Tasuta

Cierpienia wynalazcy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Niech każdy z nas złoży udział pięciuset franków Ganneracowi, będzie miał wówczas dwadzieścia kilka tysięcy, aby kupić drukarnię Séchardów, której staniemy się panami, trzymając w ręku właściciela za pomocą pożyczki – rzekł Petit-Claud.

Adwokat przeparł tę myśl, chcąc wzmocnić w ten sposób swą dwoistą pozycję wobec Cointetów i Sécharda; z natury rzeczy zwrócił oczy na hultaja w typie Cérizeta i postanowił zeń uczynić człowieka zaprzedanego partii.

– Jeśli zdołasz zwąchać kryjówkę pryncypała i oddać mi go w ręce – rzekł do dawnego korektora – dostaniesz dwadzieścia tysięcy na kupno drukarni i prawdopodobnie staniesz na czele dziennika. Zatem, naprzód marsz!

Bardziej pewny sprawności człowieka takiego jak Cérizet niż wszystkich Doublonów na świecie, Petit-Claud przyrzekł Cointetowi uwięzienie Sécharda. Ale od czasu jak Petit-Claud pieścił nadzieję wielkiej kariery urzędniczej, przewidywał konieczność zerwania z liberałami, tak dobrze zaś podgrzał sprawę w Houmeau, że kapitał potrzebny do nabycia drukarni miał już w ręku. Wówczas Petit-Claud postanowił zostawić rzeczy naturalnemu biegowi.

„Ba – pomyślał sobie – Cérizet dopuści się jakiegoś prasowego przestępstwa; wówczas wyzyskam tę okoliczność, aby pokazać swoje talenty…”

Podszedł do bramy drukarni i rzekł do Kolba, który stał na straży:

– Idź powiedzieć Dawidowi, niech korzysta z chwili i ulotni się, a miejcie się dobrze na baczności; ja już odchodzę, jest pierwsza.

Skoro Kolb opuścił posterunek, Maryna zajęła jego miejsce. Lucjan i Dawid zeszli na dół, Kolb szedł przed nimi o sto kroków naprzód, Maryna o sto kroków w tyle. Kiedy bracia przechodzili koło parkanu, Lucjan mówił z zapałem do Dawida:

– Mój drogi – rzekł – plan jest nadzwyczaj prosty; ale jak o nim mówić przy Ewie? Nigdy nie zrozumiałaby tego rodzaju środków. Jestem pewien, że w sercu Luizy drzemie pragnienie, które potrafię rozbudzić; chcę ją mieć, bodaj dlatego, aby się zemścić na tym cymbale prefekcie. Jeśli się pokochamy, choćby na tydzień, każę jej zażądać od ministerstwa dwudziestu tysięcy franków subwencji dla ciebie. Jutro ujrzę tę damę w buduarku, gdzie zaczęły się nasze amory i gdzie, wedle Petit-Clauda, nic się nie zmieniło; zagram komedię. Zatem pojutrze rano prześlę przez Brygidę słóweczko, aby ci donieść, czy mnie wygwizdano… Kto wie, może już będziesz wolny!… Rozumiesz teraz, dlaczego chciałem ubrań z Paryża? W łachmanach niepodobna grać roli pierwszego amanta.

O szóstej rano Cérizet odwiedził Petit-Clauda.

– Jutro w południe niech Doublon będzie gotów; nakryję ptaszka, ręczę za to – rzekł paryżanin – mam w ręku jedną z robotnic panny Clerget!

Wysłuchawszy planu przyszłego drukarza, Petit-Claud pobiegł do Cointeta.

– Zrób pan, aby dziś wieczór pan du Hautoy zgodził się uczynić Franciszkę swoją bezsporną dziedziczką, a za dwa dni podpiszesz spółkę z Séchardem. Ślub mój dopiero w tydzień po kontrakcie, jest zatem obopólna gwarancja: z rączki do rączki. Ale baczmy dobrze dziś wieczór, co się będzie działo między Lucjanem a hrabiną du Châtelet, w tym bowiem tkwi wszystko… Jeżeli Lucjan poweźmie nadzieję uzyskania czegoś przez prefektową, Dawid jest mój…

– Wierzę, że zostaniesz ministrem sprawiedliwości.

– Dlaczegoby nie? Pan de Peyronnet166 nim został – odparł Petit-Claud, który jeszcze nie całkiem wyzbył się swego liberalizmu.

