Tasuta

Cierpienia wynalazcy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Niech mnie ojciec weźmie na próbę, zgadzam się! – wykrzyknął Dawid. – Kolb, siadaj na koń, jedź do Mansle, kup tam wielkie sito włosiane u bednarza110, kleju w sklepiku i wracaj co żywo.

– Masz… napij się!… – rzekł ojciec, podsuwając synowi butelkę wina, chleb i resztki zimnego mięsa. – Nabierz sił; pójdę zgromadzić ci zapas twoich zielonych gałganów; zielone bowiem są twoje gałgany! Boję się nawet, że trochę nadto zielone.

W dwie godziny potem, koło jedenastej wieczór, starzec zamknął syna i Kolba w izdebce przylegającej do lamusa, pokrytej dachówką i mieszczącej przybory potrzebne do palenia win angulemskich, które dostarczają, jak wiadomo, wszystkich wódek nazywanych koniakiem.

– Och, ależ tu istna fabryka! Drzewo, kotły! – krzyknął Dawid.

– Więc dobrze, do jutra – rzekł ojciec Séchard – zamknę cię i spuszczę oba psy: w ten sposób jestem pewien, że nikt ci tu nie przyniesie papieru. Pokaż mi jutro parę arkuszy, a oświadczam, że będę twoim wspólnikiem; wszystko pójdzie jasno i gładko.

Kolb i Dawid pozwolili się zamknąć i spędzili około dwóch godzin na łamaniu, przygotowywaniu łodyg, posługując się dwiema dębowymi tarcicami. Ogień błyszczał, woda wrzała. Około drugiej w nocy Kolb, mniej zajęty od Dawida, usłyszał westchnienie przechodzące jak gdyby w pijacką czkawkę. Wziął świecę i zaczął się rozglądać: ujrzał fioletową twarz starego Sécharda, wtłoczoną w kwadratowy otwór znajdujący się ponad drzwiami, które łączyły lamus z palarnią, a zasłonięty pustymi beczkami. Chytry starzec wprowadził syna i Kolba do palarni zewnętrznymi drzwiami, które służyły do wytaczania beczek przeznaczonych do odbioru. Te drugie, wewnętrzne drzwi pozwalały przetaczać baryłki z lamusa do palarni, nie okrążając przez dziedziniec.

– A! Dag zię nie pafimy, chdze ban fygifadź zyna?… Ojdżulgu, ojdżulgu, fielgie s faz latadzo!

– Och! ojcze!… – rzekł Dawid.

– Przyszedłem zajrzeć, czy nie potrzebujesz czego – rzekł winiarz, wpół wytrzeźwiony.

– I bżes drozglifoźdź o naz fsiąłeź ban dę trapingę? – rzekł Kolb, który otworzył drzwi, uprzątnąwszy przystęp do nich, i znalazł starca w koszuli, siedzącego na drabince.

– Narażać tak zdrowie! – wykrzyknął Dawid.

– Zdaje mi się, że jestem po trosze lunatyk – rzekł starzec, zawstydzony, schodząc. – Twój brak zaufania do ojca zaburzył mi sen, śniło mi się, że się porozumiewałeś z diabłem, aby osiągnąć rzeczy niemożliwe.

– Tjapeł, do bańzga bazya to dalaróf – wykrzyknął Kolb.

– Idź się położyć, ojcze – rzekł Dawid – zamknij nas, jeśli chcesz, ale oszczędź sobie trudu podglądania; Kolb będzie stał na straży.

Nazajutrz o czwartej Dawid wyszedł z palarni, zniweczywszy wszelkie ślady swoich czynności, i przyniósł ojcu z jakich trzydzieści arkusików papieru, którego cienkość, białość, zbitość, trwałość nie zostawiały nic do życzenia i na którym, niby znak wodny, wyraźnie można było rozpoznać nierównomierne prążki, pochodzące z włosianego sita. Starzec wziął próbki, przyłożył do nich język, jak prawdziwy niedźwiedź, przyzwyczajony od młodu podniebieniem swoim próbować jakość papieru, obracał je w palcach, gniótł, zwijał, poddał wszystkim próbom, jakimi drukarze doświadczają papier, aby poznać jego właściwości, i mimo że nie było nic do zarzucenia, nie chciał uznać, że jest pobity.

– Trzeba wiedzieć, jak się to będzie spisywać pod prasą!… – rzekł, aby się wywinąć od pochwały.

– Cifny dżłofieg! – wykrzyknął Kolb.

Starzec, ochłonąwszy, skrył pod ojcowską powagą udane niezdecydowanie.

– Nie chcę cię zwodzić, ojcze, ten papier wydaje mi się jeszcze zbyt kosztowny; chcę również rozwiązać problem gumowania w kadzi… Zostaje mi jedynie osiągnąć ten postęp…

– A! chciałeś mnie złapać!

– Mam powiedzieć ojcu prawdę? Gumuję w kadzi, ale dotąd klej nie przesiąka dość jednostajnie i daje papier szorstki jak szczotka.

