i stanowczego potwierdzenia wszystkich praw Manuela, co jemu przywróciłoby wolność i dobre imię, tobie zaś zapewniło bezpieczeństwo i spokój sumienia. Co się tyczy środków, jakie mam przeciw tobie, dowiesz się o nich niebawem. Tymczasem odpowiedz.

– Odpowiedź moją słyszałeś już pan przy innej sposobności. Nie uznaję Manuela za swego brata i nie napiszę przyznania się, którego ode mnie żądasz.

– Przewidziałem to. A więc wysłuchaj mnie, Rolandzie. Manuel jest twoim bratem; wiesz o tym dobrze, gdyż dowód stwierdzający jego pochodzenie czytałeś w księdze Ben Joela.

Hrabia wzruszył ramionami.

– Ta księga nie istnieje.

– Wybacz, mylisz się. Oto ona.

I Sawiniusz podsunął przed oczy hrabiego dokument dostarczony przez Zillę.

Zaraz też cofnął rękę i umieścił księgę w przyzwoitym oddaleniu od Rolanda.

Hrabia pobladł z gniewu i na próżno usiłował wyjąkać zaprzeczenie.

Oczy jego z wyrazem nagłego osłupienia zwróciły się na Cyrana.

Poeta mówił dalej, zdając się nie spostrzegać zmieszania Rolanda.

– Posiadam prócz tego zeznanie piśmienne twego ojca. Jeśli znajduje się ono w moich rękach, nie są temu winni twoi wysłańcy, którzy czynili wszystko, co było w ich mocy, aby temu zapobiec. Niestety, nie powiodło im się to zupełnie i twój wierny Rinaldo ciężko przypłacił swe przemądre sztuczki.

– Czy sądzisz pan, że Rinaldo jest twym wrogiem?

– Mówmy w czasie przeszłym. Ja sądzę, że nim był…

– A teraz?

– Teraz wszystko mi to już jedno – rzekł poeta obojętnie. – Rinaldo nie żyje.

– Nie żyje! – wykrzyknął Roland.

– Przeniósł się do lepszego świata, pozostawiwszy mi tę oto pamiątkę jako dowód wiernego aż do końca spełniania obowiązków.

I Cyrano, dotykając palcem policzka, pokazał hrabiemu czerwoną dotąd jeszcze kresę, którą wypisała mu na twarzy kula Rinalda.

– Nie żyje! – powtórzył hrabia przygnębiony.

– Opowiedziałem ci już kiedyś szczegóły odnoszące się do twego urodzenia; czy chcesz, abym ci je teraz odczytał wprost z piśmiennego dowodu? Jest on u mnie, zapisany od początku do końca ręką starego hrabiego. Trzeba zgodzić się z rzeczywistością. Jutro cały Paryż i dwór dowie się o tym, jeśli będziesz się upierał i odmówisz zadośćuczynienia, którego żądam od ciebie.

– Mów ciszej – rzekł hrabia tonem prawie błagalnym. – Zdaję się na twą łaskę.

– A, ustępujesz zatem nareszcie! Czynisz bardzo roztropnie.

– Skończmy! Czego żądasz w zamian za milczenie?

– Przygotowane są już na stole papier i pióro. Siadaj i pisz. Ja będę dyktował.

Hrabia, na pół bezwładny, upadł na krzesło stojące przy stole, wziął pióro i czekał.

„Przyznaję – dyktował Cyrano – że miałem w ręku wszystkie dowody tożsamości mego brata, zamkniętego w tej chwili w więzieniu Châtelet pod imieniem Manuela, i oświadczam, że wszystkie świadectwa przeciw niemu skierowane są kłamliwe, wymuszone gwałtem lub podstępem”.

– Ależ pisząc to, okrywam się hańbą! – zawołał Roland.

