Tasuta

Bank Nucingena

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Głosiła smutną prawdę – rzekł Blondet.

– I moralną – dodał Finot.

– Arcymoralną! Szczęście jak cnota, jak zło to pojęcia względne – odparł Blondet. – Toteż la Fontaine miał nadzieję, że z biegiem czasu potępieńcy przywykną do swego położenia i będą się w końcu czuli w piekle jak ryby w wodzie.

– Kołtuny znają wszystkie dowcipy la Fontaine'a – rzekł Bixiou.

– Szczęście człowieka dwudziestosześcioletniego w Paryżu nie jest to samo, co szczęście człowieka dwudziestosześcioletniego w Blois – rzekł Blondet nie zwracając uwagi. – Ci, co na tej zasadzie piorunują na niestałość zasad, to szalbierze lub ignoranci. Nowoczesna medycyna, której najpiękniejszym tytułem chwały jest, iż od roku 1799 do 1837 przeszła z fazy przypuszczeń w fazę wiedzy pozytywnej, a to dzięki zdobyczom paryskiej szkoły analitycznej, wykazała, że w pewnym okresie człowiek odnawia się całkowicie…

– Jak ten „jasiów nożyk”, a wy myślicie, że on jest ciągle ten sam – wtrącił Bixiou. – Jest tedy dużo kratek w tym stroju Arlekina, który my nazywamy szczęściem; otóż kostium mego Godfryda był bez dziur i bez plam. Młody dwudziestosześcioletni człowiek, który byłby szczęśliwy w miłości, to znaczy kochany nie dla swej kwitnącej młodości, nie dla swego dowcipu, nie dla swojej figurki, ale nieodparcie, nawet nie dla miłości samej w sobie, ale gdyby nawet ta miłość była abstrakcją – aby się znów posłużyć terminem Royer-Collarda – taki młody człowiek mógłby nie mieć ani szeląga w sakiewce wyhaftowanej przez ukochaną, mógłby wisieć z komornem u gospodarza, z rachunkiem za buty u wspomnianego już szewca, za ubranie u krawca, który w końcu, jak Francja, postradałby doń sympatię. Słowem, mógłby być biedny! Nędza psuje szczęście młodego człowieka, który nie ma naszych filozoficznych poglądów o zlaniu interesów. Czyż to nie znaczy mieć jedną nogę skostniałą, jak moja w tej chwili, od sąsiedztwa drzwi, a drugą spaloną od kominka? Mam nadzieję, że mnie rozumiecie i że znalazłem echo w kieszeni twojej kamizelki, Blondet? Między nami mówiąc, dajmy pokój sercu, fatalnie wpływa na inteligencję. Jedźmy dalej! Godfryd de Beaudenord posiadał tedy szacunek swoich dostawców, bo jego dostawcy otrzymywali dość regularnie pieniądze. Kobieta bardzo inteligentna, już wspomniana, a której nie można wymienić, gdyż, dzięki swemu brakowi serca, żyje…

– Kto to taki?