– Więc dobrze, udoskonal swoje gumowanie, a wtedy gotów jestem wyłożyć pieniądze.

– Mój ban nikty nie sopadży goloru bańzgich bienięcy!

Starzec wyraźnie chciał odpłacić Dawidowi wstyd, jakiego napił się w nocy; dlatego też był dlań bardzo zimny.

– Ojcze – rzekł Dawid, odprawiwszy Kolba – nigdy nie miałem do ciebie żalu, żeś oszacował drukarnię zbyt wysoko i żeś mi ją sprzedał jedynie na podstawie własnego szacunku; zawsze widziałem w tobie ojca. Powiedziałem sobie: „Pozwólmy starcowi, który wiele się natrudził w życiu, który wychował mnie z pewnością lepiej, niż mi się to należało, cieszyć się w spokoju, wedle upodobania, owocami pracy”. Zostawiłem ci nawet mienie matki i przyjąłem bez szemrania ciężkie życie, jakie mi zgotowałeś. Postanowiłem zdobyć majątek, nie odwołując się do ciebie. Otóż znalazłem ten sekret, z ziemią palącą się pod stopami, bez chleba w domu, dręczony długami, które nie ja zrobiłem… Tak, walczyłem cierpliwie, póki siły się nie wyczerpały. Może mam prawo do tej twojej pomocy!… Ale nie myśl o mnie, miej na pamięci kobietę i dziecko… – tu Dawid nie mógł wstrzymać łez – i użycz im pomocy i oparcia. Czyż okażesz się niższy od Maryny i Kolba, którzy oddali mi swe oszczędności? – wykrzyknął syn, widząc ojca zimnego jak marmur prasy drukarskiej.

– I to ci nie wystarczyło?… – zawołał starzec, nie okazując najmniejszego wstydu. – Ależ ty pożarłabyś całą Francję!… Dobranoc! Jestem zanadto nieuczony, aby się pakować w przemysł, którego jedyną pewną daną jest moja kieszeń. Małpa111 nie pożre niedźwiedzia – rzekł, czyniąc aluzję do zawodowej gwary. – Jestem winiarz, nie bankier… A potem, widzisz, interesy między rodziną to nic niewarte. Chodź na obiad, ot, nie powiesz przynajmniej, że cię głodem morzę!…

Dawid należał do tych istot o głębokim sercu, które umieją zdusić cierpienia tak, aby z nich uczynić tajemnicę dla swych najdroższych; u tych natur, kiedy boleść wylewa się w ten sposób, to już ich ostateczny wysiłek. Ewa dobrze zrozumiała ten piękny męski charakter. Ale ojciec widział w tej boleści, wydzierającej się z głębi, jedynie pospolite lamenty dzieci, które chcą nabrać ojca, przygnębienie zaś syna wziął za wstyd nieudanego zamachu. Rozstali się chłodno. Dawid i Kolb wrócili koło północy do Angoulême; weszli do miasta pieszo, jak złodzieje na wyprawę. Około pierwszej w nocy wprowadzono Dawida, bez świadków, do Brygidy Clerget, do nieprzeniknionej kryjówki, przygotowanej przez Ewę. Wszedłszy tam, Dawid znalazł się pod pieczą najprzemyślniejszej litości pod słońcem, litości gryzetki112. Nazajutrz Kolb chełpił się, iż uprowadził pana na koniu i opuścił go dopiero, wsadziwszy na wózek, który miał go zawieźć gdzieś pod Limoges. W piwnicy Brygidy nagromadzono spory zapas surowców, tak iż Kolb, Maryna, pani Séchard i jej matka mogli nie utrzymywać żadnych stosunków z panną Clerget.

W dwa dni po scenie z synem stary Séchard, który miał przed sobą jeszcze trzy tygodnie do winobrania, zaszedł do synowej, pędzony chciwością. Nie mógł spać, chciał wiedzieć, czy odkrycie ma jakie widoki powodzenia; pragnął, wedle swego wyrażenia, czuwać nad zbiorem. Rozgościł się nad mieszkaniem synowej w jednym z owych dwu pokoików na poddaszu, które sobie zatrzymał, i żył na koszt Ewy, zamykając oczy na braki nękające dom syna. Winni mu byli za czynsze, mogli go przynajmniej karmić! Nie znajdował w tym nic osobliwego, że podawano do stołu na cynowym nakryciu.

– I ja tak zaczynałem – odparł synowej, gdy się tłumaczyła, że nie daje srebra.