– Kończ i podpisz się. Oświadczenie twoje nie wyjdzie poza ścisłe koło osób należących do rodziny. Prócz nich przeczyta je tylko starosta, któremu muszę je pokazać. Ale z tej strony niczego obawiać się nie potrzebujesz. Jan de Lamothe jest najpierw twoim przyjacielem, następnie, wstydząc się tak grubej pomyłki, sam dla własnego dobra będzie się starał utrzymać wszystko w jak największej tajemnicy.

– Masz zatem, czego żądasz. Ale w zamian oddaj mi pismo mego ojca oraz księgę Ben Joela.

– O, nie, panie de Lembrat. Byłaby to zbyt wielka niedorzeczność! W dniu, w którym Manuel odzyska swe prawa i majątek, mógłbyś kazać go zamordować. Muszę mieć w ręku uzdę, która cię poskromi.

– Poprzestań pan na poniżeniu mnie, ale mnie nie lżyj. Jeśli zatrzymujesz przy sobie wszystkie dowody, jeśli będziesz mógł rozgłosić przed światem moje pochodzenie, gdy ci przyjdzie do tego ochota, świadectwo, które wydałem ci przed chwilą, jest najzupełniej niepotrzebne. Zwróć mi je.

– Zapomniałeś o jednym. Ja mogę umrzeć. Świadectwo to zabezpiecza spokój twego brata. Jemu je doręczę. W obecnych okolicznościach nie można być zanadto ostrożnym i przewidującym.

– Jednakże…

– Posłuchaj. Czyż wolałbyś, abym doręczył Manuelowi testament twego ojca? Duma twoja pozwoliłaby na to?

– Dość. Na wszystko masz odpowiedź. Poddaję się. Spełnij pan do końca swe dzieło. Uwolnij Manuela.

– Noc zapadła. Za późno już na kołatanie do wrót więziennych. Ale jutro, zanim jeszcze pierwsze kury zapieją, bądź pewny, że brat twój wyjdzie na wolność. A, wyobrażam sobie, jak okrutnie skrzywi się imćpan de Lamothe, gdy go tak rano wyciągnę z łóżka, zwiastując mu tę wiadomość. Dobranoc, hrabio. Nie chcę przetrzymywać cię nad miarę i potrzebę.

Roland opuścił mieszkanie poety i wybiegł na ulicę, szalony od gniewu.

Nieopodal czekała nań służba. W otoczeniu jej udał się prosto do domu, wysilając umysł nad wynalezieniem środka, który by pozwolił mu wybrnąć z tej matni piekielnej.

Oczywiście, sprawa była przegrana. Dwanaście godzin jednak dzieliło go jeszcze od chwili, w której Cyrano udać się miał do starosty. W takim przeciągu czasu można zdziałać bardzo wiele, gdy się ma umysł wynalazczy i zdolny do szybkiego działania.

– A, i któż nareszcie uwolni mnie od tego człowieka? – zawołał Roland, wchodząc do pałacu.

Cień jakiś zjawił się przed nim na progu niezamkniętych drzwi.

Hrabia poznał Ben Joela.

– To ty! – wykrzyknął z radością, jakby znalazł odpowiedź na swe pytanie.

– Od trzech godzin oczekuję jaśnie pana.

– Chodź za mną.

Służba oddaliła się, odprowadziwszy pana do drzwi jego gabinetu. Roland i Cygan pozostali sami.

– Rinaldo zabity, Cyrano żyje.

Takie były pierwsze słowa hrabiego. Mieściła się w nich wymówka, którą Ben Joel zrozumiał bez trudności.

– Ach, jasny panie – rzekł płaczliwie – walczyliśmy do ostatniej chwili mężnie i wytrwale. I skoro jasny pan wie już, co spotkało biednego Rinalda, musi wiedzieć również, na jakie cuda odwagi zdobywaliśmy się, aby spełnić, co nam przykazano.

– Co mi po tych wiadomościach! Wszystko przepadło… Chyba że…

– Że co? – zapytał skwapliwie Cygan.

– Że uwolni mnie kto od tego przeklętego Bergeraka – dokończył Roland.

– Jasny pan będzie od niego uwolniony.

