Tasuta

Opuszczony okręt

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Kapitan Jean Guiton, – znał doskonale wypadek, wezwany był bowiem także ze swoją łodzią do przedsięwzięcia usiłowań wyratowania statku.

Opowiedział mi ten wypadek, zresztą bardzo zwyczajny. – Statek pędzony wściekłym wiatrem, zgubiwszy kierunek w nocy, płynąc na los szczęścia po wzburzonem morzu, rozbił się na tych niezmiernych ławicach piaskowych, które ciągną się w tych stronach, jak bezbrzeżna Sahara, o małym stanie wody.

Rozmawiając, rozglądałem się przed i naokoło siebie. Pomiędzy niebem a oceanem biegła przestrzeń widzialna daleko. Zbliżaliśmy się do jakiejś ziemi. Zapytałem kapitana:

– Czy to jest wyspa Ré?

– Tak, proszę pana.

Nagle kapitan wskazał mi wyciągniętą dłonią zaledwie widzialną jakąś rzecz na pełnem morzu i rzekł:

– Patrz pan, oto pański okręt.

Marie-Joseph?

– Ależ, tak.

Byłem zdumiony. – Ten czarny punkt zaledwie widzialny, który byłbym wziął za kawałek rafy, zdawał mi się odległy najmniej o trzy kilometry od brzegu.

Zagadnąłem:

– Ależ kapitanie, w miejscu które mi wskazujesz musi być ze sto sążni wody?

On począł się śmiać:

– Sto sążni, mój przyjacielu? Ani dwa sążnie, zapewniam pana. My mamy teraz pod sobą, głębokie morze, dziewięć godzin, czterdzieści minut. Może pan iść plażą, ręce w kieszeni, po śniadaniu w hotelu Delfin i zapewniam pana, że za dwie godziny i pół, a za trzy godziny najwyżej, dojdziesz pan do opuszczonego okrętu, suchą nogą, mój przyjacielu i będziesz miał godzinę czterdzieścipięć, – do dwóch godzin zostać tam, ani trochę więcej – inaczej będziesz wzięty. Im prędzej morze się cofa, tem szybciej powraca. Płaskie jest to wybrzeże jak pluskwa. Zabierz się pan w drogę o czwartej pięćdziesiąt, a na siódmą godzinę i pół, wrócisz na pokład Jean-Guiton i jeszcze tego samego wieczoru wysadzi on cię na wybrzeże La Rochelle.

Podziękowałem kapitanowi i udałem się na przód łodzi i spoglądałem na małe miasteczko Saint-Martin, ku któremu szybko zbliżaliśmy się. Podobne ono było do tych wszystkich miniaturowych portów, które są stolicami wysepek rozsianych wzdłuż stałego lądu. Byłato właściwie wielka wieś rybacka, jedną nogą w morzu a drugą na lądzie, żyjąca rybami i ptactwem, jarzyną i ostrygami, rzodkiewką i ślimakami. Sama wyspa jest niską, mało uprawną, zdawała się atoli być bardzo zaludnioną. Nie zapuściłem się jednak w głąb wyspy.

Po śniadaniu przeszedłem mały przylądek, a że morze opadało gwałtownie szedłem przez piaski w kierunku owej czarnej skały, którą widziałem ponad wodą, tam daleko.

Szedłem prędko po tej żółtej płaszczyźnie, elastycznej jak ciało, które zdawało się pocić pod mojemi nogami. Morze przed chwilą było tu jeszcze, teraz widziałem je daleko uciekające w mgnieniu oka, tak że nie rozróżniałem więcej linii dzielącej piasek od oceanu. Zdawało mi się jak gdybym był obecny przy jakiemś zjawisku czarodziejskiem i gigantycznem. Atlantyk był przedemną jeszcze przed chwilą i znikł potem na piasczystej płaszczyźnie, a ja szedłem teraz pustynią. Jedynie wrażenia, oddechu słonej wody pozostały naokoło mnie.

Czułem ostry zapach trawy morskiej, zapach fali i łagodny zapach brzegów. Szedłem szybko nie czując już zimna, spoglądałem na opuszczony okręt, który powiększał się w miarę jak się zbliżałem i podobny był teraz do olbrzymiego wieloryba.

Zdawał się wyrastać z ziemi i przybierał wśród tej ogromnej, płaskiej i żółtej przestrzeni nadnaturalną proporcyę. Po godzinie drogi doszedłem do niego. Statek leżał na boku, połamany, nieżywy, pokazując tak jak boki bydlęcia swoje potrzaskane kości, swoje kości drewniane, pociągnięte smołą, przebite ogromnymi gwoździami. Piasek już go objął w swoje posiadanie, wszedł we wszystkie jego szczeliny, objął go i trzymał i nie wypuszczał więcej. Zdawało się, że wrósł już w niego. Przód okrętu zarył się głęboko w tej łagodnej a zdradliwej plaży, podczas gdy tył, wzniesiony do góry zdawał się rzucać w stronę nieba, jak krzyk przeraźliwej rozpaczy te dwa białe słowa na czarnem oblamowaniu: Marie-Joseph.

Wydrapałem się ze strony najniższej na tego trupa okrętu, smutnym blaskiem oświetlał te, pewnego rodzaju długie i ciemne piwnice, pełne teraz szczątków wszelakiego drzewa.