Maryna była zmuszona zaręczyć u kupców za wszystko, co się spożywało w domu. Kolb pomagał murarzom za dwadzieścia su dziennie. Biednej Ewie, która w interesie dziecka i Dawida poświęcała ostatnie środki, aby dobrze przyjąć starego, zostało wreszcie ledwie dziesięć franków. Miała ciągle nadzieję, że jej przymilność, jej pełna szacunku czułość, jej rezygnacja rozczulą skąpca; ale stary był niewzruszony. Wreszcie, widząc u niego owo zimne oko Cointetów, Petit-Clauda i Cérizeta, chciała przeniknąć jego charakter, odgadnąć intencje; ale stracony trud! Ojciec Séchard mylił wszelkie tropy, będąc nieprzerwanie pod dobrą datą. Pijaństwo jest podwójną zasłoną. Przy pomocy swego zaprószenia, równie często udanego, jak prawdziwego, stary próbował wydrzeć Ewie sekrety Dawida. Starał się to głaskać, to przerażać synową, kiedy zaś Ewa odpowiadała, że nic nie wie, powiadał:

– Przepiję cały majątek, oddam go na dożywocie…

Te upokarzające walki nękały biedną ofiarę, która aby nie uchybić winnemu szacunkowi, zamknęła się wreszcie w niemocie. Jednego dnia, doprowadzona do ostateczności, rzekła:

– Ależ, ojcze, jest bardzo prosty sposób, aby uzyskać wszystko: niech ojciec zapłaci długi Dawida, on wróci tu, porozumiecie się z sobą.

 

– Aha! Oto wszystko, czego chcecie ode mnie! – wykrzyknął. – Dobrze to wiedzieć.

Stary Séchard, który nie wierzył w syna, wierzył w Cointetów. Cointetowie, których poszedł się poradzić, olśnili go rozmyślnie, powiadając, że odkrycie jego syna to rzecz milionowa.

– Jeśli syn pański udowodni, że udało mu się, nie zawaham się dopuścić go jako wspólnika do mojej papierni, zaliczając mu wynalazek jako równy udział.

Nieufny starzec zasięgnął tyle informacji, przepijając po łyczku z robotnikami, wziął tak dobrze na spytki Petit-Clauda, udając tumana, iż w końcu zaczął podejrzewać Cointetów, że to oni kryją się za Métivierem. Wpadł na myśl, iż pragną zrujnować drukarnię oraz wycisnąć zeń swą wierzytelność, biorąc go na lep odkrycia; stary wieśniak bowiem nie mógł odgadnąć wspólnictwa Petit-Clauda ani machinacji dążących do tego, aby prędzej lub później owładnąć tajemnicą Dawida. Wreszcie jednego dnia starzec, doprowadzony do rozpaczy tym, że nie może zwalczyć milczenia synowej ani nawet wycisnąć z niej wiadomości o kryjówce syna, postanowił się wedrzeć do pracowni, dowiedziawszy się w końcu, że Dawid robił tam doświadczenia. Pewnego ranka zeszedł na dół i zaczął majstrować koło zamka.

– Hej, hej, cóż wy tam robicie, ojcze Séchard? – krzyknęła Maryna, która wstawała o świcie, aby iść do fabryki, i poskoczyła na ten widok.

– Czy nie jestem u siebie w domu, Maryna? – rzekł stary, zawstydzony.

– A to co! Chcecie się stać złodziejem na stare lata?… A przecież jeszczeście na czczo… Opowiem to zaraz, jak stoję, naszej pani.

– Cicho siedź, Maryna – rzekł stary, wyjmując z kieszeni dwa sześciofrankowe talary. – Masz…

– Będę siedziała cicho, ale niech się to nie powtórzy – rzekła Maryna, grożąc mu palcem – albo rozpowiem po całym mieście.

Ledwie starzec odszedł, Maryna pognała do pani.

– Ot, proszę pani, wyciągnęłam dwanaście franków paninemu teściowi, proszę wziąć…

– A to w jaki sposób?

– Ano chciał obejrzeć kotły i magazyn naszego pana, niby żeby spenetrować sekret. Wiedziałam dobrze, że nic już tam nie ma w kuchence; ale narobiłam mu wstydu, niby że chciał okraść syna, i dał mi dwa talary, żebym siedziała cicho…

W tej chwili wbiegła radośnie Brygida, niosąc w sekrecie przyjaciółce list Dawida, napisany na wspaniałym papierze:

Moja Ewo ubóstwiana, piszę do Ciebie pierwszej na pierwszym arkusiku papieru uzyskanym moim sposobem. Udało mi się rozwiązać problem gumowania w kadzi! Funt masy wypada, nawet biorąc w rachubę specjalną uprawę żyznych terenów pod rośliny, których używam, po pięć su. W ten sposób dwunastofuntowa ryza zużyje za trzy franki gumowanej masy. Jestem pewien, iż zdołam zmniejszyć o połowę ciężar książek. Koperta, list, próbki, każde jest odmiennej fabrykacji. Ściskam Cię; tuż tuż, a czeka nas szczęście i majątek, jedyna rzecz, której nam brakowało.

