Tasuta

Bez dogmatu

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

1 Lipca

Zazdrość moja byłaby nędzną, gdyby nie to, że jest w niej ból wyznawcy, któremu profanują jego bóstwo. Jużbym się wyrzekł nawet dotknięcia jej ręki, gdybym mógł umieścić ją na jakiejś górze niedostępnej, do której nie wolnoby się było nikomu zbliżyć.

2 Lipca

Łudziłem się, żem zdrętwiał. To, co było chwilowym stanem nerwów, poczytałem za stały stan duszy. Zresztą, już wówczas podejrzewałem, że to nie będzie trwałe.

3 Lipca

Jednak coś między nimi zaszło. Ukrywają oboje urazę, jaką wzajem do siebie czują, ale ja ją widzę. Od kilku dni nie spostrzegłem, by on brał jej ręce, jak to miał zwyczaj czynić poprzednio – i podnosić je kolejno do ust, albo żeby gładził jej włosy, albo całował czoło. Miałem chwilę prawdziwej radości, ale zatruła ją sama Anielka. Zauważyłem, że ona usiłuje go jakby przebłagać, wprowadzić w lepszy humor i wrócić do dawnych stosunków. Na ten widok ogarnęła mnie wściekłość, która odbiła się w mojem postępowaniu z Anielką. Nigdy nie byłem dla niej, a tem samem i dla siebie tak niemiłosierny.

4 Lipca

Dziś, wracając z Wandelbahnu, spotkałem ją na moście, naprzeciw kaskad. Zatrzymała się nagle i poczęła coś mówić, ale huk wodospadów zagłuszył jej słowa. Rozdrażniło mnie to, bo mnie teraz wszystko rozdrażnia, więc sprowadziwszy ją z mostu, w stronę naszej willi, rzekłem z niecierpliwością:

– Nie mogłem dosłyszeć coś do mnie mówiła.

– Chciałam cię spytać – odpowiedziała ze wzruszeniem – czemu ty taki dla mnie jesteś? Czemu ty nie masz wcale dla mnie litości?

A mnie wszystka krew zbiegła do serca na te słowa:

– Czy ty nie widzisz – odrzekłem prędko – że cię kocham bez pamięci. Jak można za nic mieć takie uczucie! Słuchaj, ja już od ciebie niczego nie chcę. Powiedz mi tylko, że mnie kochasz, oddaj mi swoją duszę, a wszystko zniosę, wszystko wytrzymam – i oddam ci w zamian życie i będę ci służył do ostatniego tchnienia. Anielko, ty mnie kochasz, powiedz! prawda? Ty mnie zbawisz tem jednem słowem – powiedz je!

Anielka stała się tak blada, jak piana wodospadów. Zdawało mi się, że powiał na nią lodowaty wiatr i ściął krew w jej żyłach. Przez chwilę nie mogła przyjść do słowa, wreszcie z największem wysileniem odrzekła:

– Proszę cię na wszystko, nie mów tak do mnie!

– Więc nigdy mi tego nie powiesz?

– Nigdy – odrzekła.

– Pomyśl tylko, że to ty nie masz dla mnie…

I urwałem. Przez głowę przeleciało mi, że gdyby Kromicki żądał od niej tego słowa, toby mu go nie odmówiła – i na tę myśl zadzwoniło mi z rozpaczy i wściekłości w uszach, a pociemniało w oczach. Straciłem całkiem przytomność. Wiem tylko, że cisnąłem jej w oczy tak straszne i cyniczne słowa, jakich żaden inny mężczyzna nie poważyłby się powiedzieć bezbronnej kobiecie. Nie śmiem poprostu zapisać ich w tym pamiętniku. Jak przez sen pamiętam, że przez chwilę patrzyła na mnie zdumionemi i przerażonemi oczyma, a potem chwyciła mnie za rękaw i potrząsając mojem ramieniem, poczęła pytać gwałtownie;

– Leonie, co tobie! co tobie!?

Mnie było to, że traciłem zmysły. Wyszarpnąłem jej rękę i odszedłem w drugą stronę. Po chwili wróciłem, ale już jej nie dostrzegłem. Wówczas zrozumiałem tylko jedno: że oto nadszedł czas – i że trzeba skończyć. Ta myśl utworzyła natychmiast jakby jasną szczelinę w tej ciemności, która otaczała mi głowę. Był to dziwny stan jednostronnej przytomności. Nie zdawałem sobie dobrze sprawy z tego, co zaszło. Straciłem prawie zupełnie poczucie istnienia własnego i istnienia Anielki – natomiast o śmierci począłem myśleć, nietylko jak człowiek przytomny, ale jak człowiek spokojny. Wiedziałem np. doskonale, że gdy się rzucę ze skał w przepaść, to będzie mogło ujść za wypadek, ale jeśli się zastrzelę w swoim pokoju, to takiego ciosu ciotka moja nie przeżyje. Jeszcze dziwniejszem było to, że mając podobną świadomość, nie poczuwałem się do żadnego wyboru, jakgdyby związek między mojem rozumowaniem a moją wolą i płynącemi z niej czynami, został już przerwany. Mając zupełnie jasne przekonanie, że lepiej jest rzucić się ze skał, niż się zastrzelić, szedłem jednak do willi po rewolwer. Dlaczego? Nie wiem. Wiem tylko, że spieszyłem się coraz bardziej i że wbiegłszy pędem po schodach na górę, począłem szukać klucza od kufra, w którym był zamknięty rewolwer. Nagle wytrącił mnie z tej kolei wyłącznego myślenia o samobójstwie odgłos szybkich kroków po schodach. Błysnęła mi myśl, że to może Anielka odgadła moje zamiary i spieszy im zapobiedz. Tymczasem drzwi otworzyły się gwałtownie i ujrzałem w nich ciotkę, która zawołała zdyszanym głosem:

– Leonie, biegaj po doktora, Anielka zasłabła!

Usłyszawszy to, zapomniałem o wszystkiem innem; wybiegłem z willi bez kapelusza i po upływie kwandransa sprowadziłem lekarza z hotelu Straubingera. Gdyśmy przybyli, było już wszystko dobrze. Doktor poszedł do Anielki, ja zaś zostałem z ciotką na werendzie i wypytywałem, co zaszło.

– Przed pół godziną – mówiła ciotka – Anielka wróciła z twarzą tak rozpaloną, że zaraz obie z Celiną poczęłyśmy pytać: co jej jest? Odpowiadała: „nic! nic!” – jakby z niecierpliwością, ale widziałyśmy, że to nieprawda. Celina poczęła nalegać. Wówczas Anielka uniosła się, co pierwszy raz w życiu widziałam, i zawołała: „Czemu mnie tu wszyscy męczą!” Potem zaraz dostała jakichś spazmów, czy serdecznego śmiechu. Przeraziłyśmy się okropnie i ja poleciałam do ciebie. Chwała Bogu, że to już przeszło. Płakało tylko biedactwo i poczęło przepraszać nas obie za swoje uniesienie…

Ja milczałem, bo mi się serce darło na strzępy. Ciotka poczęła chodzić wielkimi krokami po werendzie, nareszcie stanęła nademną i wziąwszy się pod boki, ozwała się:

– Wiesz, co mi się zdaje, mój chłopcze? Oto my tego Kromickiego wszyscy niedość lubimy – bo i Celina niebardzo go znosi. Dziwna rzecz, on aż nadto stara się wkupić w nasze łaski, a ciągle ma minę intruza. To źle z naszej strony. Anielka to widzi i cierpi nad tem…

– Czy ciocia myśli, że ona go tak bardzo kocha?

– Oj, zaraz: bardzo, bardzo!… Kocha go, bo jest jej mężem – i naturalnie, że jej przykro widzieć, jak go źle traktujemy.

– Ale kto go źle traktuje? Mojem zdaniem, ona poprostu nie jest z nim szczęśliwa – i cała rzecz…

– A niechże Pan Bóg broni – odrzekła ciotka – nie przeczę, że mogła lepszą partyę zrobić, ale co znowu można mu tak dalece zarzucić? Jest widocznie bardzo do niej przywiązany… Celina nie może mu wprawdzie przebaczyć sprzedaży Głuchowa, a i ja mu tego nie zapomnę nigdy, sama jednak słyszałam, jak Anielka broniła go zawzięcie.

– Może wbrew przekonaniu?

– Choćby, to tembardziej dowodzi, że ona go kocha. Co do jego interesów, bieda, że nikt dobrze nie wie, jak rzeczy stoją i stąd ciągłe obawy Celiny. Ale tak naprawdę, czy to majątek daje szczęście? Zresztą ja ci już mówiłam, że nie zapomnę o Anielce i ty na to pozwalasz? co? pozwalasz? My oboje mamy dla niej pewne obowiązki, mój Leonie, nie mówiąc już o tem, że to jest kochane stworzenie, które zasługuje na naszą opiekę.

– Z całego serca, moja ciociu. Ponieważ nie mam siostry, więc póki żyję, nigdy Anielce nie dokuczą kłopoty materyalne.

– Tak liczę na to, że umrę spokojniej – odrzekła ciotka.