– Margrabina d'Espard! Powiadała, że młody człowiek powinien mieszkać w antresoli, nie mieć w domu, nic, co by trąciło gospodarstwem, ani kucharki, ani kuchni, mieć za całą usługę starego lokaja i nie zdradzać żadnej pretensji do urządzania się. Wedle niej, wszelki inny obyczaj jest w złym smaku. Godfryd de Beaudenord, wierny temu programowi, mieszkał przy Quai Malaquais w antresoli; mimo to zmuszony był mieć pewne podobieństwo z żonkosiami, stawiając w swoim pokoju łóżko, zresztą tak wąskie, że mało w nim przebywał. Angielka, która by weszła przypadkiem do niego, nie znalazłaby tam nic improper. Finot znów sobie każe tłumaczyć wielkie prawo improper władające Anglią! Ale skoro jesteśmy związani tysiącfrankowym banknotem, objaśnię ci to. Ja byłem w Anglii! (Po cichu do Blondeta: „Sypię mu dowcipu za więcej niż dwa tysiące”). W Anglii, Finot, zawierasz bardzo ścisłą znajomość z kobietą przez jedną noc, na balu lub gdzie indziej: spotykasz ją nazajutrz na ulicy, poznajesz ją: improper! Znajdujesz przy obiedzie w sąsiedzie swoim po lewej ręce przemiłego człowieka, dowcipnego, swobodnego, wesołego, antyangielskiego; tedy w myśl praw dawnego salonu francuskiego, tak swobodnego, tak miłego, zagadujesz go: improper! Podchodzisz na balu do ładnej kobiety, aby z nią zatańczyć: improper. Rozpalasz się, dysputujesz, śmiejesz się, otwierasz serce, duszę, siejesz dowcip, inteligencję w rozmowie; dajesz upust uczuciom; grasz, kiedyś siadł do gry, rozmawiasz, kiedy rozmawiasz i jesz, kiedy jesz: improper! improper! improper! Jeden z najdowcipniejszych i najgłębszych ludzi naszej epoki, Stendhal, scharakteryzował bardzo dobrze improper, powiadając, że istnieje w Wielkiej Brytanii lord, który, będąc w pokoju sam, nie śmie przy kominku założyć nogi na nogę z obawy, by nie być improper. Dama angielska, choćby należała do wściekłej sekty świętych (dubeltowi protestanci, którzy zamorzyliby całą swoją rodzinę głodem, gdyby była improper), nie będzie improper, brojąc co wlezie w swojej sypialni, a uważałaby się za zgubioną, gdyby przyjęła znajomego w tym samym pokoju. Dzięki improper, znajdą kiedyś Londyn i jego mieszkańców skamieniałych.

– Kiedy się pomyśli, że są we Francji cymbały pragnący wprowadzić do nas uroczyste głupstwa, jakie Anglicy robią u siebie z ową wspaniałą zimną krwią – rzekł Blondet – ciarki przechodzą człowieka, który widział Anglię i który pamięta uroczy i pełen wdzięku obyczaj francuski. W ostatnich czasach Walter Scott, który nie śmiał malować kobiet takimi, jak są, z obawy, aby nie być improper, kajał się, iż stworzył piękną postać Effie w Więzieniu Edynburskim.

– Chcesz nie być improper w Anglii? – rzekł Bixiou do Finota.

– No jak? – spytał Finot.