Dwuznaczne położenie panny de la Haye sprowadziło większość arystokracji angulemskiej na uroczystość podpisywania kontraktu. Ubóstwo przyszłego stadła, które miało się obejść bez prezentów ze strony pana młodego, podsycało zainteresowanie, które świat chętnie okazuje; z miłosierdziem bowiem jest tak jak z triumfami; świat lubi współczucie, które zadowala miłość własną. Toteż margrabina du Pimentel, hrabina du Châtelet, pan de Senonches i kilku przyjaciół domu wystąpili z podarkami, które narobiły w mieście wiele hałasu. Te ładne drobiażdżki, dołączone do wyprawy przygotowywanej od roku przez Zefirynę, do klejnotów ojca chrzestnego i do przepisanych zwyczajem podarków oblubieńca, pocieszyły Franciszkę i pobudziły ciekawość wielu matek, które przybyły w towarzystwie córek. Petit-Claud i Cointet zauważyli już, iż „urodzeni” angulemscy cierpią ich obu na swoim Olimpie jako konieczność: jeden był administratorem mienia, prawnym opiekunem Franciszki, drugi był niezbędny przy podpisaniu kontraktu jak wisielec przy egzekucji; ale nazajutrz po ślubie, o ile pani Petit-Claud zachowałaby prawo odwiedzania chrzestnej matki, mąż czuł, iż z trudnością by go tam dopuszczono; przyrzekł sobie w duchu odwet nad tym pysznym światkiem. Rumieniąc się za swych mizernych rodziców, adwokat uznał za właściwe nie sprowadzać na uroczystość matki, zamieszkałej w Mansle; poprosił ją, aby się wymówiła chorobą i dała mu zezwolenie na piśmie. Upokorzony tym, iż znalazł się bez rodziny, bez oparcia, bez nikogo, kto by podpisał kontrakt z jego strony, Petit-Claud czuł się tedy szczęśliwy, iż może przedstawić jako swego przyjaciela człowieka sławnego i mile widzianego przez hrabinę. Wstąpił tedy po Lucjana powozem. Poeta rozwinął tego pamiętnego wieczoru zasoby toalety, która musiała mu zapewnić, bez protestu, wyższość nad wszystkimi mężczyznami. Pani de Senonches oznajmiła zresztą zjawienie się bohatera chwili; spotkanie poróżnionych kochanków stanowiło jedną z owych scen, których prowincja szczególnie jest łakoma. Lucjan wyrósł do wysokości lwa: miał być tak piękny, tak zmieniony, tak nadzwyczajny, iż cały kobiecy świat „urodzonego” Angoulême pałał żądzą ujrzenia go. Idąc za modą epoki, której zawdzięczamy przejście od dawnych balowych pluderków167 do szpetnych dzisiejszych spodni, Lucjan włożył czarne obcisłe pantalony. Strój męski uwydatniał wówczas jeszcze kształty, ku rozpaczy ludzi chudych lub źle zbudowanych; kształty zaś Lucjana były iście apollińskie168. Szare jedwabne ażurowe pończochy, lekkie pantofelki, czarna atłasowa kamizelka, krawat, wszystko było najstaranniej dobrane, ulane wprost na nim. Jasne, bujne kędziory podkreślały białość czoła, dokoła którego pukle wiły się z wyszukaną gracją. Oczy, pełne dumy, sypały iskry. Drobne, kobiece ręce, piękne pod wykwitną rękawiczką, nie raczyły się ukazać obnażone. Całe wzięcie skopiował Lucjan z de Marsaya, sławnego paryskiego dandysa: w jednej ręce trzymał laskę i kapelusz, którego nie odłożył ani na chwilę, drugą gestykulował lekko, podkreślając słowa. Lucjan chciał się wsunąć nieznacznie, na sposób tych sławnych ludzi, którzy przez fałszywą skromność pochylają głowę, przechodząc pod bramą Saint-Denis. Ale Petit-Claud, który miał tylko jednego przyjaciela, „podał go” z całą okazałością. W pełni wieczoru, niemal celebrując, przyprowadził Lucjana przed panią de Senonches. Przechodząc, poeta słyszał szmery, które niegdyś byłyby go przyprawiły o zawrót głowy, a które przyjął dziś chłodno; dziś czuł się pewny, iż sam jeden wart jest całego tego angulemskiego Olimpu.