– Masz, ojcze – rzekła Ewa do teścia, podając próbki – poświęć synowi zysk z jednego zbioru i daj mu możność zrobienia fortuny; odda ci dziesięciokrotnie to, co mu zaliczysz. Osiągnął swój cel!…

Stary Séchard pobiegł natychmiast do Cointetów. Tam poddano każdą próbkę szeregowi doświadczeń i drobiazgowych badań: jedne próbki były gumowane, drugie bez kleju; były poznaczone od 3 franków do 10 franków ryza; jedne były metalicznej czystości, inne miękkie jak papier chiński; przedstawiały wszystkie możliwe odcienie białości. Żydom badającym diamenty nie bardziej płonęły oczy, niż płonęły przy tym oczy Cointetów i starego Sécharda.

– Pański syn jest na dobrej drodze – rzekł Gruby Cointet.

– Zatem zapłaćcie jego długi – rzekł stary tłocznik.

– Bardzo chętnie, jeśli nas zechce wziąć do spółki – odparł Wielki Cointet.

– Jesteście rabusie! – wykrzyknął były niedźwiedź. – Ścigacie mego syna pod nazwiskiem Métiviera i chcecie, abym was spłacił, oto wszystko. Nie głupim, moi obywatele!

Bracia spojrzeli po sobie, ale zdołali powściągnąć zdumienie, o jakie przyprawiła ich przenikliwość skąpca.

– Nie jesteśmy jeszcze na tyle milionerami, aby się bawić eskontem – odparł Gruby Cointet. – Czulibyśmy się szczęśliwi, gdybyśmy mogli płacić za szmaty gotówką, ale sami wystawiamy jeszcze weksle naszemu dostawcy.

– Trzeba przeprowadzić doświadczenia na większą skalę – rzekł zimno Wielki Cointet – to bowiem, co udaje się w małym garnuszku, może zawieść w fabrykacji na wielki kamień. Wykup pan syna.

– Tak, ale czy syn, uwolniony, przyjmie mnie za wspólnika?

– To nas nie obchodzi – odparł Gruby Cointet. – czy myślisz, poczciwcze, że kiedy dasz synowi dziesięć tysięcy, to już wszystko? Patent kosztuje dwa tysiące, trzeba będzie jeździć do Paryża; następnie, nim się puści na ten interes, bezpieczniej jest, jak powiada brat, wyrobić tysiąc ryz, ryzykować całe kadzie, aby sobie zdać sprawę ze wszystkiego. Widzisz pan, nie ma rzeczy, przed którą trzeba by się tak mieć na baczności jak przed wynalazcami.

– Ja – rzekł Wielki Cointet – lubię chleb już upieczony.

Stary spędził noc na przeżuwaniu problemu.

„Jeśli zapłacę długi Dawida, będzie wolny, a wówczas nie ma potrzeby dopuszczać mnie do udziału. Wie dobrze, że wykiwałem go w pierwszej spółce, nie będzie chciał wchodzić w drugą. W moim interesie byłoby trzymać go w więzieniu, gnębić…”

Cointetowie znali dostatecznie ojca Sécharda, aby wiedzieć, iż będą w nim mieli towarzysza w polowaniu. Zatem ci trzej ludzie mówili sobie:

– Aby utworzyć towarzystwo oparte na tym sekrecie, trzeba doświadczeń; aby wykonać te doświadczenia, trzeba uwolnić Dawida. Skoro go uwolnimy, wymyka się nam z rąk.

Każdy prócz tego miał jakąś ukrytą myśl. Petit-Claud powiadał sobie:

„Po moim małżeństwie będę miał wolną rękę z Cointetami, ale do tej pory oni mają mnie w garści”.

Wielki Cointet powiadał sobie:

„Wolałbym, bądź co bądź, mieć Dawida pod kluczem, wówczas byłbym panem sytuacji”.

Stary Séchard powiadał sobie:

„Jeśli zapłacę długi, syn ukłoni mi się i powie: Padam do nóżek”.

Ewa, napastowana, straszona przez winiarza wypędzeniem z domu, nie chciała wyjawić ani schronienia męża, ani nawet nakłonić go do przyjęcia żelaznego listu. Nie była pewna, czy jej się uda ukryć Dawida równie dobrze jak pierwszym razem, odpowiadała tedy teściowi:

– Niech ojciec uwolni Dawida, a dowie się wszystkiego.

Czterej zainteresowani znaleźli się jakby przed obficie zastawionym stołem, ale żaden nie miał odwagi zasiąść do uczty, z obawy, by go inni nie uprzedzili; toteż wszyscy nieufnie spoglądali na siebie.

W kilka dni po zniknięciu Sécharda Petit-Claud odwiedził Wielkiego Cointeta w papierni.

– Zrobiłem, co mogłem – rzekł. – Dawid zamknął się sam w więzieniu, którego nie znamy, i szuka tam w spokoju jakiegoś ulepszenia. Jeśli nie osiągnąłeś pan celu, to nie z mojej winy; czy dotrzyma pan obietnicy?

