Tasuta

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XLIV

Hałastra prowadzona przez Ben Joela przybyła przed pałac hrabiego Rolanda.

Było już po drugiej w nocy.

Cygan pozostawił zbirów na ulicy, a sam zapukał do furty pałacowej, którą mu zaraz otworzono.

Towarzysze Ben Joela byli zbieraniną najróżnorodniejszych wykolejeńców. Gotowi na wszystko, jednego tylko kłopotu doświadczali w tej chwili: czy ich nie minie umówiona zapłata? Cygan podrażnił chciwość ich świetnymi przyrzeczeniami – nie widzieli jednak dotąd ani jednego srebrnika, który byłby zaliczką na spodziewane dukaty.

Postanowili oni natrzeć mocno na Ben Joela, gdy się tylko pojawi.

Była godzina trzecia po północy, gdy Cygan ukazał się z powrotem w towarzystwie człowieka szczelnie w czarny płaszcz zawiniętego.

Wiemy już, że tym człowiekiem był Roland. Zbójów nic on nie obchodził, mieli bowiem rachunki wyłącznie z Ben Joelem.

Ten ostatni, odgadując myśli kamratów, nie czekał, aż wystąpią głośno ze swymi żądaniami. Zadzwonił kiesą pełną złota i stając pośrodku bandy, rzekł:

– Słuchajcie, chłopcy! Zanim przyjdzie chwila stanowcza, musicie być uprzedzeni, z kim będziecie mieli do czynienia. Człowiek, z którym mamy walczyć, jest przeciwnikiem nie lada jakim. Dość będzie, gdy wam powiem, że to Kapitan Czart we własnej osobie. Nie ma pewnie między wami ani jednego, który by o nim nie słyszał. Jeśli który czuje, że słabnie jego odwaga, może cofnąć się. Jeszcze czas na to.

Gwar rozmów dał się słyszeć w gromadzie.

Nikt jednak nie objawił chęci do odwrotu.

Zbóje policzyli się i uznali widocznie, że liczba ich jest dostateczna do wytrzymania zamierzonej walki.

– To dobrze – podjął Ben Joel. – Nie ma pomiędzy wami tchórza. Występujcie więc, jeden po drugim; będę wypłacał umówione wynagrodzenie.

I zagłębiając rękę w worku, wydostał dziewięć zawczasu odliczonych działów, które rozdał zbójom.

Swoją część schował wcześniej jeszcze do kieszeni. Rozumie się, że była to część lwia.

Roland de Lembrat, ukryty w cieniu, towarzyszył tej scenie, ust nie otwierając.

Na znak dany przez Cygana banda ruszyła w pochód. Posuwano się krokiem wolnym, gdyż panowała jeszcze zupełna ciemność, ten zaś, na którego czekano, pojawić się miał dopiero o pierwszym brzasku dnia.

Nieopodal bramy Nesle Ben Joel kazał zbirom stanąć. Przez tę bramę właśnie Cyrano, mieszkający w dzielnicy Saint-Germain, musiał koniecznie przechodzić.

– Tu zaczekajmy – doradził Ben Joel Rolandowi. – Przejście jest wąskie; prócz tego znajdujemy się na brzegu Sekwany. Będziemy mogli pozbyć się łatwo trupa, wrzuciwszy go do rzeki.

– Masz słuszność. Ustaw ludzi swych w ten sposób, aby Bergerac został w jednej chwili otoczony.

Miejscem przeznaczonym na natarcie był róg ulicy.

Na murze jednego z domów róg ten tworzących płonęła we wnęce lampka, oświetlając słabo figurę Matki Boskiej.

Wprost tego domu na brzegu Sekwany leżała duża kupa gruzów, jakby umyślnie przygotowanych, aby zapewnić bezpieczne schronienie zbrodniarzom.

Ben Joel ustawił po trzech ludzi z każdej strony ulicy.

Trzej pozostali wysłani zostali na zwiady w kierunku bramy Nesle.

Wszystkich tych przygotowań dokonano w największej cichości.

Następnie Ben Joel powrócił do hrabiego.

– Czy pan hrabia jest pewny, że Cyrano przybędzie przez tę bramę? – zapytał.