I poczęła mnie ściskać, ale dalszą rozmowę przerwał nam doktor. W kilku słowach uspokoił nas zupełnie. „Małe zburzenie nerwowe, które zresztą często się przy tych kąpielach z początku zdarza – przerwać kąpiele na kilka dni, dużo być na powietrzu – oto czego trzeba! Organizm jest zdrów, sił dużo i wszystko będzie jaknajlepiej”. Ponatykałem mu kieszenie za te słowa tak, że kapelusz włożył dopiero za kratą willi. Byłbym sprzedał kilka lat życia, by módz pójść do Anielki i ucałować ją po nogach, przepraszając za wszystko, com jej złego zrobił. Przysiągłem sobie być dla niej innym, znosić cierpliwie Kromickiego, nie burzyć się, nawet nie szemrać. Skrucha, skrucha zupełna i głęboka – oto był teraz stan mojej duszy. Kocham ją jednak niewypowiedzianie. Przed samem południem wrócił z dalekiej przechadzki po Kaiserwegu Kromicki. Zaraz spróbowałem być i dla niego serdeczniejszym. On to wziął za współczucie i był mi prawdziwie wdzięczny. Wraz z panią Celiną spędzili cały dzień przy Anielce. Ona po południu chciała się ubrać i wyjść, ale jej nie pozwolili. Ja także nie pozwoliłem sobie burzyć się z tego powodu. Nie pamiętam, żebym kiedy w życiu odniósł nad sobą tak wielkie zwycięstwo. A mówiłem sobie: „To dla ciebie, moja ukochana!” Byłem w głupiem usposobieniu przez resztę dnia. Ciągle chciało mi się płakać, jak małemu dziecku. I teraz duszą mnie łzy. Nabroiłem, ale też pokutuję za to porządnie.

5 Lipca

Po wczorajszych uniesieniach folga najzupełniejsza, jakby cisza po burzy! Chmury wyładowały całą swą elektryczność. Czuję się słabym i moralnie i fizycznie. Anielka ma się lepiej. Rano znaleźliśmy się sam na sam na werendzie. Posadziłem Anielkę na fotelu z biegunami i otuliwszy ją ciepłym szalem, bo tu poranki chłodne, rzekłem:

– Moja Anielko droga, przepraszam cię z całej duszy za to, com wczoraj powiedział. Przebacz mi i zapomnij – bo i tak ja sam sobie tego nigdy nie zapomnę.

Ona odrazu wyciągnęła mi w odpowiedzi rękę, w którą wpiłem się ustami. Musiałem użyć całej siły woli, aby nie jęczeć głośno, tak wielka była przepaść między moją miłością a moją nędzą. Anielka czuła to doskonale, bo nieprędko cofnęła mi rękę. Ona także starała się opanować wzruszenie, a może i opanować uczucie, które popychało jej serce ku mnie. Szyja jej i piersi drgały, jakby łkanie chciało się gwałtem wyrwać na zewnątrz. Czuła przecie, że ją kocham nad wszystko, że na taką miłość nie natrafia się codzień i że to mógłby być skarb szczęścia na całe życie.

Ale po chwili przemogła się i twarz jej stała się pogodną. Widać w niej było tylko rezygnacyę i wielką dobroć.

 

– Już zgoda będzie między nami, nieprawda? – spytała.

– Tak jest! – odrzekłem.

– I raz na zawsze?

– Co ja ci odpowiem, mój ty aniele. Ty wiesz najlepiej, co się we mnie dzieje…

Jej znów zaszły oczy mgłą, ale znów się przemogła.

– Dobrze już! – rzekła – to ty jesteś dobry…

– Ja? – zawołałem ze szczerem oburzeniem – czy ty wiesz, że gdybyś wczoraj nie była nagle zasłabła, to ja byłbym sobie…

Ale nie dokończyłem. Zrozumiałem nagle, że byłoby niegodziwością z mojej strony wyzyskiwać ją przez strach i groźbę. To nie była droga dla mnie. Ogarnął mnie wstyd tem większy, że ona zaniepokoiła się zaraz i spojrzawszy na mnie bacznie, spytała:

– Co ty chciałeś powiedzieć?

– Chciałem powiedzieć coś, co byłoby niegodne mnie i co zresztą nie ma już dziś znaczenia.

– Nie, Leonie, ja chcę wiedzieć koniecznie: inaczej nie będę miała chwili spokoju.

Wiatr zsunął jej promyk włosów na czoło – więc ja wstałem i począłem go zlekka układać napowrót na jej główce z taką troskliwością jakbym był jej matką i rzekłem:

– Anielko kochana, nie każ mi mówić tego, czegom mówić nie powinien. Jeżeli zaś chodzi o twój spokój, daję ci słowo, że nie potrzebujesz mieć na przyszłość żadnych obaw.

Ona podniosła ku mnie oczy.

– Dajesz mi na to słowo?

– Najwyraźniej i najsolenniej. Co tam się troi w tej główce kochanej!