– Tak, jeśli dopniemy swego – odparł Wielki Cointet. – Stary Séchard siedzi tu od kilku dni, zachodził badać nas o kwestie fabrykacji papieru; stary skąpiec zwęszył wynalazek i chce go wyzyskać, jest zatem nadzieja spółki. Pan jesteś adwokatem ojca i syna…

– Niech pana Duch Święty natchnie, abyś ich wykierował – dorzucił Petit-Claud z uśmiechem.

– Tak – odparł Wielki Cointet. – Jeśli ci się uda wpakować Dawida do więzienia albo wydać go nam w ręce aktem spółki, będziesz mężem panny de la Haye.

– To pańskie ultimatum? – rzekł Petit-Claud.

– Yes – odparł Cointet – skoro mówimy cudzoziemskimi językami.

– Oto zatem moje, w poprawnej francuszczyźnie – podjął Petit-Claud sucho.

– No! Cóż takiego? – rzekł Wielki Cointet, zaciekawiony.

– Przedstaw mnie pan jutro pani de Senonches, spraw, aby rzecz weszła na pozytywne tory, słowem, dopełnij pan obietnicy albo ja sam płacę dług Sécharda i wchodzę z nim w spółkę, sprzedając kancelarię. Nie chcę się dać wystrychnąć na dudka. Pan mówiłeś ze mną po prostu i ja posługuję się tym samym językiem. Zrobiłem swoje, zrób i pan swoje. Pan masz wszystko, ja nic. Jeśli nie będę miał dowodów pańskiej szczerości, wiem, co mi trzeba uczynić.

Wielki Cointet wziął kapelusz, parasol, przybrał swą jezuicką minę i wyszedł, prosząc Petit-Clauda, aby mu towarzyszył.

– Zobaczysz pan, drogi przyjacielu, jak ci przetarłem drogi – rzekł do adwokata.

W jednej chwili przebiegły i chytry fabrykant zrozumiał niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł: poznał w Petit-Claudzie jednego z ludzi, z którymi trzeba grać w uczciwe karty. Już wprzódy, aby być w porządku i mieć spokojne sumienie, rzucił, przy zdawaniu rachunku z finansów panny de la Haye, kilka słów w ucho eksgeneralnego konsula.

– Miałbym coś dla Franciszki; z trzydziestoma tysiącami franków posagu – rzekł, uśmiechając się – panna nie może być wymagająca.

– Pomówimy o tym jeszcze – odparł Francis du Hautoy. – Od czasu wyjazdu pani de Bargeton pozycja pani de Senonches bardzo się zmieniła; będziemy mogli wyswatać Franciszkę z jakim zacnym starszym obywatelem.

– I zyskać to, że się będzie źle prowadzić – rzekł papiernik, przybierając maskę chłodu. – Ech! Wydajcie ją lepiej za człowieka zdolnego, ambitnego, któremu użyczycie poparcia i który stworzy żonie ładną pozycję.

– Zobaczymy – powtórzył Francis – przede wszystkim trzeba zasięgnąć zdania chrzestnej matki.

Po śmierci pana de Bargeton Luiza de Nègrepelisse kazała sprzedać pałac przy ulicy du Minage. Pani de Senonches, niezadowolona ze swego domicilium113, skłoniła pana de Senonches, aby kupił ten dom, kolebkę ambicji Lucjana. W nim to zaczęła się nasza opowieść. Zefiryna de Senonches zapragnęła objąć następstwo po pani de Bargeton w jej małym królestwie; postanowiła stworzyć salon, słowem, odgrywać rolę wielkiej damy. W wysokim towarzystwie angulemskim nastąpiło rozdwojenie: po pojedynku pana de Bargeton z panem de Chandour jedni obstawali za niewinnością Luizy, drudzy za prawdą potwarzy Stanisława de Chandour. Pani de Senonches oświadczyła się za Bargetonami i zjednała sobie od razu całe stronnictwo. Następnie, zamieszkawszy w pałacu, wyzyskała przyzwyczajenie wielu ludzi, którzy przychodzili tam od tylu lat na partyjkę. Przyjmowała co wieczór i pobiła stanowczo Amelię de Chandour, która wystąpiła jako jej antagonistka. Nadzieje Frania du Hautoy, który znalazł się w samym sercu angulemskiej arystokracji, posunęły się aż do chęci wydania Franciszki za starego pana de Séverac, którego pani du Brossard nie zdołała zagarnąć dla córki. Powrót pani de Bargeton jako prefektowej powiększył jeszcze pretensje Zefiryny dla ukochanej chrześniaczki. Mówiła sobie, że hrabina Sykstusowa du Châtalet użyje swych wpływów dla tej, która stała się jej szermierzem. Papiernik, który znał Angoulême jak swoją kieszeń, ocenił jednym rzutem oka wszystkie trudności, ale postanowił wydobyć się z drażliwej sytuacji za pomocą śmiałego kroku, na jaki tylko Tartufe114 umiałby się zdobyć. Adwokacina, zdumiony lojalnością swego wspólnika w krętactwie, nie przerywał mu medytacji, krocząc z papierni do pałacu przy ulicy du Minage, gdzie, w sieni, służba wstrzymała niewczesne odwiedziny tymi słowami:

– Jaśnie państwo są przy śniadaniu.