– Jak najpewniejszy. Mieszka on niedaleko stąd i nie ma innej drogi przed sobą, chyba gdyby chciał przebyć Sekwanę powyżej Luwru, co jednak trudno przypuszczać. Czy można ufać twoim ludziom, że ściśle wypełnią rozkazy?

– Niech jasny pan będzie spokojny. Kapitan Czart, choćby był czartem we własnej osobie, nie wyślizgnie się nam. Pierwszy cios z mojej ręki otrzyma.

– Musi to być zrobione szybko. Jeśli nie znajdę przy Cyranie tego, co mi potrzebne, będziemy musieli wziąć szturmem jego mieszkanie.

– O! – zauważył Ben Joel – to nie byłoby bardzo roztropne.

– Tak chcę i tak być musi – rzekł wyniośle Roland. – Jeżeli brama stawi nam opór, podpalimy dom!

Cygan nic nie odpowiedział.

Pochylił się ku ziemi i nadsłuchiwał.

Do uszu Rolanda najlżejszy szmer nie dochodził, ale Ben Joel, który miał słuch o wiele delikatniejszy, pochwycił stuk kopyt na bruku, rozlegający się w bardzo znacznym jeszcze oddaleniu.

Gwiazdy zaczynały gasnąć i na wschodzie, ponad dachami milczącego miasta, niebo z lekka się rozjaśniało.

Jeden z ludzi wysłanych na zwiady nadbiegł szybko.

– Cóż tam? – spytał Roland.

– Jeździec jakiś zmierza w tę stronę.

– Sam?

– Zapewne sam.

– Nie poznałeś, kto to taki?

– Zbyt ciemno jeszcze.

– To on, bez wątpienia – odrzekł Ben Joel. – Ja udam się naprzód; wy bądźcie gotowi.

Cygan podbiegł ku bramie Nesle i przyczaił się, aby zobaczyć przybywającego jeźdźca.

– To on, w samej rzeczy – szepnął do siebie.

– Naprzód! – rzucił przyciszonym głosem rozkaz zbójom, którzy się z nim połączyli.

Następnie jednym skokiem znalazł się przy wierzchowcu poety i chwycił go silnie za chrapy.

Koń szarpnął się gwałtownie w tył, a Cyrano, wyciągając z olstra pistolet, krzyknął:

– Na bok, łajdaku, bo strzelę!

– Hura na Kapitana Czarta! Do mnie, do mnie! – wrzasnął napastnik.

Wszyscy zbóje wystąpili, zagradzając drogę poecie. Roland tylko pozostał w cieniu, oczekując końca walki.

– Zasadzka?! – zawołał Cyrano, śmiejąc się szyderczo. – Hrabia, jak widzę, nie traci czasu. Z drogi, hołota!

I nie ostrzegając już tym razem, wystrzelił.

Jeden ze zbójów powalił się na ziemię z roztrzaskaną głową.

– Giń! – krzyknął Cygan i z nadstawionym nożem rzucił się jak tygrys na Cyrana.

Sawiniusz odbił cios i ze wszystkich stron naciskany zeskoczył z konia, aby walczyć swobodniej.

W ręce jego błysnęła szpada i tą szpadą, którą władał po mistrzowsku, szybko oczyścił plac przed sobą.

W tej chwili kilka kul świsnęło mu koło uszu.

– To czart prawdziwy! – mruknął Ben Joel, wściekły z gniewu, widząc, że żaden ze strzałów nie dosięgnął Cyrana.

I dobywszy rapiera, natarł raz jeszcze na poetę. Cyrano, broniąc się tylu naraz przeciwnikom, nie był w stanie przewidzieć wszystkich ciosów. Szpada Cygana przeszyła mu prawe ramię.

– Dostał! – wrzasnął triumfująco uradowany zbój.

– Druga ręka cała! – odparł drwiąco poeta.

Z błyskawiczną szybkością przerzucił szpadę z prawej ręki do lewej, smagnął nią Cygana przez twarz, a drugim sztychem przebił mu pierś na wylot.

Zbój wyciągnął ręce i padł jak gromem rażony.

– Zabity, dowódca zabity! – odezwał się głos w tłumie.

– Zmykaj, kto w Boga wierzy!