Dalszą rozmowę przerwał nam listonosz, który oddał całą paczkę listów. Były do Kromickiego ze Wschodu, do Anielki od Śniatyńskich (poznałem jego rękę na kopercie) i do mnie od Klary. Poczciwa Klara pisała niewiele o sobie, natomiast dopytywała się bardzo szczegółowo o mnie. Powiedziałem Anielce, że mam od niej list, wskutek czego Anielka, chcąc widocznie stworzyć zupełną pogodę między nami, zaczęła mnie nią prześladować. Ja oddałem jej pięknem za nadobne, mówiąc, że Śniatyński stracił jakoś w ostatnich czasach głowę. Przez chwilę śmialiśmy się oboje i żartowali. Dusza ludzka jest jak pszczoła, która szuka słodyczy nawet na gorzkich kwiatach. Najnieszczęśliwszy człowiek stara się wycisnąć choć odrobinę szczęścia nawet z własnej męki i by to uczynić, chwyta za lada cień, za lada pozór. Czasem myślę, że ta niepohamowana potrzeba jest dowodem, iż nam się jeszcze coś należy po śmierci. Jestem przekonany, że pesymizm wymyślono także gwoli tej potrzeby, dla pociechy, jaką mogło sprawić ujęcie ogólnej niedoli w filozoficzną formułę. Było to zaspokojeniem dążenia do świadomości i prawdy, szczęście zaś nie jest niczem innem, jak szeregiem zaspokojeń.

A może też miłość jest tak ogromnem źródłem szczęścia, że nawet najciemniejsza jeszcze jest przetkana promieniami; dość, że taki promyk dziś zaświecił nam obojgu. Nie spodziewałem się już tego. Nie spodziewałem się również, żeby człowiek, który w pragnieniach swoich nie ma granic i pożąda wszystkiego, mógł w prawdziwej biedzie poprzestawać prawie na niczem. Ale miałem tego przykład na sobie.

Zaledwie ukończyliśmy czytać nasze listy, gdy pani Celina, która już chodzi o własnej mocy, ukazała się we drzwiach, niosąc stołeczek pod nogi dla Anielki.

– Ach, mamo – rzekła zgorszona Anielka – czy to się godzi?

– A małoś to ty się nawysługiwała mnie, jak byłam chora? – odpowiedziała pani Celina.

Lecz ja wyjąłem jej z rąk taburecik i klęknąwszy przed Anielką, czekałem dopóty, dopóki nie postawiła na nim swych nóżek – i to tylko, żem przez sekundę u nich klęczał, napełniło mnie szczęściem na cały dzień. Tak jest! Człowiek bardzo a bardzo biedny żyje okruszynami i zbierając je, uśmiecha się jeszcze z wdzięcznością – przez łzy.

6 Lipca

Posiadam serce kalekie, ale zdolne do kochania. Teraz dopiero rozumiem Śniatyńskiego. Gdybym nie był człowiekiem zwichniętym, niezrównoważonym, zatrutym przez sceptycyzm, krytykę samego siebie i krytykę tej krytyki, gdyby moja miłość była prawidłową i prawą, byłbym znalazł w Anielce mój życiowy dogmat, za którym przyszłyby i inne. Ale nie wiem… może ja właśnie nie umiałbym inaczej kochać, jak krzywo, może w tem mianowicie leży moja nieudolność życiowa, dość, że to, co powinno się było stać mojem zdrowiem i zbawieniem, stało się śmiertelną chorobą i potępieniem. Dziwna rzecz, jak dalece nie brakło mi ostrzeżeń. Zdawaćby się mogło, iż ludzie przewidywali, co mnie spotka. Toż ja sobie ciągle przypominam, że Śniatyński napisał mi jeszcze wówczas, gdy byłem w Pegli u Davisów, następne słowa: „Z życia musi coś wyrosnąć; bacz-że, żeby nie wyrosło coś takiego, coby się stało nieszczęściem dla ciebie i twoich bliskich”. Wówczas śmiałem się z tego, a przecie niepodobna było lepiej przewidzieć przyszłości! Ojciec mój również kilkakrotnie przemawiał także tak, jakby chwilami przebijał wzrokiem tę zasłonę, która zakrywa przyszłość. Dziś są to wszystko wspomnienia spóźnione. Wiem, że nic mi z tych rozmyślań nie przyjdzie, ale nie mogę się od nich wstrzymać, bo mi żal nietyle siebie, ile Anielki. Ona byłaby ze mną stokroć szczęśliwsza, niż jest z Kromickim. Przypuszczając nawet, że byłbym ją z początku poddawał analizie i powykrywał w niej liczne wady, to i tak kochałbym ją z całej duszy. Byłaby moją, a zatem weszłaby w sferę mego egoizmu. Na jej wady patrzyłbym, jak na swoje własne słabości, a sobie samemu człowiek wszystko wybacza – i choćby się jak najostrzej krytykował, nie przestaje jednak zabiegać wedle własnego dobra, a zatem, być sobie drogim. Tak byłaby mi drogą i ona – a ponieważ jest stokroć doskonalszą odemnie, więc zczasem stałaby się moją chlubą, moją najlepszą, najszlachetniejszą częścią duszy i uznałbym, że na moją krytykę niema przy niej miejsca – i przeszedłbym na jej wiarę i był zbawiony przez nią.

