Tasuta

Cierpienia wynalazcy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Podczas tej wojny Kolb, warując na krześle przy drzwiach, o ile Dawid go nie potrzebował, spełniał obowiązki czujnego psa. Odbierał akta sądowe, w czym zresztą dependent Petit-Clauda otaczał go ścisłym nadzorem. Kiedy afisze ogłosiły sprzedaż materiału drukarni, Kolb zdarł je natychmiast i pobiegł na miasto zdzierać je również, krzycząc:

– Łajtagi… trędżydź dagieko sadzneko dżłofiega! Do zię nasyfa zbrafietlifośdź!

Maryna zarabiała do południa dziesięć su, obracając machinę w papierni, i pokrywała tym codzienne wydatki. Pani Chardon podjęła bez szemrania nużące obowiązki pielęgniarki i przynosiła córce z końcem każdego tygodnia swój zarobek. Odprawiła już dwie nowenny, dziwiąc się, iż znajduje97 Boga głuchym na prośby i ślepym na światło ofiarowanych świeczek.

2 września Ewa otrzymała jedyny list, jaki napisał Lucjan od czasu, gdy oznajmił szwagrowi puszczenie w obieg jego trzech weksli, co Dawid ukrył był przed żoną.

– Trzeci list, jaki dostałam od niego od wyjazdu! – rzekła biedna siostra, wahając się z rozpieczętowaniem nieszczęsnego papieru.

W tej chwili właśnie dawała pić dziecku; karmiła je z flaszeczki, trzeba było bowiem dla oszczędności oddalić mamkę. Mąż spał: spędziwszy noc na fabrykowaniu papieru, zasnął nad ranem. Można osądzić, w jaki stan, zarówno ją, jak Dawida, którego zbudziła, wprawiło odczytanie następującego listu:

Paryż, 29 sierpnia

Droga siostro!

Przed dwoma dniami, o piątej rano, wydała ostatnie tchnienie jedna z najpiękniejszych istot, jedyna kobieta zdolna mnie kochać tak, jak Ty mnie kochasz, jak kochają mnie Dawid i matka, łącząc do uczuć tak bezinteresownych to, czego nie mogą dać matka i siostra: upojenia miłości! Poświęciwszy mi wszystko, może biedna Koralia umarła dla mnie, dla mnie, który w tej chwili nie mam jej za co pogrzebać… Byłaby mnie pocieszyła po zawodach życia; Wy jedni, drogie anioły, możecie mnie pocieszyć po jej śmierci. Ta święta dziewczyna znajdzie, sądzę, łaskę w oczach Boga, umarła bowiem po chrześcijańsku. Och! Paryż!… Ewo moja, Paryż jest zarazem chwałą i hańbą Francji!… Straciłem już w nim dosyć złudzeń i stracę ich resztę, żebrząc o tę trochę98 pieniędzy, których potrzebuję, aby w poświęcanej ziemi złożyć ciało anioła!

Twój nieszczęśliwy brat Lucjan.

P.S. Musiałem Ci sprawić wiele zgryzot mą lekkomyślnością, dowiesz się kiedyś wszystkiego i wytłumaczysz mnie. Zresztą, możesz być spokojna: widząc nas tak udręczonych – Koralię i mnie – zacny przemysłowiec, któremu uczyniłem wiele złego, pan Camusot, podjął się załatwić, jak mówił, tę sprawę.

– List jeszcze mokry od łez! – rzekła do Dawida, patrząc nań tak miłosiernie, że w oczach jej błyszczało coś z dawnego przywiązania do Lucjana.

– Biedny chłopiec, musiał bardzo cierpieć, jeśli w istocie tak go kochała, jak on mówi! – wykrzyknął szczęśliwy małżonek Ewy.

I zarówno mąż, jak żona, wobec krzyku tego ostatecznego bólu, zapomnieli o wszystkich swoich cierpieniach. W tej samej chwili Maryna wpadła, wołając:

– Proszę pani, idą!… Idą!…

– Kto?

– Doublon i jego draby, sam diabeł! Kolb bije się z nimi, będą sprzedawać.

– Nie, nie, nie będą sprzedawać, uspokójcie się! – wykrzyknął Petit-Claud, którego głos zabrzmiał w przyległym pokoju. – Podpisałem właśnie apelację. Nie możemy zostawać pod brzemieniem wyroku, który pomawia nas o złą wiarę. Nie mam zamiaru bronić się tutaj. Aby zyskać na czasie, pozwoliłem wygadać się Cachanowi, gdy ja gotuję się odnieść triumf jeszcze raz w Poitiers…

– Ale ile ten triumf będzie kosztował? – spytała pani Séchard.

– Moje honorarium, jeśli wygracie, a tysiąc franków, jeżeli przegramy.

– Mój Boże – wykrzyknęła biedna Ewa – czyż to lekarstwo nie jest gorsze od choroby?

Słysząc ten krzyk niewinności oświeconej łuną sądowniczego pożaru, Petit-Claud stanął jak osłupiały, tak uderzyła go piękność Ewy. Równocześnie zjawił się, wezwany przez adwokata, stary Séchard. Obecność starca w sypialni młodej pary, gdzie wnuczek w kołysce uśmiechał się do nieszczęścia, dopełniła tej sceny.