– Pani – rzekł do pani de Senonches – winszowałem już memu przyjacielowi Petit-Claudowi, w którym widzę materiał na przyszłego ministra, że ma szczęście wejść do pani domu, mimo iż węzły, jakie łączą chrzestną matkę z jej pupilką, są natury dość wątłej… (To było powiedziane w sposób doskonale podchwycony przez wszystkie kobiety, które nasłuchiwały pilnie, choć nieznacznie). – Co do mnie, błogosławię okoliczność, która pozwala mi przedłożyć pani moje uniżone służby.

Słowa te wygłosił Lucjan bez najmniejszego zakłopotania, z miną wielkiego pana, który zaszczycił odwiedzinami skromną chatkę. W czasie odpowiedzi Zefiryny, pełnej ozdobnych zakrętasów, poeta wodził oczyma po salonie, przygotowując dalsze efekty. Skłonił się z wdziękiem, cieniując swe uśmiechy, Franiowi du Hautoy i prefektowi, którzy skłonili się wzajem; następnie podszedł do pani du Châtelet, udając, iż w tej chwili ją spostrzega. Spotkanie to było tak dalece główną okrasą wieczoru, iż zapomniano wręcz o kontrakcie ślubnym, na którym miały położyć podpisy najwybitniejsze osobistości, prowadzone w tym celu do sypialni bądź przez rejenta, bądź przez Franciszkę. Lucjan uczynił kilka kroków w stronę Luizy i z ową paryską gracją, za którą tęskniła od swego powrotu, rzekł dość głośno:

– Czy pani zawdzięczam zaproszenie, dzięki któremu będę miał zaszczyt obiadować pojutrze w prefekturze?

– Zawdzięcza je pan jedynie swojej sławie – odparła sucho Luiza, nieco dotknięta zaczepnym frazesem, który Lucjan obmyślił, aby zranić dumę swej dawnej protektorki.

– Ach, pani hrabino – rzekł Lucjan tonem zarazem subtelnym i pewnym siebie – niepodobna mi będzie korzystać z zaproszenia, jeśli mam nieszczęście być u niej w niełasce.

 

I nie czekając odpowiedzi, obrócił się na miejscu, spostrzegając biskupa, któremu skłonił się z wdziękiem.

– Wasza Dostojność była niemal prorokiem – rzekł czarującym głosem – a dołożę starań, aby się nim stała w zupełności. Szczęśliwy się czuję, iż przybyłem tu dzisiaj, skoro mogę złożyć Waszej Dostojności wyrazy mego szacunku.

Lucjan wciągnął biskupa w rozmowę trwającą z dziesięć minut. Wszystkie kobiety patrzały na Lucjana jak na zjawisko. Jego nieoczekiwane zuchwalstwo odebrało pani du Châtelet mowę, nie umiała znaleźć odpowiedzi. Widząc Lucjana przedmiotem podziwu kobiet, nasłuchując, od grupy do grupy, szeptów powtarzających na ucho odpowiedź, którą Lucjan jakoby zmiażdżył hrabinę i okazał jej wyraźnie wzgardę, uczuła w sercu skurcz podrażnionej ambicji.

„Gdyby nie przyszedł do prefektury po tej odpowiedzi, cóż za skandal! – pomyślała. – Skąd mu się bierze ta duma? Czyżby panna des Touches była nim zajęta?… Jest tak piękny! Powiadają, że poleciała do niego w Paryżu, nazajutrz po śmierci tej aktorki. Może przyjechał, aby ocalić szwagra, i znalazł się w Mansle za naszą karocą wskutek wypadku w podróży? Patrzał na nas owego ranka osobliwym wzrokiem…”

Oblegał ją rój myśli; nieszczęściem dla siebie, Luiza poddawała się im, patrząc na Lucjana, który rozmawiał z biskupem, jak gdyby był królem zebrania: nie kłaniał się nikomu i czekał, aż się ktoś doń zbliży; wodził spojrzeniem po sali, nadając mu wyraz rozmaity, ze swobodą godną de Marsaya, swego pierwowzoru. Opuścił prałata, aby się przywitać z panem de Senonches, który ukazał się w pobliżu.

Po dziesięciu minutach Luiza nie wytrzymała. Wstała, podeszła do biskupa i rzekła:

– Cóż takiego opowiada Waszej Wielebności ten młody człowiek, że tak często widzę uśmiech na Jej ustach?

Lucjan usunął się o kilka kroków, aby zostawić dyskretnie panią du Châtelet z prałatem.