To wszystko zmarniało, zepsuło się, zmieniło w tragedyę dla niej – w zło i tragedyę dla mnie.

7 Lipca

Odczytuję, com wczoraj napisał – i uderza mnie to, co powiedziałem w końcu, że uczucie moje, które, gdyby było prawe, mogło stać się mojem zbawieniem, zmieniło się w źródło zła… Trudno mi się pogodzić z tą myślą. Jakim sposobem miłość dla istoty tak czystej, jak Anielka, może rodzić zło? Ale jedno słowo wszystko tłómaczy: jestto miłość krzywa. Zresztą trzeba mi uznać fakt. Gdyby ktoś, dwa lata temu, powiedział mnie, człowiekowi ucywilizowanemu, posiadającemu estetyczne nerwy, żyjącemu w zgodzie z kodeksem karnym, już dlatego samego, że natura moralna nie pozwala mu żyć inaczej – gdyby mi ktoś, powtarzam, powiedział, że ja będę rozmyślał po całych dniach i nocach o usunięciu ze świata – choćby przez zabójstwo – człowieka, który mi zawadza, tobym takiego proroka poczytał za waryata. A jednak oto, do czego doszedłem! Kromicki zasłania mi świat, odbiera ziemię, wodę i powietrze. Nie mogę żyć właśnie dlatego, że on żyje – i z tego powodu piastuję w duszy myśl o jego śmierci, bez chwili przerwy. Jakieby to było proste i zupełne rozwiązanie wszystkich zawikłań, jakie zakończenie wszystkich nieszczęść, gdyby on umarł! Myślałem niejednokrotnie, że jeśli hypnotyzer może powiedzieć swemu medium: „śpij!” – i medium zasypia – czemuby ta sama siła jeszcze bardziej natężona, nie miała wystarczyć do uśpienia kogoś snem wiecznym? Pozapisywałem sobie świeżo rozmaite książki o hypnotyzmie, tymczasem zaś mimowoli mówię Kromickiemu każdem spojrzeniem: „umrzyj!” – i gdyby taka suggestya wystarczała, dawnoby go nie było na świecie. Skutek z tego dotychczas jest taki, że on ma się dobrze i jest, jak był, mężem Anielki, mnie zaś pozostaje przekonanie, iż moja intencya jest zarówno zbrodnicza, jak głupia, śmieszna, niegodna człowieka czynu – i pogardzam sobą coraz bardziej.

Nie przeszkadza mi to jednak hypnotyzować Kromickiego w dalszym ciągu. To znowu ta sama historya człowieka inteligentnego, który, opuszczony w ciężkiej chorobie przez lekarzy, udaje się do znachorów. Ja chcę zabić przeciwnika hypnotyzmem – że zaś przez to widzę tem dokładniej moją nicość, to tem gorzej dla mnie. Trzeba przytem wyznać, że ilekroć jestem samotny, tylekroć chwytam się na rozmyślaniach o usunięciu nienawistnego mi człowieka za pomocą wszelkich środków, jakie leżą w mocy ludzkiej. Przez długi czas pieściłem się z myślą zabicia go w pojedynku. Ale to droga do niczego! Anielka nie mogłaby zaślubić zabójcy swego męża – więc począłem rozmyślać, jak pospolity zbrodniarz, o innych sposobach. I co dziwniejsza, znalazłem mnóstwo takich, którychby nie wykryła żadna ludzka sprawiedliwość.

Głupstwo! marność! czysta teorya! Kromicki może sobie żyć bezpiecznie, bo podobne myśli nigdy nie staną się we mnie czynem. Nie zabiję go, choćbym wiedział, że nie będę za to więcej odpowiedzialny, niż za rozdeptanie pająka; nie zabiłbym go, choćbyśmy mieszkali na bezludnej wyspie – ale jednak, gdyby można rozciąć czaszkę ludzką, jak jabłko i wydobyć ukryte myśli, pokazałoby się, że robak zbrodni toczy mój mózg. Co więcej: czuję to doskonale, że jeśli w żadnym razie nie zamordowałbym Kromickiego, to nie z tych wyższych pobudek moralnych, ujętych w przykazaniu: „Nie zabijaj!” To przykazanie jam już w sobie zdeptał. Nie zabiłbym go tylko dlatego, że może jakieś resztki tradycyi rycerskiej stanęłyby mi na przeszkodzie, dlatego, że moje wyrafinowane nerwy nie byłyby zdolne zdobyć się na czyn brutalny, żem zadaleko odszedł od pierwotnego dzikiego człowieka: słowem, dlatego, że nie umiałbym się fizycznie na to zdobyć. Ale moralnie ja go morduję codzień – i wobec tego pytam się siebie, czy przed jakimś sądem, wyższym nad sądy ludzkie, nie będę odpowiadał za ten postępek tak, jak gdybym go dokonał?