– Papo Séchard – rzekł młody adwokat – winien mi pan siedemset franków za interwencję; ale ściągniesz je sobie z syna, doliczając do czynszów, które ci jest dłużny.

Stary winiarz odczuł gryzącą ironię, jaką Petit-Claud włożył w swoje słowa.

– Mniej byłoby ojca kosztowało zaręczyć za Dawida!… – rzekła Ewa, odchodząc od kołyski, aby uściskać starca.

Dawid, przygnębiony zbiegowiskiem, jakie uczyniło się przed domem, gdzie walka Kolba z ludźmi Doublona ściągnęła ciekawych, wyciągnął rękę do ojca bez słowa powitania.

– Jakim cudem mogę być panu winien siedemset franków? – zapytał starzec Petit-Clauda.

– Ba, za to, iż, po pierwsze, dokonałem zajęcia pańskim imieniem. Ponieważ chodzi o pańskie czynsze, jest pan wobec mnie odpowiedzialny wraz ze swym dłużnikiem. Jeśli syn nie zapłaci mi kosztów, pan zapłacisz… Ale to nic: za kilka godzin przyjdą tu, aby wsadzić Dawida do więzienia, czy pozwoli pan na to?

– Ile jest winien?

– Phi, jakieś pięć do sześciu tysięcy, nie licząc tego, co jest winien panu i żonie.

Starzec, z sercem napojonym nieufnością, spojrzał na wzruszający obraz, jaki przedstawiał jego oczom ten biało-niebieski pokój: piękna kobieta we łzach przy kołysce; Dawid, uginający się wreszcie pod brzemieniem zgryzot; adwokat, który może ściągnął go tu niby do pułapki… Stary niedźwiedź pomyślał, iż może zagrano na kartę jego ojcowskich uczuć; zląkł się, aby go nie wyzyskano. Zbliżył się do kołyski, aby popieścić malca, który wyciągał ku niemu rączyny. Wśród tylu trosk dziecko, pielęgnowane jak dziecko para99 Anglii, miało na głowie śliczny haftowany czepeczek z różową podszewką.

– Et, niech Dawid radzi sobie, jak umie; ja myślę tylko o dziecku – zawołał stary – a matka przyzna mi słuszność. Dawid jest tak uczony, że powinien wiedzieć, jak zapłacić długi.

– Ja panu dokładnie wyklaruję pańskie uczucia – rzekł drwiąco adwokat. – Ot, papo Séchard, jesteś zazdrosny o syna. Posłuchaj pan prawdy! Wtrąciłeś Dawida w katastrofę, sprzedając mu drukarnię trzy razy drożej, niż była warta, i rujnując go, aby ściągnąć tę lichwiarską cenę. Tak, nie potrząsaj głową, dziennik sprzedany Cointetom, którego cenę ty zgarnąłeś w całości do kieszeni, stanowił całą wartość twej drukarni… Nienawidzisz syna nie tylko dlatego, żeś go ograbił, ale także, żeś uczynił zeń człowieka przerastającego cię stanem. Nadajesz sobie tony niezwykłej miłości dla wnuka, aby pokryć bankructwo uczuć wobec syna i synowej, którzy by cię kosztowali nieco grosza hic et nunc100, gdy wnuk potrzebuje twego przywiązania jedynie in extremis101. Kochasz tego malca, aby zachować pozór, iż kochasz kogoś ze swych bliskich, i nie być pomawianym o brak serca. Oto co siedzi na dnie worka, papo Séchard…

– Czyście mnie po to sprowadzili, aby mi kazać tego słuchać? – rzekł starzec groźnie, spoglądając kolejno na adwokata, synową i syna.

– Ależ, panie – krzyknęła biedna Ewa, zwracając się do Petit-Clauda – czyś pan zaprzysiągł naszą zagładę? Nigdy Dawid nie skarżył się na ojca…

Winiarz spojrzał na nią podejrzliwie.

– Mówił mi sto razy, że ojciec kocha go na swój sposób – rzekła do starca, odczuwając jego nieufność.

Zgodnie z instrukcjami Wielkiego Cointeta, Petit-Claud starał się do reszty poróżnić ojca z synem, aby przypadkiem ojciec nie wybawił syna z okrutnego położenia.

– W dniu, w którym będziemy mieli Dawida pod kluczem – powiedział mu w wilię Wielki Cointet – przedstawię cię pani de Senonches.

Przenikliwość, jaką daje przywiązanie, oświeciła panią Séchard, która odgadywała to robione oburzenie, jak niegdyś wyczuła zdradę Cérizeta. Każdy łatwo zrozumie zdziwioną minę Dawida, który nie mógł pojąć, w jaki sposób Petit-Claud zna tak dobrze ojca i jego sprawy. Uczciwy drukarz nie podejrzewał stosunków swego obrońcy z Cointetami; nie wiedział zresztą, że Cointetowie tkwią w skórze Métiviera. Milczenie Dawida było zniewagą dla starego winiarza; toteż adwokat skorzystał ze zdumienia klienta, aby opuścić pole.