– Idź do Tuilerii zobaczyć tego marmurowego strażaka, którego rzeźbiarz nazwał Temistoklesem, i staraj się chodzić jak posąg komandora, a nie będziesz nigdy improper. Otóż szczęście Godfryda stało się kompletnym przez najściślejsze zastosowanie wielkiego prawa improper. Oto jak. Miał tygrysa nie grooma, jak piszą ludzie niemający pojęcia o szyku. Tygrys jego był to mały Irlandczyk, nazwiskiem Paddy, Joby, Toby (jak wolicie), trzy stopy wzrostu, dwadzieścia cali szeroki, buzia łasicy, nerwy jak stal moczona w dżinie, zwinny jak wiewiórka, powożący ze zręcznością, która go nie zawiodła nigdy ani w Londynie, ani w Paryżu; oko jaszczurcze, sprytne jak moje, jeździł konno jak stary Frankoni, włosy blond jak u Rubensowej dziewicy, buzia czerwona, fałszywy jak monarcha, kuty jak stary kauzyperda, liczący dziesięć lat wieku, słowem istny kwiat perwersji, grający, klnący, amator konfitur i ponczu, napastliwy jak felieton, zuchwały i drapieżny jak ulicznik paryski. Był chwałą i zyskiem sławnego lorda angielskiego, który dzięki niemu wygrał już siedemset tysięcy franków na wyścigach. Lord lubił bardzo tego dzieciaka, jego tygrys to była osobliwość, nikt w całym Londynie nie miał tak małego tygrysa. Na koniu wyścigowym Joby robił wrażenie sokoła. I oto lord odprawił Toby'ego nie za łakomstwo ani za kradzież, ani za morderstwo, ani za występne stosunki, ani za uchybienie służbie, nie za zuchwalstwo wobec milady, nie za to, że rozpruł kieszenie pokojówki milady, nie za to, że się dał przekupić przeciwnikom lorda na wyścigach, nie za to, że się bawił w niedzielę, słowem nie za żaden fakt naganny. Gdyby Toby popełnił wszystkie te zbrodnie, gdyby nawet przemówił do milorda niepytany, milord przebaczyłby mu ten występek. Milord zniósłby wiele rzeczy od Toby'ego, tak milordowi zależało na nim. Jego tygrys prowadził powóz na dwóch kołach i o dwóch koniach, jeden przed drugim, siedząc na siodle na drugim koniu, z nogami nie dochodzącymi do dyszlów, z miną jednego z aniołków, którymi malarze włoscy otaczają przedwiecznego Ojca. Pewien dziennikarz angielski ślicznie opisał tego aniołka, osądził, że jest za ładny na tygrysa, chciał iść o zakład, że Paddy jest oswojoną tygrysicą. Opis groził, że będzie coraz jadowitszy i że się stanie improper w najwyższym stopniu. Superlatyw improper wiedzie na szubienicę. Milady bardzo pochwaliła milorda za jego przezorność. Toby nie mógł znaleźć nigdzie miejsca, skoro raz podano w wątpliwość jego rolę w wielkobrytyjskiej zoologii… W tym właśnie czasie Godfryd kwitnął w ambasadzie francuskiej w Londynie, gdzie dowiedział się o historii Toby'ego, Joby'ego, Paddy'ego. Godfryd przygarnął tygrysiątko, które zastał płaczące nad słoikiem konfitur, dzieciak bowiem zdążył już stracić gwinee, którymi lord ozłocił jego nieszczęście. Za powrotem Godfryd de Beaudenord przywiózł tedy do nas najśliczniejszego tygrysa z całej Anglii, wsławił się przez swego tygrysa, jak Couture zwrócił na siebie uwagę przez swoje kamizelki. Toteż dostał się z łatwością do klubu zwanego dziś de Grammont. Nie drażnił niczyjej ambicji, zrezygnowawszy z kariery dyplomatycznej, nie był zbyt dowcipny, przyjęli go wszyscy z otwartymi rękami. My na przykład czulibyśmy się dotknięci w naszej miłości własnej, gdybyśmy wszędzie spotykali tylko uśmiech… Lubimy oglądać gorzki grymas zawiści. Godfryd nie lubił, aby go nienawidzono. Każdy ma swój gust! Przejdźmy do rzeczy pozytywnych, do życia materialnego. Mieszkanie jego, gdzie oblizywałem palce po niejednym śniadanku, zalecało się tajemniczą gotowalnią, strojną, pełną wykwintnych drobiazgów, z kominkiem, z wanną; wyjście małymi schodkami, drzwi zamykające się cicho, gładkie zamki, dyskretne zawiasy, matowe okna, szczelne firanki. O ile sypialnia przedstawiała i powinna była przedstawiać najpiękniejszy nieład, jakiego mógł wymagać najbardziej wymagający akwarelista, o ile wszystko oddychało tam cyganerią młodego eleganta, o tyle gotowalnia była jak sanktuarium: biała, czysta, wysprzątana, ciepła, bez wiatru wiejącego przez szpary, z dywanem, na który kobieta mogła skoczyć boso, w koszuli i wystraszona. Tam ocenia się prawdziwego złotego młodzieńca znającego życie! Tam w ciągu kilku minut może się okazać albo głupcem, albo wielkim człowiekiem w drobnych szczegółach egzystencji, które zdradzają charakter. Wspomniana już margrabina, nie, to margrabina de Rochefide, wyszła wściekła z pewnej gotowalni i nigdy do niej nie wróciła: nie znalazła nic improper. Godfryd miał tam szafę pełną…

– Kamizelek – rzekł Finot.