Być może wprawdzie, że gdyby tak jak już powiedziałem, można było otwierać czaszki ludzkie, to w mózgu najcnotliwszego nawet człowieka znalazłyby się myśli, od których włosy powstawałyby na głowie. Pamiętam, iż gdy byłem małym chłopcem, przyszedł na mnie okres pobożności tak wielkiej, iż modliłem się całą duszą od rana do wieczora, a jednocześnie w chwilach największych religijnych uniesień, przelatywały mi przez głowę bluźnierstwa, tak zupełnie, jakby mi je wiatr nawiewał, albo jakby mi je podsuwał demon. Tak samo zdarzało mi się bluźnić przeciw osobom, które najmocniej kochałem i za które byłbym bez wahania oddał życie. Pamiętam również, że stanowiło to moją dziecinną tragedyę i że cierpiałem z tego powodu prawdziwie. Ale mniejsza o to. Wracając do owych bluźnierczych albo zbrodniczych myśli, sądzę, że się za nie nieodpowiada, ponieważ płyną one ze świadomości zewnętrznego zła, nie ze zła, wszczepionego już w moralny organizm. I właśnie z powodu tej ich zewnętrzności, człowiekowi wydaje się, że mu je djabeł szepce do ucha.

Człowiek zaś słucha ich – i nie chcąc zła, odpycha je – w czem jest może nawet zasługa. Ale ze mną jest rzecz inna. Myśl o pozbyciu się Kromickiego nie przychodzi mi z zewnątrz, ale wykwita i tkwi we mnie. Jam moralnie już do tego dojrzał, jeżeli zaś nie zdobywam się i nie mógłbym się zdobyć na zamordowanie go, to jest tylko, jak wspomniałem, kwestyą nerwów. Rola mojego djabła ogranicza się tylko do tego, że drwi ze mnie, szepcząc mi w ucho, że czyn dowodziłby tylko energii, nie byłby zaś większą zbrodnią.

Oto są rozdroża, na których stoję, a na których nie spodziewałem się tak dalece nigdy stanąć, że spoglądam w głąb własnej istoty ze zdumieniem. Nie wiem, czy istotnie wyjątkowe moje udręczenia okupują, choć w części, mój upadek, wiem tylko, że komu życie nie mieści się w ten kodeks prosty, którego trzyma się Anielka i podobne do niej istoty, komu dusza z takiego naczynia wykipi, ten musi zmięszać się z prochem i błotem.

9 Lipca

Dziś w czytelni Kromicki pokazał mi jakiegoś Anglika, w towarzystwie kobiety nadzwyczaj pięknej i opowiedział mi ich historyę. Piękność ta jest z pochodzenia Rumunką i pierwotnie była za jakimś zrujnowanym bojarem wołoskim, od którego Anglik kupił ją poprostu w Ostendzie. Słyszałem podobne opowiadania z dziesięć razy w życiu. Kromicki mówił mi nawet, za jaką sumę piękna Kokona została nabyta. Opowiadanie to zrobiło na mnie dziwne wrażenie. Pomyślałem sobie: „I to jest sposób” – zapewne, że haniebny dla sprzedającego i kupującego, ale prosty. Kobieta może przytem w takich razach nie wiedzieć o układach, same zaś układy mogą osłonić się możliwie przyzwoitymi pozorami. Mimowoli począłem stosować te myśli do naszego położenia. „A nużby!” Cała rzecz przedstawiła mi się podwójnie: ze względu na Anielkę, jako ohydna profanacya, ze względu na Kromickiego, jako sposób nietylko możliwy, ale nasycający moją dla niego nienawiść i pogardę. Bo gdyby on się na to zgodził, dopieroż wykazałaby się cała jego nikczemność, dopieroż stałoby się jasnem, jaki to jest człowiek i jaką potwornością było oddawać mu Anielkę. Czułbym się wówczas odrazu usprawiedliwiony we wszystkich moich usiłowaniach odebrania mu żony. Lecz czyby się zgodził? Mówiłem sobie: „Nienawidzisz go, zatem przypuszczasz o nim wszystko złe”. Z drugiej strony, starając się o nim myśleć nawet najobjektywniej, nie mogłem zapomnieć, że ten człowiek sprzedał Głuchów, że uzyskał na to podstępem pełnomocnictwo Anielki, że poniekąd oszukał i ją i panią Celinę, że nakoniec chciwość pieniężna była najwidoczniej główną jego namiętnością. Nie ja jeden uważałem go za człowieka, mającego wprost gorączkę złota. Tak samo na niego patrzył Śniatyński, tak samo ciotka, tak samo pani Celina. Otóż tego rodzaju moralna choroba może zawsze doprowadzić do odpowiedniego upadku. Rozumiem swoją drogą, że wszystko będzie prawdopodobnie zależało od stanu jego interesów. Jaki jest ten stan, nikt dobrze nie wie. Ciotka robi przypuszczenia, że nie jest pomyślny; ja przypuszczam, że wszystko, co miał, zasiał w jakąś rolę, która ma przynieść bujne żniwo. Czy przyniesie? On sam zapewne jeszcze nie wie i stąd ten jego jakiś ciągły niepokój, te tuziny listów, wysyłanych do młodego Chwastowskiego, który jest jego pełnomocnikiem na Wschodzie. Przyszło mi nagle do głowy, że właśnie przez tegoż Chwastowskiego możnaby się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Potrzebaby jednak na to długiego czasu. Być może, że pojadę na jeden dzień do Wiednia, obaczę się z doktorem Chwastowskim, który tam pracuje w klinice, i przez niego czegoś się dowiem. Bracia muszą przecie do siebie pisywać. Tymczasem wybadam Kromickiego, ale z wszelką ostrożnością, by nie obudzić jego czujności, ani podejrzeń. Przedewszystkiem spytam go zaraz jutro, co on myśli o owym bojarze rumuńskim, który sprzedał żonę Anglikowi? Przewiduję, że nie zechce być ze mną szczery, ale mu do tego dopomogę w miarę możności, resztę zaś odgadnę. Cała ta suma myśli i zamiarów sprawiła, że cokolwiek odżyłem. Niema nic straszniejszego, jak cierpieć biernie – i wszystko mi jest dobre, co mnie z tego stanu wyprowadza. Powtarzam sobie: „Oto, przynajmniej jutro i pojutrze, będziesz coś przedsiębrał, będziesz coś próbował czynić dla swego uczucia” – i pokrzepiam się tem. Z zupełnej bezwładności przechodzę do jakiejś gorączki czynów. Chodzi o moją głowę, o moje zmysły, które się rozprzęgają. Przyrzekłem Anielce słowem honoru, że się na własne życie nie targnę, nie mam więc już i tego wyjścia. A tak, jak żyję, nie mogę żyć. Jeśli ta droga, na którą chcę wstąpić, jest haniebną, w każdym razie haniebniejszą będzie dla Kromickiego, niż dla mnie. Muszę ich rozłączyć, nietylko ze względu na siebie, ale ze względu na nią. Naprawdę mam gorączkę. Wszystkim tu kąpiele służą, prócz mnie.