– Ach, tak – zauważył pogardliwie hrabia – zrobisz mądre przygotowania i, jak zawsze, do niczego cię one nie doprowadzą.

– Sądzę, że zabrawszy się do dzieła zaraz jutro…

– Tu nie można czekać do jutra. Trzeba działać zaraz, natychmiast, tej nocy jeszcze. Aby śmierć Cyrana korzyść mi jaką przyniosła, musi on zginąć wpierw, zanim się uda do Châtelet, wybiera się zaś tam o świcie.

– A więc napad może być urządzony na drodze. I byle tylko napadający znaleźli się w dostatecznej liczbie…

– Tak. To rzecz najważniejsza. Idź, zbierz swych kamratów. Wynagrodzę ich hojnie. Uzbrójcie się w noże; szpadami nic nie zdziałacie. To gracz nie lada.

– Kiedy i gdzie mamy się stawić na rozkazy jasnego pana?

– Twoi towarzysze zatrzymają się na ulicy. Ty przyjedziesz tu sam o trzeciej po północy. Wydam rozkaz służbie, aby cię wpuściła.

– Czy i jasny pan uda się z nami?

– Tak; chcę widzieć was przy robocie.

– A, klnę się na piekło, jasny panie! – zawołał na odchodnym Cygan – że tym razem odpłacę z lichwą za wszystkie krzywdy swoje i że Kapitan Czart żywcem z rąk naszych nie wyjdzie!

XLII

Objaśnienia, których udzielił Roland Ben Joelowi, były bardzo krótkie. Na ich podstawie Cygan w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego hrabia uważa wszystko za przepadłe. Rozumie się, że w objaśnieniach nie było żadnej wzmianki o testamencie hrabiego de Lembrat. Nic też nie wspomniał Roland – rozmyślnie czy też przez zapomnienie – o księdze cygańskiej, znajdującej się w rękach Cyrana.

Nie osłabiło to jednak w niczym zaciętości, z jaką Ben Joel przystąpił do zbójeckiej wyprawy na poetę.

Prosto z pałacu hrabiego Rolanda udał się on do Domu Cyklopa.

Przed wejściem na górę odbył długą naradę z kilkoma łotrami zgromadzonymi w izbie noclegowej.

Wszystko to byli zbóje i rzezimieszki, od dawna poróżnieni ze sprawiedliwością i nic już niemający do stracenia. Wezwanie Ben Joela przyjęte zostało przez nich z zapałem. Sprawa przedstawiała się pod każdym względem świetnie. Przeciwnik był tylko jeden; sprzymierzeńców dziesięciu. Ryzyka nie brano w rachubę, a wynagrodzenie ofiarowywane przez Ben Joela mogło było skusić najoporniejszych.

 

Gdy już zawarto umowę i ułożono warunki wyprawy, Cygan polecił kamratom, aby nieco wypoczęli dla nabrania potrzebnych sił, przyrzekając zbudzić ich we właściwej porze.

Zilla, usłyszawszy pukanie do drzwi, sądziła w pierwszej chwili, że to przybywa poseł od Sawiniusza.

Na widok wchodzącego Ben Joela doznała bardzo umiarkowanej radości.

Zbój, nie zwracając najmniejszej uwagi na ślady fizycznych i moralnych cierpień widniejących na twarzy siostry, rzucił się na stołek i rzekł:

– Otóż i ja! Musiałaś być już bardzo zaniepokojona moją nieobecnością.

– Wiele ważnych zdarzeń zaszło w tym czasie, więc co prawda, zapomniałam o tym.

– Jakich zdarzeń?

– Czyż zapomniałeś o Manuelu?

– Jakże mogłem zapomnieć! Wszakże to w jego sprawie drogę tę odbyłem.

– Widziałeś się z hrabią?

– Naturalnie.

– Cóż ci powiedział? Chciał otruć Manuela; czy wiesz o tym?

– Nie chwalił się tym. Ale nie o Manuela chodzi w tej chwili. Teraz na placu Cyrano.

– Cóż chcesz z nim zrobić?

– Dowiesz się jutro.