 

– Bądź zdrów, drogi Dawidzie; ostrzegałem cię, apelacja nie uchyla osobistego przymusu; wierzycielom twoim zostaje ta jedyna droga, użyją jej. Zatem uciekaj! Albo raczej, jeśli chcesz mnie posłuchać, ot, rozmów się z braćmi Cointetami, oni mają kapitały; jeśli twoje odkrycie jest gotowe i udane, stowarzysz się z nimi; to są, razem wziąwszy, bardzo gładcy ludzie…

– Co za sekret? – zapytał ojciec Séchard.

– Czyż pan wyobraża sobie, iż twój syn byłby na tyle głupi, aby zaniedbać drukarnię, nie mając czego innego w głowie? – wykrzyknął adwokat. – Jest na drodze, zwierzył mi się, fabrykowania papieru po trzy franki ryza, gdy obecnie wypada ona dziesięć…

– Jeszcze jeden sposób, aby mnie złapać! – wykrzyknął ojciec Séchard. – Wąchacie się tu wszyscy jak złodzieje na jarmarku. Jeżeli Dawid to wynalazł, nie potrzebuje mnie, jest milionerem! Do widzenia, miłe ptaszyny, dobranoc!

I skierował się ku schodom.

– Myśl o tym, jak się ukryć – rzucił Dawidowi Petit-Claud, który pobiegł za starym, aby go jeszcze podjudzić.

Adwokacina dopadł mruczącego pod nosem winiarza na placu du Mûrier, odprowadził go do Houmeau i rozstał się z nim, grożąc, iż o ile nie będzie zapłacony w ciągu tygodnia, wytoczy proces o należne koszty.

– Zapłacę panu, jeśli mi dasz sposoby wydziedziczenia syna bez szkody dla wnuka i synowej!… – rzekł stary, gwałtownie skręcając w ulicę.

– Jak ten Wielki Cointet zna ludzi!… Ha, ha, powiedział mi z góry: te siedemset franków kosztów wstrzymają ojca od zapłacenia siedmiu tysięcy za syna – wykrzykiwał kauzyperda, drapiąc się z powrotem do Angoulême. – Bądź co bądź, nie dajmy się wykierować temu wydze papiernikowi; czas wycisnąć zeń coś więcej niż słowa.

– No i cóż, drogi Dawidzie, co myślisz począć?… – rzekła Ewa do męża, kiedy ojciec i adwokat opuścili mieszkanie.

– Postaw największy kociołek na ogniu, moje dziecko – krzyknął Dawid do Maryny – mam wreszcie tajemnicę!…

Słysząc te słowa, Ewa z gorączkową żywością włożyła kapelusz, szal, trzewiki.

– Ubieraj się, mój drogi – rzekła do Kolba – pójdziesz ze mną; muszę się dowiedzieć, czy istnieje sposób wydobycia się z tego piekła.

– Panie – wykrzyknęła Maryna po wyjściu Ewy – niechże pan będzie rozsądny albo pani umrze ze zgryzoty. Niech pan znajdzie pieniądze, aby zapłacić, co pan winien, a później będzie pan szukał skarbów, ile się panu podoba…

– Cicho, Maryna – odparł Dawid – zwyciężymy ostatnią trudność. Będę miał równocześnie patent na wynalazek i na udoskonalenie.

Rana wynalazców we Francji to patent na udoskonalenie. Człowiek strawi dziesięć lat życia na szukanie sekretu jakiegoś przemysłu, jakiejś machiny, odkrycia, bierze patent, sądzi, że jest panem rzeczy; w ślad jego idzie konkurent, który jeśli wynalazca nie przewidział wszystkiego, udoskonala jego odkrycie jedną śrubką i wydziera mu je z rąk. Otóż w fabrykacji papieru sam wynalazek taniej masy to jeszcze nie było wszystko! Inni mogli ulepszyć ten proceder. Dawid Séchard chciał wszystko przewidzieć, aby się nie narażać na utratę fortuny, szukanej wśród tylu przeciwności. Papier holenderski (ta nazwa została się papierowi wyrabianemu z czystej szmaty lnianej, mimo że Holandia już go nie wyrabia) jest lekko gumowany; ale gumuje się go arkusz po arkuszu zabiegiem ręcznym, który podraża papier. Gdyby można gumować miazgę w kadzi, za pomocą taniego kleju (co robi się zresztą dziś, ale jeszcze niedoskonale), nie zostałoby już żadnej możliwości udoskonalenia. Od miesiąca Dawid szukał tedy sposobu gumowania w kadzi ciasta papierowego. Mierzył od razu w dwie tajemnice.