 

10 Lipca

Gorące dnie zdarzają się nawet tu, w Gasteinie. Co za upał! Anielka nosi suknie z białej flaneli, takie, jakich Angielki używają do „lawn-tennis”. Pijamy rano kawę na świeżem powietrzu. Ona przychodzi po kąpieli świeża, jasna, jak śnieg o wschodzie słońca. Wysmukłe jej ciało rysuje się wyraźniej, niż zwykle, pod miękką suknią. Poranne światło oświeca ją tak dokładnie, że widzę każdy włosek jej brwi, rzęs i owego puszku, pokrywającego jej delikatne policzki. Włosy jej bywają, jakby mokre, ale w tym blasku zdają się jaśniejsze, niż zwykle, a źrenice są przeźroczystsze. Jaka ona młoda, jaka upajająca! W niej jest moje życie, w niej się streszcza wszystko, czego chcę. Nie odejdę, nie potrafię!

Patrzę na nią i tracę zmysły z upojenia, a zarazem i z bólu, że oto siedzi przy niej – mąż. To nie może tak zostać – niech nie będzie niczyją, byle nie była jego. Ona sobie zdaje, do pewnego stopnia, sprawę z tej męki, która mi skręca nerwy, jednak niedostatecznie. Męża nie kocha, ale pożycie z nim uważa za prawowite – mnie zaś na samą myśl o tem chce się zgrzytać, bo mi się zdaje, że przyznając tę prawowitość, sama siebie upadla. A tego niewolno, nawet jej! Niechby lepiej umarła. Wtedy będzie moją, bo ten prawowity mąż tu zostanie – a ja nie! Przez to samo jam jej prawowitszy, niż on. Dzieje się czasem ze mną coś dziwnego. Oto, gdy się bardzo zmęczę, wymorduję, gdy umysł mój, przez natężone w jednym kierunku myślenie, widzi jakieś odległe przestrzenie, których w normalnym stanie dostrzedz nie można, przychodzą na mnie chwile takiej pewności, że Anielka należy się mnie, że w jakiś sposób jest, czy że będzie moją – iż gdy się budzę z tego stanu, przypominam sobie, jakby ze ździwieniem, o istnieniu Kromickiego. Może w takich chwilach przechodzę tę granicę, której za życia zwykle się nie przechodzi i mam widzenie rzeczy doskonałych, takich, jakiemi są w ideale i jakiemi powinny być w objawach zewnętrznych? Dlaczego te dwa światy sobie nie odpowiadają – i jakim sposobem mogą sobie nie odpowiadać, nie wiem. Usiłuję to nieraz rozwiązać i gubię się i nie rozumiem tej nieodpowiedniości, czuję tylko, że w niej leży niedoskonałość i zło. To poczucie pokrzepia mnie – w takim razie bowiem przynależność Anielki do Kromickiego byłaby właśnie objawem zła.