– Et, ty gruby Turcarecie! (Nie wychowam go nigdy!) Ależ nie, ciasteczek, owoców, buteleczek Malagi, Lunelu, zastawę a la Ludwik XIV, wszystko, co może ucieszyć wybredny i delikatny żołądek, żołądek doskonale urodzony. Stary szczwany sługus, biegły w weterynarii, chodził koło koni i koło Godfryda, służył bowiem jeszcze u starego pana de Beaudenord i żywił dla Godfryda tradycyjne przywiązanie, ową chorobę serca, z której kasy oszczędności wyleczyły służbę. Wszelkie szczęście materialne opiera się na cyfrach. Wy, którzy znacie życie paryskie aż do jego narości, zgadujecie, że trzeba mu było około siedemnastu tysięcy franków renty, płacił bowiem siedemnaście franków podatku, a miał za tysiąc talarów kaprysów. Otóż, drogie dzieci, w dniu, w którym obudził się pełnoletnim, margrabia d'Aiglemont przedstawił mu rachunki z opieki takie, jakich my nie będziemy w stanie zdać naszym siostrzeńcom, i wręczył mu skrypt na osiemnaście tysięcy franków renty na Wielkiej Księdze, resztkę bogactw ojcowskich, oskrobanych przez republikańską redukcję i oskubanych przez zaległości Cesarstwa. Ten zacny opiekun oddał swemu pupilowi trzydzieści tysięcy oszczędności złożonych w banku Nucingena, oświadczając z wdziękiem wielkiego pana i swobodą żołnierza, że oszczędził mu tę sumę na figle młodzieńcze. „Wierz mi, Godfrydzie, dodał, zamiast strwonić te pieniądze głupio jak tylu innych, rób szaleństwa użyteczne, przyjm miejsce sekretarza ambasady w Turynie, stamtąd pojedź do Neapolu, z Neapolu do Londynu, zabawisz się i nauczysz za swoje pieniądze. Później, jeżeli zechcesz obrać jakąś karierę, przekonasz się, żeś nie stracił czasu ani pieniędzy”. Nieboszczyk d'Aiglemont wart był więcej niż jego reputacja, czego nie można powiedzieć o nas.

 

– Młody człowiek, który zaczyna w dwudziestym pierwszym roku życia z osiemnastoma tysiącami franków renty, przepadł – rzekł Couture.

– O ile nie jest sknera lub bardzo tęga głowa – dodał Blondet.

– Godfryd przebył jakiś czas w czterech stolicach Włoch. Poznał Niemcy i Anglię, trochę Petersburg, przebiegł Holandię, ale pożegnał się ze swymi trzydziestoma tysiącami, żyjąc tak, jakby miał trzydzieści tysięcy renty. Wszędzie znalazł suprême de volaille, auszpik i wina francuskie, wszędzie wszyscy mówili po francusku, słowem nie mógł wyjść z Paryża. Byłby chciał zepsuć się, zahartować, stracić złudzenia, nauczyć się słuchać wszystkiego bez rumieńca, mówić nic nie mówiąc, przenikać tajemną grę sił… Ba! daremnie uzbroił się w cztery języki, to znaczy cztery słowa na jedną myśl. Wrócił jako wdowiec po kilku nudnych matronach, które nazywa się zagranicą awanturkami, nieśmiały, niewyrobiony, dobry chłopiec, pełen ufności, niezdolny mówić źle o ludziach, którzy go raczyli przyjmować u siebie, nadto szczery, aby być dyplomatą, słowem to, co nazywamy porządny chłopiec.

– Krótko mówiąc smarkacz, który chował swoich osiemnaście tysięcy franków renty na żer pierwszych akcji, które się nadarzą – rzekł Couture.