Ewa udała się do matki. Pomyślnym zbiegiem pani Chardon pielęgnowała żonę sekretarza sądu, która świeżo obdarzyła spadkobiercą rodzinę Milaudów z Nevers. Ewa, nieufna wobec adwokackiej czeredy, wpadła na pomysł, aby w tym krytycznym położeniu zasięgnąć rady urzędowego obrońcy wdów i sierot, zapytać, czy mogłaby wyzwolić Dawida, przyjmując na siebie zobowiązanie, sprzedając swoje prawa; równocześnie zaś miała nadzieję dowiedzieć się prawdy o dwuznacznym postępowaniu Petit-Clauda. Urzędnik, zaskoczony pięknością pani Séchard, przyjął ją nie tylko z względami dłużnymi kobiecie, ale z odcieniem dworności, do której Ewa nie przywykła. Biedna kobieta ujrzała w oczach urzędnika ten wyraz, który od czasu swego małżeństwa znajdowała jedynie u Kolba; a wyraz ten dla kobiet pięknych jak Ewa jest kryterium, za pomocą którego sądzą ludzi. Kiedy inna namiętność, interes lub wiek ostudzą w oczach mężczyzny ten błysk bezwarunkowego poddania, jaki płonie w nich w młodym wieku, wówczas kobieta nabiera nieufności do tego człowieka i zaczyna go obserwować. Cointetowie, Petit-Claud, Cérizet, wszyscy ludzie, w których Ewa odgadła nieprzyjaciół, patrzyli na nią okiem suchym i zimnym; uczuła się tedy mile pogłaskana obejściem sekretarza. Jednak prawnik, przyjmując panią Séchard z całą uprzejmością, zniweczył zarazem w niewielu słowach wszystkie nadzieje.

– Nie jest pewne, proszę pani – rzekł – czy apelacja skasuje wyrok, który ogranicza do mebli mieszkalnych cesję, jaką ze wszystkiego, co posiadał, uczynił na pani rzecz mąż, aby zabezpieczyć jej pretensje. Pani przywilej nie może służyć jako parawan. Natomiast, ponieważ będzie pani dopuszczona w charakterze wierzycielki do podziału ceny zajętych przedmiotów, ponieważ teść pani również będzie miał prawo wkroczenia tytułem należnych czynszów, wyłoni się, już po wyroku, materia do innych kontestacji102, z racji tego, co nazywamy w terminach prawnych kontrybucją.

– Zatem Petit-Claud rujnuje nas? – wykrzyknęła.

– Postępowanie pana Petit-Clauda – odparł urzędnik – zgodne jest ze zleceniem, jakie mu dał mąż pani, który chce, jak mówi jego zastępca prawny, zyskać na czasie. Wedle mnie, może byłoby lepiej wyrzec się prawa apelacji i starać się utrzymać – pani i teść – jako nabywcy przy sprzedaży przyborów najpotrzebniejszych do waszego przemysłu: pani w granicach tego, co jej ma przypaść, on w wysokości sumy swoich czynszów. Ale to by znaczyło iść zbyt szybko do celu. Adwokaci was skubią!

– Znalazłabym się wówczas w rękach ojca, któremu byłabym winna czynsze za przybory i najem domu; mąż natomiast zostałby mimo to nadal pod brzemieniem pościgu pana Métiviera, któremu nie dostałoby się pewnie nic?…

– Tak, pani.

– Zatem położenie byłoby gorsze niż to, w którym jesteśmy…

– Ostatecznie, droga pani, prawo musi chronić wierzyciela. Otrzymaliście państwo trzy tysiące franków, trzebaż je oddać…

– Och, panie, czy uważa nas pan za zdolnych do…?

Ewa zatrzymała się, spostrzegając niebezpieczeństwo, jakie usprawiedliwienie jej mogłoby ściągnąć na brata.

– Och, ja wiem dobrze – odparł urzędnik – że ta sprawa jest ciemna i ze strony dłużników, którzy są uczciwi, skrupulatni, wielcy nawet!… i ze strony wierzyciela, który jest tylko płaszczykiem…

Ewa, przestraszona, patrzyła na urzędnika błędnym wzrokiem.

– Rozumie pani – dodał, rzucając spojrzenie pełne rubasznego sprytu – że dla zastanawiania się nad tym, co się dzieje przed naszymi oczami, mamy cały ten czas, przez który trzeba nam słuchać przemówień panów obrońców.

Ewa wróciła zrozpaczona swą bezsilnością.

Wieczorem o siódmej Doublon przyniósł nakaz oznajmiający przymus osobisty. W tej chwili pościg doszedł więc kulminacyjnego punktu.

– Od jutra – rzekł Dawid – nie będę mógł wychodzić, chyba w nocy.

Ewa i pani Chardon zalały się łzami. Dla nich kryć się to była hańba. Dowiadując się, że wolność ich pana jest zagrożona, Kolb i Maryna zaniepokoili się tym więcej, iż od dawna ocenili go jako człowieka głęboko naiwnego. Drżeli o niego tak, iż przyszli do pokoju, gdzie znajdowała się pani Chardon wraz z Ewą i Dawidem, pod pozorem spytania, na co mogliby się przydać. Zjawili się w chwili, gdy te trzy istoty, dla których życie dotąd było tak proste, płakały, widząc konieczność ukrywania Dawida. Ale jak ujść niewidzialnym szpiegom, którzy od tej chwili mieli śledzić najdrobniejszy krok tego człowieka, na nieszczęście tak roztargnionego?