– Nie szkodzi. Proszę nas oznajmić – odparł Wielki Cointet.

Dzięki swemu nazwisku nabożny przemysłowiec został wprowadzony natychmiast, przedstawił adwokata mizdrzącej się Zefirynie, która śniadała z Franiem du Hautoy i panną de la Haye. Pan de Senonches, jak zazwyczaj, otwierał polowanie u pana de Pimentel.

– Oto, pani, młody adwokat, o którym mówiłem i który podejmie się usamowolnienia jej pięknej pupilki.

Eksdyplomata przyjrzał się adwokatowi, który ze swej strony spojrzał ukradkiem na piękną pupilkę. Zefiryna, której nigdy Cointet ani Franio nie wspomnieli o tym ani słówka, zdumiała się tak, że widelec wypadł jej z dłoni. Panna de la Haye, jędzunia o kwaskowatej twarzy, bez wdzięku, chuda, z płowymi włosami, była mimo swej arystokratycznej minki nadzwyczaj trudna do wyswatania. Te słowa: „Ojciec i matka nieznani”, zawarte w metryce, broniły jej nieodbicie wstępu do sfery, w której życzliwość chrzestnej matki oraz Frania pragnęłyby ją umieścić. Panna de la Haye, nie znając swego położenia, pozwalała sobie wybredzać; byłaby odrzuciła najbogatszego przemysłowca z Houmeau. Dosyć wymowne skrzywienie na widok chudego adwokaciny zupełnie było jednomyślnie z tym, które Cointet ujrzał na wargach Petit-Clauda. Pani de Senonches i Franio zdawali się porozumiewać oczami nad sposobem odprawienia Cointeta i jego protegowanego. Cointet, który widział wszystko, poprosił pana du Hautoy, aby mu udzielił chwili posłuchania, i przeszedł z dyplomatą do salonu.

 

– Panie – rzekł prosto z mostu – ojcostwo pana zaślepia. Niełatwo przyjdzie panu wydać córkę za mąż, toteż w interesie was wszystkich postawiłem was w niemożności cofnięcia się; kocham bowiem Franciszkę jak swoją wychowankę. Petit-Claud wie wszystko!… Jego niezmierna ambicja poręcza szczęście tego drogiego dziecka. Przede wszystkim, Franciszka zrobi z męża, co zechce; państwo zaś, przy pomocy pani prefektowej, która właśnie przybywa, zrobicie zeń prokuratora. Pan Milaud mianowany jest ostatecznie w Nevers. Petit-Claud sprzeda kancelarię, uzyskacie dlań łatwo miejsce podprokuratora, niebawem zostanie prokuratorem, potem prezydentem sądu, posłem…

Wróciwszy do jadalni, Franio był nadzwyczaj uprzejmy dla konkurenta. Spojrzał znacząco na panią de Senonches i zakończył tę scenę prezentacji, zapraszając Petit-Clauda na następny dzień na obiad dla pogadania o interesach. Następnie, odprowadziwszy obu aż na dziedziniec, oświadczył adwokatowi, iż na zalecenie Cointeta gotów jest, zarówno jak i pani de Senonches, zatwierdzić wszystko, co piastun fortuny panny de la Haye obmyślił dla szczęścia tego aniołka.

– Ha! Jakaż brzydka! – wykrzyknął Petit-Claud. – Wpadłem!…

– Wygląda dystyngowanie – odparł Cointet – zresztą, gdyby była ładna, czyżby ją panu dali?… Ech, mój drogi! Znalazłby się niejeden drobny obywatel ziemski, któremu trzydzieści tysięcy, poparcie pani de Senonches oraz hrabiny du Châtelet starczyłyby w zupełności; tym więcej, że pan du Hautoy nie ożeni się nigdy i że ta dziewczyna jest jego dziedziczką… Twoje małżeństwo jest faktem dokonanym!…

– A to jak?

– Oto co powiedziałem – odparł Wielki Cointet, streszczając adwokatowi swój śmiały zamach. – Mój drogi, pan Milaud ma być, jak mówią, mianowany prokuratorem w Nevers; sprzedasz kancelarię i za dziesięć lat będziesz ministrem sprawiedliwości. Jesteś dość odważny, aby się nie cofnąć przed żadną usługą, jakiej dwór zażąda.

– Dobrze więc, bądź pan zatem jutro o wpół do piątej na placu du Mûrier – rzekł adwokat, podniecony tą wizją przyszłości – pogadam ze starym Séchardem i dobijemy spółki, w której ojciec i syn staną się łupem Cointetów.

W chwili gdy stary proboszcz z Marsac wspinał się do Angouléme, aby powiadomić Ewę o stanie brata, Dawid od jedenastu dni znajdował się ukryty o dwa domy od tego, który zacny kapłan właśnie opuścił.