– Znów jakieś piekielne spiski, znów jakaś zmowa pomiędzy hrabią i tobą! Ben Joelu, kiedy ty się opamiętasz?

Cygan zaczął śmiać się cynicznie.

– Czy doświadczasz wyrzutów sumienia? – rzekł. – A może przestałaś już kochać Manuela?

– Wiesz dobrze, że kocham go nad życie!

– Daj więc pokój kazaniom i nie przeszkadzaj mi w robocie. Ty nie wiesz jeszcze, do czego jest zdolny brat, gdy kocha swą siostrzyczkę, a przy tym dba o swoje interesy.

– Nie rozumiem cię, Ben Joelu!

– Posłuchaj zatem. Zwiodłem Cyrana i Manuela, to prawda, ale zwiodłem także hrabiego, pozwalając mu myśleć, że wszystko skończy się z chwilą, gdy jego brat powróci, skąd wyszedł. Gdy już panna de Faventines zostanie hrabiną de Lembrat i gdy Manuel, powróciwszy do nas, wyleczy się ze swej głupiej miłości do córki jaśnie wielmożnego margrabiego, zajmę się wówczas jego przyszłością i naszym losem.

– Co mówisz, nieszczęsny! Czy sądzisz, że w ten sposób Manuel odzyska wolność?

– Odzyska, gdy tylko hrabia nie będzie potrzebował obawiać się go jako rywala. Wiem ja o tym więcej, niż ty domyślać się możesz. Pozwól mi więc działać.

– Dzisiaj! – szepnęła Zilla, która czuła się mimowiednie pociągana dowodzeniami brata.

– Manuel przypomni sobie niezawodnie, że kochał ciebie i że ty nigdy go kochać nie przestałaś. Wówczas… pożenię was.

– Pożenisz nas?

– Z największą pewnością. Dopełniwszy zaś tego, udam się do władzy, jak przystało nawróconemu grzesznikowi. Oświadczę, gdzie należy, że pan de Lembrat wymusił na mnie przekupstwem fałszywe zeznanie i że Manuel jest rzeczywiście jego bratem. Zażądają dowodu, który im natychmiast przedstawię. Zechcą też zapewne ukarać mnie za poprzedni fałsz – ale cóż mnie to obchodzi? Posiedzę sobie trochę w więzieniu i na tym koniec. Gdy kto dba o los rodziny, nie zważa na takie drobiazgi! Zapłacisz mi zresztą za nie, zostawszy wicehrabiną de Lembrat. Taki jest mój plan, siostruniu; zdaje mi się, że ci przypada do smaku?

Zilla słuchała z głową schyloną. Gdy skończył, podniosła głowę i w oczy mu spojrzała, ramionami wzruszając.

– Twój plan jest niedorzeczny! – rzekła poważnie. – I wówczas tylko nie byłby takim, gdybyś miał możność wprowadzić go w wykonanie.

– Alboż nie mam tej możności? Księga, którą zachowałem w ukryciu przed wszystkimi i której wydania odmówiłem tak samo hrabiemu, jak i Cyranowi, dostarczy mi dowodu, którego nikt nie będzie mógł podać w podejrzenie.

Zilla wiedziała, że jedno jej słowo wystarczy do obrócenia wniwecz wszystkich rojeń brata, ale że zbudzi ono zarazem w jego umyśle burzę straszliwą.

Nie zawahała się jednak stawić mu odważnie czoła.

Wargi jej zacięły się mocno silnym, nerwowym kurczem. Chciała być za wszelką cenę spokojna i – udało jej się to.

– Ben Joelu – rzekła – księgi, o której mówisz, już tu nie ma.

– Zabrano ci ją?! – ryknął Cygan.

– Nie. Sama ją dałam!

– Ty?

– Dałam ją panu de Cyrano.

– Nędznico!

Zbój, wściekłym gniewem uniesiony, rzucił się na siostrę z podniesioną pięścią.

– Nędznico!