– Jeszeli bani chdze sadżegadź mały gwatranzig, sabużdżę regonezanz do oposu niebżyjadziół – rzekł Kolb. – Sopadżydzie, sze zię snam na dym, chodziasz fyklontam na Żfapa; ale sze jezdem żdżery Wrandzus, mam jeżdże drochę zbrydu.

– Och, pani – rzekła Maryna – niech mu pani pozwoli iść, on medytuje jedynie nad tym, jak ratować pana, nie ma innej myśli w głowie. Kolb to już nie Alzatczyk; to jest… czy ja wiem?… czysty nowofunlandczyk!

– Idź, dobry Kolbie – rzekł Dawid – mamy jeszcze czas powziąć postanowienie.

Kolb pobiegł do woźnego, gdzie nieprzyjaciele, zgromadzeni na naradę, rozprawiali o sposobie owładnięcia Dawidem.

Uwięzienie dłużnika jest na prowincji, jeśli się już zdarzy, faktem przechodzącym miarę, anormalnym. Przede wszystkim, wszyscy znają się zbyt dobrze, aby ktokolwiek uciekał się do tak wstrętnego środka. Wierzycielom i dłużnikom przeznaczone jest spotykać się twarzą w twarz przez całe życie. Następnie, kiedy przemysłowiec, bankrut – aby się posłużyć wyrażeniem prowincji, która nie robi ceremonii z tego rodzaju legalną kradzieżą – obmyśla upadłość na szeroką skalę, wówczas szuka zawczasu schronienia w Paryżu. Paryż jest do pewnego stopnia Belgią prowincji103, istnieją w nim kryjówki niemal nieprzeniknione, mandat zaś komornika wygasa na granicach jego okręgu. Poza tym są inne przeszkody, udaremniające poniekąd wyrok. I tak prawo, które uświęca nietykalność mieszkania, panuje bez wyjątku na prowincji; woźny nie ma mocy, jak w Paryżu, wdzierać się do obcego domu, aby tam pochwycić dłużnika. Prawodawca uważał za właściwe wyłączyć Paryż z przyczyny stałego nagromadzenia wielu rodzin w jednym domu. Ale na prowincji, aby pogwałcić mieszkanie dłużnika, woźny musi przybyć w towarzystwie sędziego pokoju. Otóż sędzia pokoju, który dzierży pod swą władzą woźnych, posiada niemal samoistną moc użyczenia lub odmówienia swego udziału. Na pochwałę sędziów pokoju trzeba powiedzieć, że ten obowiązek im ciąży, wzdragają się służyć ślepej namiętności lub zemście. Są jeszcze inne, nie mniej poważne trudności, które poniekąd łagodzą to najzupełniej zbyteczne okrucieństwo, jakim jest prawo o przymusie osobistym. Trudności te płyną z obyczajów, które często zmieniają prawa aż do unicestwienia. W wielkich miastach istnieje dosyć nędzników, ludzi do gruntu skażonych, bez czci i wiary, z których rekrutuje się armia szpiegów; ale w małych miasteczkach wszyscy zanadto się znają, aby ktoś zechciał służyć woźnemu jako najemnik. Ktokolwiek, nawet w najuboższej klasie, zgodziłby się na to poniżenie, byłby zmuszony opuścić miasto. Dlatego uwięzienie winnego, niebędące, jak w Paryżu lub innych wielkich centrach, przedmiotem uprzywilejowanego przemysłu straży handlowej, staje się czynnością prawną niezmiernie trudną, walką na chytrość między dłużnikiem a rodem woźnieńskim, którego pomysły dostarczały niekiedy bardzo zabawnych opowiastek „kroniczce” dzienników paryskich. Starszy Cointet nie chciał się zdradzić, ale Gruby Cointet, który mówił, iż Métivier powierzył mu tę sprawę, przyszedł do Doublona na naradę wraz z Cérizetem, który został jego korektorem i którego współdziałanie zapewniono sobie przyrzeczeniem premii tysiąca franków. Doublon mógł liczyć na dwóch stałych konfidentów. Cointetowie zatem mieli już trzy psy gończe, aby tropić swą ofiarę. W chwili aresztowania Doublon mógł zresztą użyć żandarmerii, która, wedle litery wyroku, winna jest na żądanie użyczyć pomocy komornikowi. Tych pięć osób znalazło się tedy w gabinecie imć Doublona, mieszczącym się na parterze domu, za kancelarią.