Widząc uciekających w popłochu zbójów, Roland wystąpił naprzód, trzymając w każdej ręce pistolet, i mierzył do Cyrana.

Dwa wystrzały huknęły w jednym prawie czasie.

Sawiniusz, w przekonaniu, że to wystrzelił któryś z uciekających, popędził za nimi ze szpadą w ręce aż do mostu Nesle.

Ale łotry zmykali, jakby im kto skrzydła przyprawił.

Po chwili Cyrano ujrzał się sam jeden na placu.

– Drapnęli – rzekł pogardliwie. – Musiano im nędznie zapłacić.

Wrócił na dawne miejsce i gwizdnął na konia, który przywykły do tego wezwania, podniósł łeb i zarżał.

– Gotów ujść! – szepnął do siebie Roland, ukryty o kilka kroków zaledwie od poety.

Ten ostatni, nie mając już z kim walczyć, zajął się tamowaniem krwi, która płynęła obficie z rany, stopniowo go osłabiając.

Roland śledził jego poruszenia, przemyśliwając w ostatniej jeszcze chwili, czym pokonać przeciwnika.

Hrabia nie wziął ze sobą szpady, licząc, że nie będzie potrzebna. Pistolety jego były nienabite. Był bezbronny, w chwili gdy mu najmocniejszym być wypadało.

Podczas gdy Cyrano zajęty był owiązywaniem chustką krwawiącej rany, hrabia obszedł ostrożnie dokoła miejsce, na którym stał poeta i ukrył się za sztucznym szańcem gruzów leżących nad rzeką.

Tam błysnęła mu w głowie myśl nagła.

Pochwycił ciężki kamień – broń bez wątpienia niedogodną i niewystarczającą, ale jedyną, jaka mu pozostała i z większym jeszcze natężeniem jął śledzić przeciwnika.

Mógł mu przyjść z pomocą przypadek, mogła nastręczyć się niespodzianie sposobność ugodzenia Cyrana z ukrycia – Roland liczył na to i czekał.

Gdy Sawiniusz uczuł się nieco pokrzepionym, zbliżył się do konia, aby go dosiąść i udać się w dalszą drogę.

Końce upuszczonych w czasie walki cugli leżały na ziemi.

Cyrano schylił się, aby je podnieść i rozplątać.

Z tej chwili skorzystał Roland.

Jednym skokiem znalazł się przy nim z podniesionym kamieniem i z całej siły ugodził go nim w głowę.

Poeta, otrzymawszy straszny cios z tyłu, wydał głuchy jęk i runął bezwładnie na bruk.

– Trup, trup! – szepnął z szatańską uciechą hrabia. Rzucił się na ciało Cyrana, którego głowa leżała w kałuży krwi, i jął szukać drżącą gorączkowo ręką.

Na piersiach poety, pod kaftanem, znalazł od razu, co mu było potrzebne: księgę Ben Joela, testament hrabiego de Lembrat i własne zeznanie spisane poprzedniego wieczora, to znaczy wszystkie dowody, których istnienia tak okropnie się lękał. Zabrawszy je, podźwignął na ramiona bezwładne ciało, zaciągnął aż na brzeg Sekwany i rzucił w rzekę.

Potem jak zwykły opryszek uciekł pędem na ulicę Świętego Pawła, przyciskając do piersi skarb za cenę zbrodni nabyty.

Na miejscu walki pozostał tylko trup Ben Joela oraz jednego ze zbójów.

Koń Cyrana, przerażony ostatnim jękiem swego pana, pogalopował jak szalony w kierunku zajazdu.

Tymczasem wzeszło słońce. Straż miejska przybyła na miejsce walki od strony Nowego Mostu. Zjawiło się tam niebawem i kilku wczesnych przechodniów, którzy zatrzymali się, oglądając ciekawie zabitych.

Prawie w tejże chwili przez bramę Nesle przechodzili Castillan i Marota. Tancerka, uwieszona u ramienia młodzieńca, mówiła mu coś przyciszonym głosem, z uśmiechem na ustach, z pełnymi czułości oczyma.

 

Zbliżyli się w ten sposób do grupy utworzonej z pachołków i gapiów.

Castillan rozpoznał od razu łotrowskie oblicze Ben Joela.

– Co tu zaszło? – spytał.