Nie drgnęła nawet i tylko oczy, pełne błyskawic, utkwiła w oczach Cygana, powstrzymując go w miejscu magnetyczną siłą…

Ręka mu opadła; uczuł się pokonanym.

– Dlaczegoś to zrobiła? – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Bo obrzydły mi już te wszystkie zbrodnie! Bom uczyniła ofiarę ze swej miłości; bo postanowiłam ocalić Manuela.

– I w tym celu dałaś do ręki broń memu śmiertelnemu wrogowi?

– Pan de Cyrano nie jest twym wrogiem. Jeśli go nienawidzisz, to dlatego jedynie, że czujesz się gorszy i słabszy od niego.

– A, to tak! – wykrzyknął Cygan. – Dowiedzże się zatem, moja panno, że twój piękny kapitan będzie trupem jutro rano i że Manuel zgnije wpierw w więzieniu, zanim ja zakłopoczę się o jego los. A księgę, którą mi skradłaś, jeszcze dzisiejszej nocy odbiorę.

– Dzisiejszej nocy! – wyjąkała Zilla. – Otóż to ta świeża zbrodnia, o której przed chwilą rozmyślałeś!

– Nazywaj to sobie zbrodnią; dla mnie jest to tylko zemsta. Zanim ukaże się jutrzejsze słońce, wszystko się skończy.

– Nie! – odparła Zilla, rzucając się do drzwi – gdyż zanim ukaże się słońce, ja również wystąpię do walki i wszystko wyjawię.

Ale szybszy od słabej dziewczyny Ben Joel zdążył uprzedzić ją i zagrodził jej sobą wyjście.

– Puść mnie! – ostrzegła Cyganka, dobywając zatrutego sztyletu, z którym nigdy się nie rozstawała.

Ben Joel, zawsze ostrożny, nie stanął do walki, bezużytecznej zresztą, gdyż był panem położenia.

Jako ostatnią pogróżkę i jako ostatnią obelgę cisnął on w twarz Zilli śmiech szatański, szyderski, pchnął drzwi, wybiegł i na dwa spusty zamknął Cygankę w mieszkaniu.

Nie poprzestając na tym, wyciągnął z zamka klucz i schował go do kieszeni, a następnie przyciągnął kilka mebli z bocznej izby i drzwi nimi zabarykadował.

Podczas tej czynności, która trwała około dziesięciu minut, Zilla nie przestawała kaleczyć sobie rąk o dębowe, gwoździami najeżone deski, usiłując tę zaporę otworzyć lub wyłamać.

Głos jej, na przemian gniewny i błagający, dobiegał nieustannie do uszu Ben Joela, który jednak zdawał się go nie słyszeć.

Gdy ukończył barykadę, zszedł na palcach na dół, zbudził swych ludzi i zanurzył się wraz z nimi w ciemnościach nocy.

Tegoż samego wieczora, tak obfitego w wypadki, Manuel doczekał się niespodzianych odwiedzin starosty.

– Czy zdecydowałeś się nareszcie przyznać do winy? – zapytał surowo Jan de Lamothe.

– Dziś mniej niż kiedykolwiek myślę o tym. Będę mówił przed sędziami nie dla przyznania się do zbrodni, której nie popełniłem, lecz dla odparcia oszczerstw hrabiego Rolanda de Lembrat.

– Strzeż się, Manuelu; wstępujesz na drogę bardzo niebezpieczną. Jutro staniesz przed trybunałem oskarżającym. Szczere przyznanie się do wszystkiego, połączone ze skruchą i żalem, złagodzić może cokolwiek karę, która cię czeka. Opór, przeciwnie, stanie się dla ciebie fatalny.

– Czegóż mogę się jeszcze obawiać?

– Tortur! – przemówił starosta tonem poważnym i groźnym.

– Możecie torturować mnie aż do pozbawienia życia – odpowiedział Manuel spokojnie – nie wymusicie ani jednego słowa niezgodnego z prawdą.

De Lamothe pokręcił głową i wyszedł z podziemia, mrucząc do siebie:

– Wszyscy oni tak mówią. Gdyby im uwierzyć, okazałoby się pewnie, że więzienia zapełnione są samymi niewiniątkami.