Wchodziło się do kancelarii przez dość szeroki korytarz wyłożony taflami, stanowiący rodzaj sieni. Po obu stronach bramki widniały złocone godła urzędowe; w środku, czarnymi literami, napis:

 

KOMORNIK

Dwa okna kancelarii wychodzące na ulicę zbrojne były silną kratą. Okna gabinetu wychodziły na ogród, gdzie komornik, miłośnik Pomony104, hodował sam z powodzeniem drzewa owocowe. Naprzeciw kancelarii była kuchnia, za kuchnią zaś schody na wyższe piętro. Dom leżał przy małej uliczce, za nowym gmachem sądu, wówczas w budowie, ukończonym dopiero po 1830 roku. Te szczegóły potrzebne są dla zrozumienia przygody Kolba. Alzatczyk umyślił zgłosić się do woźnego pod pozorem wydania mu swego pana, aby się dowiedzieć, jakiego rodzaju pułapki grożą Dawidowi, i ubezpieczyć go od nich. Skoro kucharka wyszła do drzwi, Kolb oświadczył, że ma interes do pana Doublona. Niezadowolona, iż przeszkodzono jej w zmywaniu statków105, kobieta otworzyła drzwi kancelarii, polecając Kolbowi, którego nie znała, aby tam zaczekał, bo pan ma właśnie konferencję w gabinecie; następnie poszła uprzedzić pana, że jakiś człowiek pragnie z nim mówić. To wyrażenie „człowiek” tak niewątpliwie oznaczało wieśniaka, iż Doublon rzekł:

– Niech czeka!

Kolb ulokował się blisko drzwi gabinetu.

– No więc? Jak zamierzacie wziąć się do rzeczy? Gdybyśmy mogli przyskrzynić go jutro rano, oszczędzilibyśmy na czasie – rzekł Gruby Cointet.

– Ba! Toć to dobra dusza: sam wlezie nam w ręce – wykrzyknął Cérizet.

Poznawszy głos Grubego Cointeta, zwłaszcza zaś słysząc te dwa zdania, Kolb odgadł natychmiast, że idzie o Dawida; zdumienie jego wzrosło, kiedy poznał głos Cérizeta.

„Chłobag, gdóry jatł jeko chlep” – wykrzyknął w duchu ze zgrozą.

– Moje dzieci – rzekł Doublon – oto jak trzeba się wziąć do rzeczy. Rozrzucimy naszych ludzi w znacznej odległości od ulicy de Beaulieu i placu du Mûrier, we wszystkich kierunkach, w ten sposób, aby bez jego wiedzy postępować w tropy ptaszka; nie opuścimy go, póki nie wejdzie do domu, który obierze sobie za kryjówkę; zostawimy mu parę dni spokoju, następnie przykryjemy go tam pewnego pięknego dnia przed wschodem albo po zachodzie słońca.

– Ale co on robi w tej chwili? Może się nam wymknąć – rzekł Gruby Cointet.

– Jest u siebie – rzekł imć Doublon – gdyby wyszedł, wiedziałbym o tym. Jeden z moich pomocników (komornicy nadają swoim szpiclom uczciwe miano pomocników) stoi na posterunku na placu du Mérier, drugi na rogu przy trybunale, a trzeci o trzydzieści kroków od mego domu. Jeśli ptaszek wyściubi nos z domu, gwizdną; nie zdążyłby uczynić trzech kroków, a jużbym wiedział o tym za pomocą mego telegrafu.

Kolb nie rachował na tak pomyślny przypadek; opuścił kancelarię, mówiąc służącej:

– Ban Touplon sajendy na tłuko, bofródzę judro rano wdżeźnie.

Alzatczyk, dawny kawalerzysta, powziął pewną myśl, którą natychmiast wprowadził w czyn. Pobiegł do znanego sobie najemcy koni, wybrał konia, kazał go osiodłać i wrócił co najśpieszniej do domu, gdzie zastał panią Ewę w głębokiej rozpaczy.

– Cóż takiego, Kolbie? – spytał drukarz, widząc minę Alzatczyka, radosną wraz i wystraszoną.

– Jezdeździe bańsdfo ododżeni łajtagami. Najpesbiedżniej jezd ugrydź bana. Dży bani myźlała o dym, szepy bana kcie zchofadź?

Skoro zacny Kolb przedstawił zdradę Cérizeta, czaty rozstawione koło domu, udział Grubego Cointeta w tej sprawie, skoro obudził przeczucie podstępów, do jakich tacy ludzie będą zdolni, położenie Dawida ukazało się w nader posępnym świetle.

– To bracia Cointetowie cię ścigają! – wykrzyknęła biedna Ewa w odrętwieniu. – Oto czemu Métivier okazał się tak twardy… To ci fabrykanci papieru: chodzi im o twoją tajemnicę.

– Ale co czynić, aby się im wymknąć? – wykrzyknęła pani Chardon.

– Jeszeli bani ma jagie miejzdze, kciepy bana zchofadź – rzekł Kolb – botejmuję zię tofieśdź ko dam, dag sze nigd zię nie zbozdżesze.

– Udaj się do Brygidy Clerget, ale dopiero w nocy – odparła Ewa. – Pójdę omówić z nią wszystko. W takiej sprawie liczę na Brygidę jak na samą siebie.

– Szpiegowie pójdą twoim śladem – rzekł wreszcie Dawid, który odzyskał trochę przytomności umysłu. – Chodzi o to, aby móc uprzedzić Brygidę, nie chodząc do niej.