– Ten przeklęty Couture ma tak dalece zwyczaj wybierać naprzód dywidendy, że wybiera z góry koniec mojej historii. Na czym ja stanąłem? Na powrocie Godfryda. Skoro się urządził przy Quai Malaquais, zdarzyło się, że tysiąc franków, które miał ponad potrzebę, okazały się niewystarczające na jego udział w loży we Włoskim i w Operze. Kiedy przegrał dwadzieścia pięć lub trzydzieści ludwików w karty albo w jakim zakładzie, oczywiście płacił; potem wydawał je w razie wygranej, co i nam by się zdarzyło, gdybyśmy byli dość głupi, aby się zakładać. Beaudenord, skrępowany w swoich osiemnastu tysiącach renty, uczuł potrzebę stworzenia sobie tego, co nazywamy dziś kapitałem obrotowym. Bardzo mu zależało na tym, aby się nie zjadać samemu. Poszedł się poradzić opiekuna. „Mój drogi chłopcze, rzekł d'Aiglemont, renta dochodzi do pari; sprzedaj swoją rentę, ja właśnie sprzedałem moją i mojej żony. Nucingen wziął wszystkie moje kapitały i daje mi sześć od sta: zrób jak ja, będziesz miał jeden procent więcej, a ten jeden procent pozwoli ci żyć zupełnie wygodnie”. W trzy dni później, Godfryd żył wygodnie. Dochody były w zupełnej równowadze z jego zbytkiem, szczęście jego było zupełne. Gdyby można wszystkich młodych ludzi w Paryżu zapytać jednym słowem – jak, zdaje się, będzie się praktykowało w dniu sądu ostatecznego z miliardami pokoleń, które się paprały na wszystkich globach jako gwardziści narodowi czy jako dzicy – i spytać ich, czy szczęście dwudziestosześcioletniego młodzieńca nie polega na tym, aby się przejeżdżać konno, w tilbury lub w kabriolecie z tygrysem małym jak pięść, świeżym i różowym jak Toby, Joby, Paddy; aby mieć wieczorem za dwanaście franków bardzo przyzwoity ekwipaż; pokazywać się wystrojonym w duchu praw kostiumowych rządzących godziną ósmą, południem, czwartą i wieczorem; być dobrze przyjmowanym we wszystkich ambasadach i zbierać tam znikome kwiaty kosmopolitycznych i zdawkowych przyjaźni; być dość przystojnym, dobrze nosić swoje nazwisko, swój frak i swoją głowę; mieszkać w ślicznej antresolce urządzonej tak właśnie, jak była urządzona antresola przy Quai Malaquais; móc zapraszać przyjaciół do Rocher de Cancale, nie radząc się wprzódy swojej sakiewki i nie być w każdym racjonalnym ruchu hamowanym tym słówkiem: „A! a pieniądze?”. Móc odnawiać różowe pompony strojące uszy trzech rasowych koników i mieć zawsze świeżą podszewkę w kapeluszu; – wszyscy, nawet my, ludzie wyżsi, wszyscy odpowiedzieliby, że to szczęście jest niezupełne, że to jest kościół św. Magdaleny bez ołtarza, że trzeba kochać i być kochanym, lub kochać, nie będąc kochanym, lub być kochanym, nie kochając, lub móc kochać na prawo i lewo.

Przejdźmy do szczęścia moralnego. Kiedy w r. 1823 Godfryd uleżał się dostatecznie w swoich rozkoszach, zadomowiwszy się w rozmaitych towarzystwach paryskich, w których zaczął bywać, zapragnął schronić się pod jakąś parasolkę, zdobyć sobie prawa do utyskiwań na kobietę z towarzystwa, nie musieć gryźć ogonka róży kupionej za dziesięć groszy u pani Prevost, na kształt młodych dudków, którzy gdakają w korytarzach Opery jak kurczęta w kojcu. Słowem, postanowił skupić swoje uczucia, myśli, afekty na kobiecie, kobiecie. Kobita! OCH! Powziął najpierw dziki pomysł miłości nieszczęśliwej, kręcił się jakiś czas koło swej pięknej kuzynki, pani d'Aiglemont8, nie widząc, że pewien dyplomata tańczył już z nią walca Fausta. Rok 1825 zeszedł na próbach, szukaniach, daremnych zalotach. Poszukiwany kochający przedmiot nie znalazł się. Namiętności są nadzwyczaj rzadkie. W naszej epoce wyrosło tyleż barykad w obyczajach co na ulicach! Zaiste, moi bracia, powiadam wam, improper udziela się nam!