– Nie wiadomo. Leżą dwa trupy i tyle.

Podczas gdy straż unosiła ciała zabitych, Castillan jął rozpatrywać miejsce walki.

– Ben Joel zabity! – rzekł do Maroty. – Coś się tu święci nadzwyczajnego. Patrz, widać dokoła ślady licznych stóp, jakby przeszła tędy cała gromada ludzi. Mój mistrz miał wyjść z domu dziś rano. Czy tylko jemu nie przytrafiło się jakie nieszczęście? Wróćmy do zajazdu.

Kończył właśnie te słowa, gdy nadbiegł zdyszany Gonin, mówiąc z przerażeniem:

– Panie Castillanie, zajrzałem przed chwilą do stajni, którą zostawiłem otworem, i spostrzegłem w niej konia pana de Bergerac, pokrytego pianą i krwią. Powrócił on najwidoczniej sam, gdyż dobijałem się do mieszkania pańskiego mistrza i nikt nic nie odpowiedział.

– A! – wykrzyknął z największą boleścią młodzieniec – pan de Cyrano zabity!

XLV

Podczas gdy Castillan, Marota i właściciel zajazdu czynili najrozmaitsze domysły na temat tego, co się mogło stać z Sawiniuszem i gdzie szukać należy przynajmniej jego trupa, hrabia Roland, zupełnie w pałacu swym bezpieczny, nasycał się owocami swej zbrodni, nie doświadczając najmniejszych nawet wyrzutów sumienia.

Odczytał on dwukrotnie, raz po raz, spowiedź swego ojca i przekonał się, że była ona w istocie tak straszna i tak dla niego fatalna, jak mówił Cyrano.

Następnie cisnął do komina wszystkie groźne dlań papiery, podpalił je i nie odszedł wcześniej, aż przekonał się, że ogień strawił wszystko do szczętu.

– Teraz – wyrzekł z uczuciem wielkiej ulgi – niczego już obawiać się nie potrzebuję. Nikt już nie przyjdzie wydzierać mi majątku; nikt nie sięgnie po rękę Gilberty.

W kilka godzin później Roland de Lembrat wchodził do pałacu Faventines tak spokojny, jakby nic zgoła nie zaszło minionej nocy.

– Dobrze pan spałeś? – spytał go margrabia.

– Wybornie.

– Rozmowa z Cyranem zakończyła się w sposób pomyślny dla ciebie?

– Jak najpomyślniejszy.

– Obawiałem się jakichś niepotrzebnych nieporozumień. Nasz przyjaciel Sawiniusz był wczoraj jakiś dziwny…

– To nic. Porozumieliśmy się w kilku słowach. Cyranowi zdawało się, że znalazł w Perigord, gdzie bawił przed kilkoma dniami, kilka dowodów mających jakoby osłabiać winę jego protegowanego; jedna chwila wystarczyła mi, aby go przekonać, że się najzupełniej myli.

– Czy nas dziś odwiedzi?

– Nie wiem.

– Będziesz pan się z nim widział?

– Prawdopodobnie. Teraz, gdy już ani jedna chmurka nie przyćmiewa naszego stosunku, nie widzę, dlaczego mielibyśmy się wzajemnie unikać.

– To prawda. Cyrano ma nietęgą głowę, ale złote serce. Nie można mieć do niego zbyt długo urazy. Chciałbym, żeby był na uroczystości weselnej.

– Jestem pewny, że będzie.

Margrabia pociągnął gościa do ogrodu, gdzie znajdowała się już Gilberta w towarzystwie matki i Pakety.

Prawie w tymże czasie przyprowadzono Manuela pod silną strażą przed trybunał oskarżający albo mówiąc wyraźniej: do izby tortur.

Było to miejsce straszne i pełne grozy. Pod niskim sklepieniem było ciemno i duszno; na ścianach wisiały narzędzia męki.

Inne do tegoż celu służące przyrządy leżały na ziemi, pokryte w wielu miejscach brunatnymi plamami krwi.

Sam widok tej ohydnej izby mroził krew w żyłach każdemu, kogo wprowadzono dla wymuszenia zeń zeznań.

W głębi widać było podwyższenie, na nim stół otoczony krzesłami. Nad stołem wisiał wielki krucyfiks.