– Bani mosze iźdź – rzekł Kolb. – Odo moja gompinadzja: ja fyjtę z banem, otdziąkniemy żpiekóf na naż drob. Bżes den dżas bani bójcie to banny Glerszet, nigd nie saufaszy deko. Mam gonia, fesmę bana z dyłu sa ziotło i niech mnie dżardzi borfą, jeźli nas gdo tobatnie.

– A zatem do widzenia, drogi mój! – wykrzyknęła biedna kobieta, rzucając się w ramiona męża. – Nikt z nas nie będzie cię odwiedzał, bo moglibyśmy cię narazić. Trzeba pożegnać się z sobą na cały czas, przez który będzie trwało to dobrowolne więzienie. Będziemy porozumiewali się pocztą. Brygida będzie rzucać twoje listy, a ja będę pisała na jej nazwisko.

Wyszedłszy z domu, Dawid i Kolb usłyszeli gwizdanie i doprowadzili szpiegów aż w dół, do bramy Palet, gdzie był najem koni. Tam Kolb wziął pana za siodło, zalecając mu dobrze się trzymać.

– Końdzie, końdzie, topszy bżyjadziele! Gbię zobie s faz – wykrzyknął Kolb. – Nie tobatniedzie zdareko gafaleszyzdy.

I stary kawalerzysta pocwałował w pole z szybkością, która uniemożliwiła szpiegom zarówno pościg, jak rozeznanie kierunku.

Ewa udała się do Postela pod dość zmyślonym pretekstem poradzenia się go. Wycierpiawszy zniewagi owej litości, która szafuje tylko słowami, opuściła państwa Postel i dostała się niepostrzeżenie do Brygidy. Zwierzyła przyjaciółce swoje strapienia, prosząc o pomoc i oparcie. Brygida, która dla większego bezpieczeństwa wciągnęła Ewę do swego pokoju, otworzyła drzwi do przyległego alkierza106, gdzie światło dochodziło przez ukośne okienko i gdzie żadne oko nie mogło ich dojrzeć. Przyjaciółki odetkały kominek, którego rura biegła wzdłuż kominka pracowni, gdzie robotnice utrzymywały ogień dla grzania żelazek. Rozciągnęły na podłodze jakieś stare kołdry, aby stłumić hałas, jakiego mógłby narobić Dawid przez nieuwagę; ustawiły składane łóżko, piec dla jego doświadczeń, stół i krzesło, aby mógł usiąść i pisać. Brygida przyrzekła żywić go w nocy, ponieważ zaś nikt nie wchodził do jej pokoiku, Dawid mógł urągać wszystkim wrogom, nawet policji.

– Wreszcie – rzekła Ewa, ściskając przyjaciółkę – będzie w bezpiecznym schronieniu.

Ewa wróciła do Postela, aby rozjaśnić jakąś wątpliwość, która, jak mówiła, sprowadza ją jeszcze do tak wytrawnego znawcy spraw trybunału handlowego, i pozwoliła mu się odprowadzić, słuchając jego utyskiwań.

– Gdybyś pani za mnie wyszła, czy byłoby doszło do tego?…

To uczucie tkwiło na dnie każdego zdania aptekarzyny. Za powrotem Postel zastał żonę zazdrosną o cudowną piękność pani Séchard i wściekłą o mężowskie uprzejmości. Uspokoiła Leonię dopiero rzekoma opinia aptekarza, sławiąca wyższość kobiet małych i rudych nad wysokimi brunetkami, które, wedle niego, są jak piękne konie: zawsze bezczynne w stajni. Nieborak musiał dać jakieś dowody szczerości, nazajutrz bowiem pani Postel była nastrojona bardzo miękko.

– Możemy być spokojni – rzekła Ewa do matki i do Maryny, które zastała, wedle wyrażenia Maryny, jeszcze z duszą na ramieniu.

– Och, pojechali – rzekła Maryna, kiedy Ewa machinalnie zajrzała do pokoju.

– Kcie mam gierofadź?… – spytał Kolb, znalazłszy się o milę za miastem, na gościńcu paryskim.

– Do Marsac! – odparł Dawid. – Skoro mnie zawiodłeś na tę drogę, spróbuję jeszcze ostatni raz odwołać się do serca ojca.

– Folałpym radżej żarszofadź paderię armad; dodź on nie ma zerdza, den bańzgi żanofny ojdziedz.

Stary drukarz nie wierzył w syna; sądził go, jak sądzi lud, po rezultatach. Po pierwsze, nie poczuwał się do tego, że obłupił Dawida; po wtóre, nie zastanawiając się nad różnicą czasów, mówił sobie:

„Posadziłem go w siodle, tak jak i ja sam znalazłem się z początku; i on, który uczył się tysiąc razy więcej, nie umiał ruszyć z miejsca!”

Niezdolny pojąć syna, potępiał go i przyznawał sobie jak gdyby wyższość nad tą wysoką inteligencją, mówiąc:

– Zabezpieczam mu chleb.

Nigdy moraliści nie zdołają uwydatnić całego wpływu, jaki uczucia mają na interesy. Wpływ ten jest równie potężny, jak wpływ interesów na uczucia. Wszystkie prawa natury mają podwójne działanie, w odwrotnym do siebie stosunku. Dawid rozumiał ojca i miał tę szczytną wielkoduszność, że go tłumaczył. Przybywszy o ósmej do Marsac, Kolb i Dawid zastali starego kończącego obiad, który z konieczności schodził się z chwilą spoczynku.