11 Lipca

Nowy zawód, nowa ruina zamiarów, lubo mam jeszcze iskrę nadziei, że nie zupełna. Mówiłem dziś z Kromickim o bojarze, który sprzedał żonę, przyczem zmyśliłem całą historyę, w celu ułatwienia Kromickiemu szczerości.

Spotkaliśmy Anglika z kupioną żoną przy kaskadach. Począłem zaraz mówić o jej nadzwyczajnej piękności, wreszcie rzekłem:

– Opowiadał mi doktor tutejszy, jak się odbyło kupno i sprzedaż. Ty za surowo sądzisz tego bojara.

– On mnie przedewszystkiem bawi – odpowiedział Kromicki.

– Są okoliczności łagodzące. Był to nietylko bojar, ale i właściciel wielkich garbarni, które prowadził za pożyczone pieniądze. Nagle, z powodu zarazy, dowóz skór z Rumunii został przez sąsiednie państwa wzbroniony. Ten człowiek wiedział, że jeśli nie przetrzyma zakazu, nietylko sam zbankrutuje, ale pogrąży w ruinie setki rodzin, które mu zaufały. Mój kochany, albo się jest kupcem, albo się nim nie jest. Być może, iż moralność kupiecka jest odmienna od ogólnej, ale gdy się raz na nią zgodziło…

– To ma się prawo sprzedać nawet żonę? – spytał Kromicki. – A nie! Nie wolno dla jednych obowiązków deptać drugich, kto wie, czy nie świętszych…

Kromicki nie mógł mnie rozczarować bardziej i zniecierpliwić bardziej, niż odzywając się jak porządny człowiek. Ale nie straciłem odrazu nadziei. Wiem, że każde najmarniejsze indywiduum ma do rozporządzenia pewien zapas frazesów, pięknie brzmiących – więc mówiłem dalej:

– Nie uwzględniasz jednej rzeczy, mianowicie, że ten człowiek pogrążyłby w nędzę razem ze sobą i tę kobietę. Przyznaj, że to jest dziwny sposób pojmowania obowiązków względem najbliższych – odbierać tym najbliższym ostatni kawałek chleba.

– A wiesz, nie wiedziałem, że ty jesteś tak djablo trzeźwy.

Ja zaś pomyślałem:

– Nie rozumiesz, głupcze, że to nie są moje poglądy, to są tylko pojęcia, które ci chcę podsunąć.

Głośno zaś odpowiedziałem:

– Staram się wejść w położenie tego przemysłowca. Ty przytem nie uwzględniasz jednej rzeczy: że ta kobieta mogła go nie kochać, mogła kochać swego dzisiejszego męża, a tamten mógł o tem wiedzieć.

– W takim razie oboje byli siebie warci.

– To inna sprawa. Patrząc nieco głębiej, jeśli ona, kochając tego Anglika, pozostała jednak wierną mężowi, to może jest więcej warta, niż myślimy. Co do twego bojara, może on być człowiekiem podłym, ale pytam, co w podobnym wypadku ma robić kupiec, do którego ktoś przychodzi i powiada mu tak: „Pan jesteś bankrut podwójny, bo masz długi, których nie możesz zapłacić i żonę, która cię nie kocha; ale rozwiedź się z tą kobietą, a ja 1-o zapewnię jej dostatek i możliwe szczęście, a powtóre zapłacę pańskie długi”. Bo to się mówi: sprzedaż! sprzedaż! – a czy to właściwie jest sprzedaż? Pomyśl, że ten kupiec, który się na ów układ zgadza, uwalnia za jednym zamachem od nieszczęścia kobietę (a kwestya, czy to właśnie nie jest prawdziwem zrozumieniem obowiązku względem bliskich) – i od nędzy tych wszystkich, którzy mu zawierzyli…

Kromicki pomyślał chwilę, wypuścił monokl i odrzekł:

– Mój kochany, ja pochlebiam sobie, że na interesach znam się lepiej od ciebie, ale w rozprawy wdawać się z tobą nie mogę, bo mnie w kozi róg zapędzisz. Żebyś nie miał po ojcu milionów, a został adwokatem, byłbyś je i tak zrobił… Jak w ten sposób przedstawiłeś sprawę, dalibóg nie wiem, co mam o tym rumuńskim chłystku myśleć: wiem tylko, że tam był układ o żonę, a to, mów sobie, co chcesz, wygląda na szelmostwo. Powtóre, ponieważ sam jestem poniekąd kupcem, powiem ci jeszcze to: bankrut ma zawsze sposób wyjścia: albo zrobić drugi raz majątek i pospłacać dawne długi, albo strzelić sobie w łeb. W ten sposób płaci krwią; żonę zaś, jeśli ją ma, uwalnia od siebie i otwiera przed nią widoki nowego losu.