Tuż pod krucyfiksem znajdowało się miejsce sędziego. Nieco niżej siedział pisarz gotowy do notowania wymuszonych na przestępcach zeznań.

Przed tym trybunałem stał kat z pomocnikami, których owego dnia było trzech.

Gdy Manuel wszedł, nie mógł opanować wzruszenia i zadrżał od stóp do głowy.

Następnie zwrócił wzrok na sędziego, który miał go badać. Twarz jego była mu zupełnie obca.

Straż przyprowadziła go przed owo wzniesienie, gdzie kazano mu usiąść na wąskiej ławeczce.

Wówczas głosem powolnym, poważnym, sędzia jął zadawać przepisane prawem pytania, na które młodzieniec odpowiadał śmiało i donośnie.

Lecz gdy sędzia przeszedł do dowodów faktycznych, Manuel nie mógł już utrzymać się w tonie spokojnej uległości.

– Panie sędzio – przemówił z podniesioną głową – oświadczyłem już staroście, że jestem niewinny. Powiedziałem też, że hrabia Roland de Lembrat zostanie przekonany niezbitymi dowodami o oszczerstwie. Dziś jestem gotów dowody te przedstawić.

– Nie przyprowadzono cię tu po to, abyś oskarżał, lecz abyś się bronił.

– W oskarżeniu tym mieści się właśnie cała moja obrona. Hrabia de Lembrat chciał otruć mnie w więzieniu.

– Ten człowiek oszalał! – szepnął sędzia do pisarza.

– Uczyniwszy tak – ciągnął Manuel – czyż nie dowiódł wyraźnie, że się mnie i pretensji moich obawia? Człowiek pewny siebie i słuszności swej sprawy oczekuje spokojnie wyroku sędziów. Jemu ręka kata nie wydaje się zbyt powolna i nie uprzedza jej, chwytając sam za narzędzie zbrodni.

– Mówisz, że pan hrabia de Lembrat chciał cię otruć? Jakkolwiek jest to niesłychana niedorzeczność, pragnę na chwilę traktować ją poważnie. Czymże jesteś w możności udowodnić to oskarżenie?

– Hrabia przysłał mi do więzienia dwie butelki wina. Człowiek, który mi je przyniósł, oświadczył, że osoba przesyłająca pragnie pozostać nieznana i że jedyną pobudką jej działania jest litość nad biednym więźniem. To fałszywe współczucie zwiodło mnie na chwilę. Gdybym nie został w porę ostrzeżony, nie miałbyś pan dziś kłopotu z przesłuchiwaniem mnie: nie żyłbym już bowiem.

– Ostrzeżono cię? – zapytał sędzia niedowierzająco. – I któż taki mógłby to uczynić, skoro byłeś jak najpilniej strzeżony?

– Nie będę opowiadał, w jaki sposób doszła do mnie wiadomość, nie wymienię też osoby, która w tym pośredniczyła. Wskazuję fakt, powinno to wystarczyć, zwłaszcza że go mogę poprzeć dowodem.

– Niech i tak będzie. Objaśnij mnie więc najpierw, co się stało z owymi dwiema butelkami, które, jak utrzymujesz, były zatrute?

– Jedną rozbiłem o podłogę swej celi.

– A druga?

– Druga jest schowana pod kamieniem, do którego byłem przykuty. Proszę posłać kogo do mojej celi, aby przyniósł tę butelkę. Będzie ona, jak sądzę, wystarczającym dowodem.

– Ostrzegam cię – rzekł sędzia groźnie – że jeśli mówisz to wszystko dla zyskania na czasie i odwleczenia wymiaru sprawiedliwości, figle twoje nie będą miały innego skutku, jak tylko zdwojoną surowość trybunału.

– Proszę raz jeszcze o posłanie kogo do celi.

Sędzia dał znak jednemu ze strażników, który natychmiast wyszedł.

Badanie zostało zawieszone aż do jego powrotu.

Zjawił się po kilku minutach, niosąc ostrożnie pokrytą kurzem butelkę.

– Och, och! – zdziwił się sędzia – więc tam naprawdę coś było?

I wziąwszy butelkę, postawił ją przed sobą, przyglądając się jej z miną niedowierzającą.