– Widzę cię z łaski trybunałów – rzekł ojciec do syna z gorzkim uśmiechem.

– Jag ban chdżez, apy ban Tafit mókł zię zbodygadź s panem? On fętruje bo niepie, a ban dgfiż safże f finnidzy! – wykrzyknął Kolb oburzony. – Sabładź ban, sabładź! Do bańsga ojdzofsga bofinnoźdź.

– Idź sobie, Kolb, idź sobie; odprowadź konia do pani Courtois, żeby nie sprawiać ojcu kłopotu, i wiedz, że rodzice mają zawsze słuszność.

Kolb odszedł, warcząc jak pies, który, złajany przez pana za swą gorliwość, protestuje jeszcze, mimo że jest posłuszny. Dawid, nie zdradzając tajemnicy, ofiarował się dać ojcu najoczywistszy dowód swego odkrycia, proponując mu udział w przedsiębiorstwie za cenę sum, jakie będą potrzebne tak dla jego uwolnienia, jak dla eksploatacji sekretu.

– Ba, jak mi udowodnisz, że zdołasz z niczego zrobić piękny papier, który nic nie kosztuje? – rzekł były drukarz, kierując na syna spojrzenie zamglone winem, ale przebiegłe, ciekawe, łakome; rzeklibyście, błyskawica wyłaniająca się z dżdżystej chmury, stary bowiem niedźwiedź, wierny swoim tradycjom, nie kładł się nigdy spać, nie zaopatrzywszy głowy na noc. Jego szlafmyca107 składała się z dwóch butelek doskonałego starego wina, które, wedle swego wyrażenia, cyckał sobie pomalutku.

– Nic prostszego – odparł Dawid. – Nie mam tu żadnego papieru przy sobie, przybyłem, uchodząc przed Doublonem; znalazłszy się na drodze do Marsac, pomyślałem, że mógłbym u ciebie, ojcze, znaleźć pomoc, jaką znalazłbym u lichwiarza. Nie mam nic w kieszeni. Proszę mnie zamknąć w jakiejś szczelnej ubikacji108, gdzie by się nikt nie mógł dostać, gdzie by mnie nikt nie podglądał, i…

– Jak to – rzekł starzec, obrzucając syna przerażającym spojrzeniem – nie pozwoliłbyś mi być świadkiem?…

– Mój ojcze – odparł Dawid – dowiodłeś mi, że nie ma ojca w interesach…

– Ha! Nie ufasz temu, który dał ci życie!

– Nie; ale temu, który odjął mi do niego środki.

– Każdy dla siebie; masz słuszność! – rzekł starzec. – Dobrze więc, zamknę cię w lamusie109.

– Zamykam się tam z Kolbem; da mi ojciec kociołek na sporządzenie mojej miazgi – odparł Dawid, nie spostrzegłszy spojrzenia, jakim zmierzył go stary – następnie pójdzie mi ojciec nazbierać łodyg karczochów, szparagów, pokrzyw, trzciny, której natniesz nad rzeczką. Jutro rano wyjdę z lamusa z próbką wspaniałego papieru.

– Jeśli to możebne… – wykrzyknął niedźwiedź, przerywając sobie czkawką – dam ci może… zastanowię się, czy będę ci mógł dać… ba! dwadzieścia pięć tysięcy franków, pod warunkiem, że zarobisz dla mnie tyleż samo co roku.

97znaleźć kogoś jakimś (daw.) – zobaczyć, że ktoś jest jakiś; uznać kogoś za jakiegoś; ocenić jako. [przypis edytorski]
98trocha (daw.) – odrobina, niewielka ilość czegoś. [przypis edytorski]
99par – tu: członek izby wyższej parlamentu angielskiego. [przypis edytorski]
100hic et nunc (łac.) – tu i teraz. [przypis edytorski]
101in extremis (łac.) – w ostateczności, w ostatnich chwilach życia. [przypis edytorski]
102kontestacja – zakwestionowanie, sprzeciw. [przypis edytorski]
103Paryż jest do pewnego stopnia Belgią prowincji – Belgia nie miała wówczas z Francją umów o ekstradycji, dlatego chronili się tam francuscy przestępcy, podobnie jak ogromny Paryż stawał się schronieniem dla przestępców z prowincji. [przypis edytorski]
104Pomona (mit. rzym.) – bogini sadów, ogrodów i drzew owocowych. [przypis edytorski]
105statki (daw.) – naczynia. [przypis edytorski]
106alkierz – mały, boczny pokój. [przypis edytorski]
107szlafmyca (z niem.) – nakrycie głowy zakładane na noc, do snu. [przypis edytorski]
108ubikacja (daw., z łac.) – miejsce; pomieszczenie. [przypis edytorski]
109lamus – składzik; budynek gospodarczy do przechowywania narzędzi, sprzętów gospodarczych i rzadko używanych rzeczy. [przypis edytorski]