Ponieważ czynią nam zarzuty, że robimy konkurencję portrecistom, taksatorom, modystkom, nie będę was dręczył opisem osoby, w której Godfryd poznał swoją samiczkę. Wiek dziewiętnaście lat; wzrost metr pięćdziesiąt; włosy blond, brwi idem9; oczy niebieskie, czoło średnie, nosek orli, małe usta, krótka i zadarta bródka, twarz owalna; znaki poszczególne żadne. Oto rysopis ukochanego przedmiotu. Nie bądźcie bardziej wymagający niż policja, niż pp. merowie wszystkich miast i gmin Francji, niż żandarmi i inne obowiązujące władze. Zresztą, to jest rysopis Wenus medycejskiej, słowo honoru. Za pierwszym razem, kiedy Godfryd poszedł do pani de Nucingen (zaprosiła go na jeden ze swych balów, dzięki którym zyskała tanim kosztem reputację), spostrzegł w kadrylu kobietę do kochania.

Ten metr pięćdziesiąt oczarował go. Te blond włosy spływały pienistą kaskadą z małej główki, naiwnej i świeżej jak główka najady, która wychyliła się z kryształowego źródła, aby ujrzeć kwiaty wiosenne. (To jest nasz nowy styl, frazesy, które się nawleka jak my makaron przed chwilą). Idem brwi, niech mi daruje prefektura policji, mogłyby zażądać sześciu wierszy od miłego Parny: ten figlarny poeta porównałby je bardzo dwornie do łuku Kupidyna, nadmieniając, że strzała znajdowała się pod łukiem, ale strzała bez siły, stępiona, włada w niej bowiem jeszcze dziś owa cielęca słodycz, jaką ryciny dają pani de la Vallière w chwili, gdy stwierdza swą czułość wobec Boga, dlatego że nie może jej stwierdzić wobec rejenta. Czy znacie działanie włosów blond i niebieskich oczu, skombinowanych z miękkim, rozkosznym i obyczajnym tańcem? Młoda osóbka nie uderza cię wówczas śmiało w serce, jak owe brunetki, które spojrzeniem swoim powiadają ci niby żebrak hiszpański: „Sakiewka lub życie! Pięć franków albo gardzę tobą”! Owe zuchwałe (i dość niebezpieczne!) piękności mogą się podobać wielu mężczyznom, ale wedle mnie blondynka, która ma szczęście wydawać się nadzwyczaj czuła i zgodna, nie wyzbywając się swoich praw do wymówek, do droczeń, do paplania, do głupich scen zazdrości i wszystkiego, co daje kobiecie wdzięk, zawsze łatwiej się wyda za mąż niż ognista brunetka. Opał jest drogi. Izaura, biała jak Alzatka (ujrzała światło dzienne w Strasburgu i mówiła po niemiecku z bardzo przyjemną odrobiną francuskiego akcentu), tańczyła cudownie. Nóżki jej, których urzędnik policji nie wspomniał, a które wszakże mogłyby znaleźć miejsce w rubryce znaki szczególne, uderzały swoją małością, ową osobliwą finezją, dającą się porównać z rozkoszną dykcją panny Mars, wszystkie bowiem muzy są siostrami, tancerz i poeta jednako stawiają nogi na ziemi. Nóżki Izaury rozmawiały z ową jasnością, ścisłością, lekkością, zwinnością bardzo dobrze wróżącą dla rzeczy serca. „Ona ma dryg” to była najwyższa pochwała Marcela, jedynego metra10 tańców, który zasłużył na przydomek wielkiego. Mówiono wielki Marcel jak wielki Fryderyk, i to za czasu Fryderyka.

– Czy on komponował balety? – spytał Finot.

– Tak, coś w tym rodzaju. Cztery Żywioły, Dworna Europa.

– Co za czasy – rzekł Finot – epoka, kiedy wielcy panowie ubierali tancerki!