Kiedy ksiądz Marron stanął na placu du Mûrier, zastał trzech ludzi – trzy typy godne uwagi, każdy w swoim rodzaju – którzy zaważyli całym swoim ciężarem na przyszłości i teraźniejszości biednego dobrowolnego więźnia: byli to stary Séchard, Wielki Cointet i chudy adwokacina. Trzej ludzie, trzy chciwości, ale trzy chciwości tak różne jak ludzie! Jeden gotów był przehandlować syna, drugi klienta, zaś Wielki Cointet kupował te wszystkie ohydy, kołysząc się nadzieją, że nic nie zapłaci. Było koło piątej; większość osób wracających na obiad zatrzymywała się, przyglądając się przez chwilę tym trzem ludziom.

– Co, u diaska, stary Séchard i Wielki Cointet mogą mieć sobie do powiedzenia?… – zastanawiali się najciekawsi.

– Chodzi zapewne o tego nieszczęśnika, który zostawia żonę, dziecko i teściową bez chleba – odpowiadano.

– Posyłajże tu dzieci na edukację do Paryża! – zawyrokował jeden z prowincjonalnych matadorów115.

– Ho, ho! Co ksiądz tutaj robi, księże proboszczu? – krzyknął winiarz, spostrzegłszy ojca Marrona.

– Przyszedłem tu w interesie pańskich najbliższych – odparł starzec.

– Znowu koncept mego synala!… – rzekł stary Séchard.

– Tak by pana niewiele kosztowało wrócić wszystkim szczęście – rzekł ksiądz, wskazując okno, z którego pani Séchard wychylała piękną główkę,

W tej chwili Ewa uspokajała krzyki dziecka, hojdając116 je na kolanach i nucąc mu piosenkę.

– Czy ksiądz przynosi nowiny od syna – rzekł ojciec – albo, co by więcej było warte, pieniądze?

– Nie – rzekł ksiądz Marron – przynoszę siostrze nowiny od brata.

– Lucjana?… – wykrzyknął Petit-Claud.

– Tak. Biedny chłopiec przybył z Paryża pieszo. Zastałem go u młynarza, umiera z wyczerpania i nędzy. Och, bardzo jest nieszczęśliwy!

Petit-Claud skłonił się księdzu i ujął Cointeta za ramię, mówiąc:

– Mamy być na obiedzie u pani de Senonches, czas się ubierać!…

I odszedłszy o dwa kroki, szepnął mu do ucha:

– Kiedy się chwyci młode, ma się niebawem i matkę. Mamy Dawida!…

– Ja wyswatałem ciebie, wyswatajże ty mnie – rzekł Wielki Cointet z nieszczerym uśmiechem.

– Lucjan jest moim kolegą szkolnym, byliśmy bardzo blisko!… W ciągu tygodnia będę coś wiedział od niego. Postaraj się pan, aby wydano zapowiedzi, a ja podejmuję się przyskrzynić Dawida. Moja misja kończy się z jego zamknięciem pod klucz.

– Ach! – wykrzyknął jakby do siebie Wielki Cointet – ładna by to była rzecz uzyskać patent na nasze nazwisko!

Słysząc to, chuderlawy adwokacina zadrżał.

W tej chwili Ewa ujrzała w drzwiach teścia i księdza Marrona.

– Ot, pani Séchard – rzekł stary niedźwiedź do synowej – oto nasz proboszcz, który z pewnością przybył nam opowiedzieć ładne historie o bracie.

– Och! – wykrzyknęła Ewa, ugodzona w serce. – Cóż jeszcze mogło mu się zdarzyć?…

Wykrzyknik ten zwiastował tyle nagromadzonych bólów, tyle i tak różnorodnych obaw, że ksiądz Marron pośpieszył dodać:

– Niech się pani uspokoi, żyje!

– Czy byłbyś tak łaskaw, ojcze – rzekła Ewa do starego winiarza – poprosić moją matkę; chciałabym, aby słyszała to, co ksiądz proboszcz ma opowiedzieć o Lucjanie.

Starzec poszedł poszukać pani Chardon.

– Czeka was nowy pasztet – rzekł. – Idź pani pogadać z księdzem Marronem, który jest dobry człowiek, chociaż ksiądz. Obiad spóźni się zapewne, wrócę za godzinę.