– Panie sędzio – pośpieszył z żądaniem Manuel – proszę wlać do kieliszka kilka kropel płynu zawartego w butelce. Trucizna, którą zaprawiono wino, jest tak gwałtowna, że nawet ta maleńka ilość zdoła z szybkością pioruna pozbawić życia najmocniejszego człowieka.

Żądanie oskarżonego zostało spełnione.

– Teraz – ciągnął on – proszę doświadczyć mocy tej trucizny.

Sędzia i pisarz spojrzeli na siebie z zakłopotaniem, które, mimo pełnego grozy nastroju tej sceny, wywołało słaby uśmiech na ustach Manuela.

– Stroisz sobie z nas niedorzeczne żarty – wyrzekł wreszcie sędzia. – Jeżeli kilka kropel tego płynu powoduje śmierć natychmiastową, jakże chcesz, żebyśmy jego moc wypróbowali? Nie przypuszczasz chyba, że poddam próbie jednego z tych ludzi, którzy cię otaczają?

– Uchowaj mnie Boże od podobnych myśli! Nie na ludziach czynić trzeba tę próbę, lecz na zwierzętach.

– Dozorca chowa koty… – zauważył nieśmiało pisarz.

– Kot w przybytku sprawiedliwości! – oburzył się sędzia. – Wreszcie… – dodał po chwilowym namyśle – zgadzam się na kota.

Ten sam usłużny strażnik, który chodził po butelkę, podjął się sprowadzić potrzebne zwierzę.

Kot, przeznaczony do tego doświadczenia in anima vili, był pięknym stworzeniem o białej, jedwabistej sierści. Gdy go przyniesiono, zwinięty był w kółko i mrużył ślepia z wyrazem błogości. Nie przeczuwał widocznie żadnego niebezpieczeństwa.

– Próbujemy! – rzekł sędzia.

– Wystarczy umaczać w winie chorągiewkę pióra – objaśnił Manuel.

Powiedziawszy to, podniósł się z ławki.

Sędzia podał mu pióro zanurzone na chwilę w kieliszku. Manuel podsunął je kotowi.

Kot wyciągnął różowy języczek i skwapliwie oblizał chorągiewkę.

Wino było hiszpańskie, słodkie i aromatyczne. Zasmakowało ono widocznie matusowi, gdyż trzykrotnie do poczęstunku powracał.

Manuel położył na stole pióro, zupełnie już suche. Nie pozostało na nim ani kropelki wina.

– To dziwne! – szepnął, widząc, że kot przybrał na powrót swą drzemiącą pozę i że nie okazuje najmniejszego zaniepokojenia.

Sędzia i pisarz znów zamienili spojrzenia.

– Nic! – rzekł pierwszy.

– Zupełnie nic! – powtórzył drugi.

Manuel wziął kieliszek, napełnił go winem, umaczał raz jeszcze pióro i przeciągnął je szybko po wargach.

Spodziewał się doświadczyć tego uczucia sparzenia, które za pierwszym razem ostrzegło go o obecności trucizny.

Płyn wydał mu się słodki jak miód.

Manuel pobladł.

Następnie, ulegając rozpaczliwemu zachceniu, podniósł kieliszek do ust i jednym łykiem wychylił.

– Wstrzymajcie go! Chce się otruć! – porwał się z krzykiem sędzia.

Ale Manuel stał w miejscu, nie zmieniając wyrazu twarzy.

Wreszcie, z gorzkim uśmiechem, postawił kieliszek na stole i rzekł:

– Nie obawiaj się, panie sędzio. Niebo jest przeciw mnie. W tym kieliszku było czyste wino.

– Okłamałeś nas zatem? – wykrzyknął surowo sędzia. – Zrobiłeś sobie igraszkę z trybunału sprawiedliwości!

– Niebo jest przeciw mnie – powtarzał Manuel ze smutną rezygnacją. – Dowód, który zdawało mi się, że już trzymam, wysunął mi się z ręki. Jedna tylko z dwóch butelek była zatruta i tę właśnie stłukłem w przystępie gniewu.

– Nie myśl, że ci się uda wystrychnąć nas na dudków. Niedorzeczna komedia, którą odgrywasz, ten tylko będzie miała skutek, że los twój pogorszy.