XLIII

W zajeździe sławetnego Gonina rozmawiali ze sobą Marota i Sulpicjusz. Było to w tym samym czasie, gdy Cyrano zmuszał Rolanda do podpisania wiadomego aktu.

Po raz pierwszy dopiero po przyjeździe sekretarz i tancerka znaleźli się sam na sam i mogli porozumieć się bez obawy żarcików Sawiniusza i natrętnej ciekawości gospodyni.

Sulpicjusz usiadł naprzeciw Maroty przy jednym ze stołów izby gościnnej i podczas gdy jespan Gonin drzemał w kącie, młodzi wyjawiali sobie wzajem swe myśli i projekty.

– Mości Castillanie – odezwała się wreszcie tancerka – jutro rano muszę już podziękować panu de Cyrano za gościnność i pożegnać was wszystkich.

– Już jutro? To być nie może!

– Może być i być musi. Nie mogę tu przecie mieszkać. To było dobre w pierwszej chwili po przyjeździe; teraz już jednak wypada mi wracać do swoich.

– Gdzież oni są? – zapytał Sulpicjusz z pewnym niepokojem.

– Zapewne w Paryżu. Gdym opuszczała towarzystwo nasze w Orleanie, dyrektor mówił mi, że zamierza na najbliższy jarmark przybyć do stolicy.

– Czy ten rodzaj życia nęci cię jeszcze, Maroto?

– A jakiż inny może z nim się równać pod względem wesołości i swobody?

– Ależ, mała niewdzięcznico! – szepnął Castillan, ujmując rękę dziewczyny i silnie ją ściskając – czyś zapomniała, że cię kocham!

– I ja kocham cię – odrzekła tancerka z uśmiechem na ustach – i spodziewam się, że o tym nie wątpisz!

– Jakże nie mam wątpić, skoro mówisz, że mnie porzucisz! Ach! Maroto, będziesz przyczyną mojej śmierci!

– Cóż chcesz zatem, abym zrobiła?

– Abyś pozostała.

– Cóż znów! – zawołała Cyganka, uderzając nogą z niecierpliwości. – To niepodobna! Bo pytam: czyż mógłbyś mnie poślubić?

Castillan przez długą chwilę nie mógł się zdobyć na odpowiedź.

Nigdy nie zadawał sobie jeszcze tego pytania.

Marota przerwała pierwsza milczenie.

– Jestem szczera – rzekła – i wiem, czego mam prawo spodziewać się. Nie poślubia się takich dziewczyn jak ja. Choćbyś nawet chciał tego, ja musiałabym odmówić. Wiem też, że gdy zajdzie konieczność zerwania tego związku, ty uczynić tego nie potrafisz. Znam się na tych rzeczach lepiej od ciebie!

– Nie, ty mnie nie kochasz! – poskarżył się Castillan pragnąc, by rozmowa przybrała inny kierunek.

– Jeszcze! Posłuchajże, co ci powiem. Nie jesteś dzieckiem i potrafisz mnie zrozumieć.

Był raz mały pazik, który nosił, nie pomnę już, jakie imię, ale którego główka była równie żywa, jak serce poczciwe.

Pewnego dnia, przechodząc ścieżką między zbożem, pazik ten usłyszał śpiewającego prześlicznie skowronka.

Ptaszek zerwał się z nadejściem chłopca i wysoko, aż pod samo niebo, uniósł swe najpiękniejsze tony; pazik zaś zapragnął koniecznie go posiąść.

Przyzywał ptaszynę głosem tak miłym, tak miłym, aż sfrunęła z wysokości i usiadła tuż przy nim.

Chłopiec zbliżył się ostrożnie i ukląkł na murawie, która rosła na brzegu ścieżki.

O kilka kroków od niego skowronek skakał wśród zboża, lekki i wesoły, nie czując żadnej trwogi wobec chłopca, ptaszki bowiem posiadają instynkt, który ich nigdy nie zawodzi, ten zaś ptaszek odgadł od razu, że mu nie chcą żadnej krzywdy wyrządzić.