I starzec, nieczuły na wszystko, co nie dzwoniło lub nie błyszczało złotem, opuścił starą kobietę, nie troszcząc się, jak zniesie cios, który jej zadał. Nieszczęście, jakie ciążyło nad dwojgiem jej dzieci, rozbicie nadziei składanych na głowie Lucjana, nieoczekiwana odmiana tego charakteru, który tak długo zdawał się energiczny i uczciwy, słowem wszystkie wypadki, jakie zaszły od półtora roku, zmieniły panią Chardon do niepoznania. Była ona nie tylko szlachetna z rasy, była szlachetna i z serca i ubóstwiała swoje dzieci, toteż więcej wycierpiała przez te ostatnie pół roku niż przez cały czas wdowieństwa. Lucjan miał widoki uzyskania nazwiska de Rubempré dekretem królewskim, zaczęcia na nowo tej rodziny, wskrzeszenia jej tytułu i godła, stania się wielkim! I runął w błoto! Pani Chardon, surowsza dlań od siostry, uważała syna za zgubionego od dnia, gdy dowiedziała się o sprawie z wekslami. Matka chce się niekiedy łudzić, ale zawsze zna dobrze dziecko, które wykarmiła, z którym się nie rozstawała; toteż w dyskusjach między Ewą a Dawidem o widoki Lucjana w Paryżu pani Chardon, na pozór podzielając złudzenia Ewy, drżała, by obawy Dawida nie okazały się słuszne, mówił bowiem tak, jak mówiło w głębi jej matczyne sumienie. Nadto znała wrażliwość córki, aby zdradzić przed nią swe cierpienia, musiała tedy tłumić je w owym milczeniu, do jakiego są zdolne jedynie matki umiejące kochać. Ewa znowuż śledziła ze zgrozą spustoszenia, jakie zgryzota czyniła w matce, patrzała, jak przechodzi od starości do zgrzybiałości, posuwając się w oczach niemal! Matka i córka dopuszczały się tedy wzajem owych szlachetnych kłamstw, które nikogo nie zwodzą. W życiu tej matki zdanie okrutnego winiarza było kroplą wody, która miała przepełnić miarę: tych kilka słów sięgnęło panią Chardon w samo serce.

Toteż kiedy Ewa powiedziała księdzu: „Księże proboszczu, oto moja matka”, kiedy ksiądz spojrzał na tę twarz umęczoną jak twarz starej zakonnicy, okoloną włosami zupełnie białymi, ale uszlachetnioną łagodnym i spokojnym spojrzeniem nabożnej rezygnacji, spojrzeniem kobiety kroczącej, jak mówi Pismo, wedle woli Bożej, zrozumiał całe życie tych dwóch istot. Znikło w księdzu uczucie litości dla kata, dla Lucjana; zadrżał, odgadując cierpienia, jakie przeszły jego ofiary.

– Matko – rzekła Ewa, ocierając oczy – biedny Lucjan jest bardzo niedaleko, w Marsac.

– A czemu nie tu? – spytała pani Chardon.

Ksiądz Marron powtórzył wszystko, co mu Lucjan opowiedział o niedolach podróży i nieszczęściach ostatnich dni w Paryżu. Odmalował rozpacz poety, z chwilą gdy się dowiedział, jak zaciążyła na rodzinie jego nieopatrzność; opisał również obawy jego o przyjęcie, z jakim by się spotkał w Angoulême.

– Czyż doszedł do tego, iż nauczył się wątpić o nas? – rzekła pani Chardon.

– Nieszczęśliwy szedł do was pieszo, znosząc najokropniejsze braki; wraca upokorzony, skruszony i pragnie odmienić życie, naprawić swoje błędy.

– Ojcze – rzekła siostra – mimo złego, jakie nam wyrządził, kocham brata tak, jak się kocha ciało istoty, która już nie istnieje; kochać go w ten sposób to znaczy jeszcze kochać więcej, niż wiele sióstr kocha swoich braci. Wtrącił nas w straszną nędzę; ale niech przyjdzie, podzieli ten lichy kawałek chleba, jaki jeszcze mamy, słowem to, co nam zostawił. Ach, gdyby nie był nas opuszczał, księże proboszczu, nie postradalibyśmy najdroższych skarbów!

– I to ta sama kobieta, która go stąd uprowadziła, przywiozła go z powrotem swą karocą – wykrzyknęła pani Chardon. – Wyjechawszy w kolasie pani de Bargeton, obok niej, wrócił z tyłu, na walizce!

– W czym mogę być państwu użyteczny? – spytał zacny proboszcz, szukając jakiegoś pożegnalnego frazesu.

110bednarz – rzemieślnik wyrabiający różne naczynia z drewna. [przypis edytorski]
111małpa – we fr. żargonie drukarskim: pracownik drukarni składający tekst z czcionek; zecer; por. pierwsza część cyklu, Dwaj poeci. [przypis edytorski]
112gryzetka (daw., z fr. gris: szary; grisette: tania, szara tkanina ubraniowa) – we Francji: młoda dziewczyna pracująca jako szwaczka, ekspedientka, modystka. [przypis edytorski]
113domicilium (łac.) – mieszkanie, siedziba. [przypis edytorski]
114Tartufe – główny bohater komedii Świętoszek Moliera. [przypis edytorski]
115matador (daw.) – przen. osoba wyższego stanu, mająca wysoką pozycję a. zajmująca ważne stanowisko; znakomitość. [przypis edytorski]
116hojdać (gw.) – huśtać, kołysać. [przypis edytorski]