– Improper! – odparł Bixiou. – Izaura nie podnosiła się na palcach, stąpała po ziemi, kołysała się łagodnie, ani mniej, ani bardziej rozkoszliwie niż przystało młodej pannie. Marcel powiadał z głęboką filozofią, że każdy stan ma swój taniec: mężatka powinna tańczyć inaczej niż panna, urzędnik inaczej niż finansista, wojskowy inaczej niż paź; posuwał się nawet do twierdzenia, że piechur powinien tańczyć inaczej niż kawalerzysta; i z tego punktu wyjścia analizował całe społeczeństwo. Wszystkie te odcienie są już bardzo dalekie.

– Ha! – rzekł Blondet – kładziesz palec na wielkie nieszczęście. Gdyby zrozumiano Marcela, nie przyszłoby do rewolucji francuskiej.

– Godfryd – podjął Bixiou – przebiegając Europę, miał sposobność zgłębić do gruntu cudzoziemskie tańce. Bez owej głębokiej wiedzy choreograficznej, uważanej za błahostkę, nie byłby może pokochał tej młodej osoby; ale wśród trzystu zaproszonych gości, którzy się cisnęli w pięknych salonach ulicy przy Saint-Lazare, on jeden zdolny był zrozumieć obietnice miłości kryjące się w tym niedyskretnym tańcu. Zauważono wprawdzie sposób tańczenia Izaury d'Aldrigger, ale ot, jeden rzekł: „Ta młoda panienka wybornie tańczy” (to był dependent u rejenta); ktoś inny: „Ta młoda osóbka tańczy czarująco” (to była dama w turbanie); ktoś trzeci, kobieta trzydziestoletnia: „Ta mała wcale nieźle tańczy”! Wróćmy do wielkiego Marcela i powiedzmy, parodiując jego najsłynniejszy aforyzm: „Ile rzeczy w jednym pas11”!

– I jedźmy trochę prędzej! – rzekł Blondet. – Za wiele mariwodażu.

– Izaura – ciągnął Bixiou, spojrzawszy koso na Blondeta – miała skromną sukienkę z białej gazy z zielonymi wstążkami, kamelię we włosach, kamelię u paska, jeszcze kamelię u dołu sukni, i kamelię…

– Ależ to trzysta kóz Sancho Pansy!

 

– To cała literatura, mój drogi! Klaryssa jest arcydziełem, a ma czternaście tomów i najtępszy wodewilista streściłby ci ją w jednym akcie. Bylebym cię bawił, o cóż ci chodzi? Ta tualeta była rozkoszna, czy ty nie lubisz kamelii? Chcesz zatem dalie? Nie. Więc masz kasztan – rzekł Bixiou, który rzucił zapewne kasztan Blondetowi, bo usłyszeliśmy głuchy brzęk talerza.

– Moja wina – rzekł Blondet – jedź dalej.

– Jadę – rzekł Bixiou. – „Czy to nie byłaby rozkoszna żoneczka?” rzekł Rastignac do Godfryda, pokazując mu małą z kameliami, białymi, czystymi, bez jednego brakującego listka. Rastignac należał do serdecznych przyjaciół Godfryda. „Wiesz! myślałem o tym” szepnął mu do ucha Beaudenord. „Mówiłem sobie właśnie, że miast drżeć w każdej chwili o swoje szczęście, wsuwać z trudem jakieś słówko w nieuważne ucho, śledzić w Operze, czy we włosach tkwi kwiat biały czy czerwony, czy w Lasku rączka w rękawiczce spoczywa na szybie powozu jak się to praktykuje na Corso w Mediolanie; miast kraść kąsek ciastka za drzwiami jak lokaj, który dopija butelki; miast zużywać swą inteligencję na doręczanie i odbieranie listów jak posłaniec, miast otrzymywać bezmiar czułości w dwóch wierszach, mieć pięć tomów in folio do przeczytania dziś a dwa arkusze jutro, co jest męczące, miast włóczyć się po wyrwach i zaroślach, lepiej byłoby poddać się uroczej miłości, której tak zazdrościł J. J. Rousseau, pokochać całkiem po prostu młodą osóbkę jak Izaura, z zamiarem uczynienia z niej swojej żony, o ile w czasie wymiany uczuć serca nadadzą się sobie; słowem, stać się Werterem szczęśliwym!”. „Głupstwo nie gorsze od innych” rzekł Rastignac poważnie. „Na twoim miejscu zanurzyłbym się może w upojeniach tego ascetyzmu, jest nowy, oryginalny i niekosztowny. Twoja Mona Liza jest słodka, ale głupia jak baletowa muzyka, uprzedzam cię o tym.