Pazik wyciągnął z wolna rękę i skowronek pozwolił się pochwycić.

Serduszko ptaszyny biło szybko pod ręką chłopca – nie ze strachu jednak bynajmniej.

Wszakże wiedział skowronek, że jedno poruszenie skrzydełek może przywrócić mu wolność i unieść go daleko od pazia.

Chłopiec wziął ptaszka ze sobą, dumny ze swej zdobyczy, nakarmił go świeżym ziarnem i czystą wodą, i dużo czasu spędził na głaskaniu jego piórek miękkich jak jedwab oraz na pokrywaniu pocałunkami jego główki maleńkiej.

Skowronek oswoiwszy się podlatywał wesoło i śpiewał pazikowi swe najpiękniejsze piosneczki.

Trwało to długo.

Chłopiec i ptaszyna zdawali się nierozłączni.

A że zawsze dwie istoty tak zespolone ze sobą rozumieją się nawzajem, choćby nawet nie rozmawiały, więc i ta para wyjawiła sobie uczucia serca jej przepełniające.

Przyszedł jednak taki dzień, że chłopiec zapłakał. Dorozumiał on się tego dnia, że ptaszek chce go opuścić.

Ponieważ dłuższe przetrzymywanie go w zamknięciu groziłoby mu może śmiercią, paź otworzył okno i pozwolił ptaszkowi ulecieć na pola słońcem ozłocone.

Sądził, że już się z nim nigdy nie zobaczy.

Ale ptaszek nie był ani niegrzeczny, ani łatwo przyjaciół swych zapominający.

W chłodny poranek październikowy, gdy paź przechadzał się po wsi, usłyszał niespodzianie tuż przy sobie szelest skrzydełek i krzyki wesołe.

Skowronek spostrzegł go z wysokości i sfrunął, aby usiąść mu na ramieniu.

Przez cały dzień ptaszyna nie opuszczała chłopca, obdarzając go, jak dawniej, piosenkami i pieszczotami.

Następnie, z nadejściem wieczora, znów uleciała daleko.

Nadeszła zima. Paź siedział sam w pokoju, przyglądając się przez szyby śniegowi, który spadał gęstymi, białymi płatkami, na kształt kwiecia migdałowego. Nagle z pobliskiego pola przyleciał ptaszek jakiś, usiadł za oknem i dziobkiem w szybę zapukał.

 

Był to ten sam skowronek.

Paź otworzył z pośpiechem okno i gorącymi pocałunkami ogrzał zziębłą ptaszynę. Od tego dnia przestał być smutny. Skowronek opuszczał go, ale on wiedział, że powróci.

I w tej ciągłej nadziei, w tym szczęściu, z nieustannych niespodzianek złożonym, było wiele uroku – więcej może, niżby go mieściło w sobie całkowite i ciągłe posiadanie.

Gdy Marota skończyła tę bajeczkę, którą wypowiedziała najczulszym i najmelodyjniejszym głosem, spojrzała na Castillana.

Młodzieniec miał łzy w oczach.

Marota wyciągnęła doń rękę, na którą upadły gorące łzy Sulpicjusza.

– Czego płaczesz, paziu najmilszy? – spytała ze smutnym uśmiechem. – Skowronek powróci.

– Naprawdę powróci?

– Przysięgam w jego imieniu.

Z tonu, jakim słowa te zostały powiedziane, Castillan zrozumiał, że Marota go nie zwodzi.

Uśmiech zabłysnął na jego ustach, wilgotnych jeszcze od łez.

– Kiedy odjedziesz? – zapytał.

– O wschodzie słońca.

– Odprowadzę cię.

– I owszem. Dobranoc, Sulpicjuszu.

– Dobranoc, Maroto – westchnął młodzieniec.

I rozstali się w chwili, gdy jespan Gonin, skończywszy swą drzemkę, zabierał się do zaryglowania drzwi czołowych.