Sędzia był widocznie mocno rozdrażniony.

Dał znak pisarzowi, który ujął za pióro; następnie, do Manuela zwracając się, wyrzekł:

– Zarzucane ci przestępstwo jest aż nazbyt widoczne. Chciałeś zaprzeczyć oczywistym faktom i zwrócić oskarżenie przeciw oskarżającemu. Wszystko to, jak widzisz, nie doprowadziło cię do niczego. Przyznaj się do winy; wzywam cię po raz ostatni.

– Nigdy – rzekł Manuel tonem jak najbardziej stanowczym.

Sędzia dał rozkaz.

Kat i jego pomocnicy przystąpili do młodzieńca. Posłuszny instynktowi zachowawczemu chciał stawić opór.

Po krótkiej walce krzepkie ręce oprawców obezwładniły Manuela.

Rozciągnięto go na ziemi; pomocnicy kata skrępowali mu ręce i nogi silnymi sznurami.

Te sznury przyczepione zostały następnie do innych, przymocowanych do ścian izby. Uczuł się uniesiony w powietrze, a jednocześnie naprężone silnie sznury zaczęły wyciągać mu ze stawów ręce i nogi.

Pod ciało, wyciągnięte w ten sposób w horyzontalnej prawie pozycji, podsunięto drewniane rusztowanie, które unosząc tors, zwiększyło jeszcze siłę ucisku.

Były to przygotowania do tortury zwanej próbą wody.

– Pierwsza doza! – rozkazał sędzia.

Kat wsunął pomiędzy ściśnięte zęby Manuela żelazną kopystkę, otworzył je przemocą i wcisnął mu w usta koniec dużego leja, który sięgał aż do przełyku.

Gwałtowne, lecz krótkie miotania się męczonego były jedynym objawem stawianego przezeń oporu.

Jeden z pomocników kata jął przelewać z wolna do leja wodę z pełnego dzbanka.

Manuel nie dał żadnego znaku.

Po dwa i po trzy razy ponawiano męczarnię, on jednak na chwilę nawet odwagi nie stracił.

Z zamkniętymi oczyma zdawał się oczekiwać śmierci.

Dwie były próby wody: zwyczajna i nadzwyczajna. Aby wytrzymać drugą z nich, trzeba było posiadać moc nadludzką.

Woda, wlewana do żołądka w ilości nadmiernej, sprowadzała objawy podobne do duszenia się.

Pod wpływem zazierającej do oczu śmierci przyznanie się wybiegało z ust męczonego – czy winny był, czy niewinny.

Manuel, obdarzony charakterem żelaznym i wolą niezłomną, wytrzymał zwycięsko pierwsze bóle tej męczarni.

 

Tętna w skroniach biły mu gwałtownie; krew, napędzana całą siłą do mózgu, czerwieniła mu twarz, ostry ból przeszywał mu piersi, mimo wszystko młodzieniec nie przestawał milczeć z zamkniętymi wciąż oczami. A ile razy sędzia zawołał: „Przyznaj się!” – on głosem silnym jeszcze odpowiadał:

– Nigdy!

Przystąpiono do próby nadzwyczajnej.

Manuel otworzył oczy.

W spojrzeniu młodzieńca, bystrym i groźnym, sędzia dopatrzył się skruchy i prośby, i raz jeszcze powtórzył swe stałe pytanie.

– Nigdy! – była odpowiedź, ostatnia już, niestety, gdyż męczony zaczął głos tracić.

– Druga doza nadzwyczajna! – rozkazał sędzia.

Oprawcy rozkaz spełnili.

Był to już koniec.

Manuel zamknął oczy na nowo; twarz mu się wydłużyła.

– Zemdlał! – rzekł jeden z oprawców.

– Odwiązać go – polecił sędzia. – Nigdy jeszcze nie widziałem w przestępcy tak zaciętego oporu.

– No, jeżeli przyjdzie jeszcze do siebie – mruknął jednocześnie oprawca – to będzie dowód, że siedzi w nim diablo rogata dusza!

Manuela, wciąż nieprzytomnego, odniesiono nie do więzienia, lecz do komnaty sąsiadującej z izbą tortur, gdzie zajął się nim lekarz więzienny.