Sposób, w jaki Rastignac wyrzekł te ostatnie słowa, obudził w Godfrydzie podejrzenie, że przyjaciel ma interes w tym, aby go zniechęcić; jako ex-dyplomata zwietrzył w nim rywala. Chybione powołania odciskają się na całej egzystencji. Godfryd rozkochał się tak gruntownie w pannie Izaurze d'Aldrigger, że Rastignac podszedł do rosłej pannicy, która rozmawiała z kimś w karciarni i szepnął jej do ucha: „Panno Malwino, siostra złapała w sieć rybę, która waży osiemnaście tysięcy franków renty, ma nazwisko, niezłą pozycję w świecie i szyk; niech pani uważa na nich, jeżeli zaczną gruchać, niech pani wymusztruje Izaurę tak, aby nie powiedziała jednego słowa które by nie przeszło przez pani cenzurę”. Około drugiej w nocy lokaj przyszedł oświadczyć pasterce alpejskiej, czterdziestolatce zalotnej jak Zerlina z Don Juana, koło której siedziała Izaura: „Powóz pani baronowej zajechał”. Wówczas Godfryd ujrzał swą piękność z niemieckiej ballady, ciągnącą fantastyczną matkę do sieni, gdzie za tymi paniami udała się i Malwina. Beaudenord, który udał (dziecko!), że idzie zobaczyć, w jakim słoiku konfitur pochował się Joby, miał szczęście ujrzeć Izaurę i Malwinę, jak zawijają swą ognistą mamusię w futra i użyczają sobie wzajem owych drobnych starań toaletowych, jakich wymaga nocna wędrówka przez Paryż. Obie siostry przyjrzały mu się spod oka jak dwie dobrze wychowane kotki, które zerkają na mysz, udając, że nie zwracają na nią uwagi. Godfryd z pewną satysfakcją stwierdził ton, wzięcie, postawę rosłego alzatczyka w liberii, starannie urękawicznionego, który przyniósł wielkie futrzane kalosze swoim paniom. Nigdy dwie siostry nie były mniej podobne do siebie niż Izaura i Malwina. Starsza wysoka brunetka, Izaura drobna i szczupła; u tej rysy drobne i delikatne, u tamtej wydatne i energiczne kształty. Izaura była kobietą, która panuje brakiem siły i którą gimnazista czułby się w obowiązku opiekować; Malwina to była kobieta z Czy widziałeś w Barcelonie?12 Przy siostrze Izaura robiła wrażenie miniatury przy portrecie olejnym. „Bogata jest?” spytał Godfryd Rastignaca, wracając do sali balowej. „Kto taki?” – „Ta młoda osoba”. – „A! Izaura d'Aldrigger. Ależ tak. Matka jest wdową. U jej męża pracował Nucingen w jego banku w Strasburgu. Jeżeli chcesz ją zobaczyć, zakręć się z miłym słówkiem koło pani de Restaud, która daje bal pojutrze, baronowa d'Aldrigger i obie panny będą, zaprosi cię”. Przez trzy dni camera obscura mózgu Godfryda pełna była Izaury, jej białych kamelii i jej minek. Tak, wpatrując się długo w silnie oświetlony przedmiot, zamknąwszy oczy, odnajdujemy go w zmniejszonej formie, promienny, barwny, iskrzący w ciemnościach.

8kręcił się (…) koło swej pięknej kuzynki, pani d'Aiglemont – [por.] Kobieta trzydziestoletnia. [przypis tłumacza]
9idem (łac.) – to samo. [przypis edytorski]
10metr (z fr.) – nauczyciel. [przypis edytorski]
11pas (fr.) – krok. [przypis edytorski]
12Czy widziałeś w Barcelonie? – Początek słynnego wiersza Musseta. [przypis tłumacza]