– Ach, pani hrabino, to młodzieniec bardzo niepospolity! Tłumaczył mi właśnie, iż pani zawdzięcza całą swoją siłę…

– Nie jestem niewdzięcznikiem, pani!… – rzekł Lucjan ze spojrzeniem pełnym wyrzutu, które oczarowało hrabinę.

– Porozumiejmy się – rzekła, przywołując Lucjana ruchem wachlarza – chodź pan tu razem z Jego Wielebnością, tutaj!… Jego Dostojność będzie naszym sędzią.

Wskazała na buduarek, pociągając biskupa.

– Szczególną, w istocie, rolę każe odgrywać biskupowi – rzekła dość głośno jakaś dama z obozu Chandour.

– Naszym sędzią!… – rzekł Lucjan, spoglądając kolejno na prałata i na prefektową. – Jest zatem i winny?…

Luiza siadła na kanapce swego dawnego buduaru. Posadziwszy Lucjana po jednej stronie, a biskupa po drugiej, zaczęła mówić. Lucjan, ku zachwytowi, zdziwieniu i szczęściu pani du Châtelet, nie słuchał. Przybrał postawę i ruchy Pasty169 w Tankredzie, kiedy ma mówić: O patria!170 Fizjonomią swoją odśpiewał słynną kawatynę dei risi171. Wreszcie uczeń Koralii dokazał tego, iż uronił nieznaczną łezkę.

– Ach, Luizo, jak ja cię kochałem! – szepnął jej do ucha, nie troszcząc się o prałata ani o rozmowę, w chwili gdy ujrzał, iż hrabina zauważyła jego łzy.

– Wytrzyj oczy albo mnie zgubisz na tym samym miejscu po raz drugi – rzekła, odwracając się ku niemu ruchem, który zgorszył biskupa.

– Pierwszy wystarczy – odparł żywo Lucjan. – To odezwanie godne kuzynki pani d'Espard osuszyłoby wszystkie łzy Magdaleny. Mój Boże!… Odnalazłem na chwilę moje wspomnienia, iluzje, moje dwadzieścia lat, a pani mi je…

Biskup przeszedł nagle do salonu, rozumiejąc, iż godność jego nie bardzo licuje z dłuższym pobytem w tej atmosferze. Zostawiono ostentacyjnie Lucjana i prefektową sam na sam. W kwadrans potem Sykstus, któremu nie podobały się rozmówki, śmiechy i przechadzki pod progiem buduaru, wkroczył z miną więcej niż chmurną i zastał Lucjana i Luizę bardzo ożywionych.

– Luizo – rzekł do ucha żony – ty, która lepiej ode mnie znasz Angoulême, czy nie powinna byś myśleć o stanowisku prefektowej i o rządzie?

– Mój drogi – rzekła Luiza, mierząc swego „odpowiedzialnego wydawcę” wzrokiem, którego wyniosłość przyprawiła go o drżenie – rozmawiam z panem de Rubempré o rzeczach nader ważnych dla ciebie. Chodzi to, aby ocalić wynalazcę, któremu grozi, iż stanie się ofiarą najnikczemniejszych machinacji, i ty nam pomożesz! Co zaś do tego, co te panie mogą o mnie pomyśleć, zobaczysz, w jaki sposób postąpię sobie, aby zmrozić jad na ich językach.

Wyszła z buduaru wsparta na ramieniu Lucjana i poprowadziła go do podpisania kontraktu, urągając, ze śmiałością wielkiej damy, pozorom.

– Podpiszemy razem – rzekła, podając pióro Lucjanowi.

Lucjan poprosił Luizę, aby mu wskazała miejsce, gdzie położyła podpis, tak aby oba nazwiska znalazły się obok siebie.

– Panie de Senonches, czy byłby pan poznał pana de Rubempré? – rzekła hrabina, zmuszając nieuprzejmego myśliwca172, aby przywitał Lucjana.

Przeprowadziła Lucjana do salonu, sadzając go między Zefiryną a sobą na groźnej środkowej kanapie. Następnie, niby królowa na tronie, zaczęła, zrazu półgłosem, dowcipną rozmowę, do której przyłączyło się kilku dawnych przyjaciół oraz większość kobiet, tworzących niby jej dwór. Niebawem hrabina naprowadziła Lucjana, który stał się bohaterem całego koła, na rozmowę o życiu paryskim. Poeta nakreślił z nieopisaną werwą jego obraz, przeplatając go anegdotkami o sławnych ludziach, których to smakołyków mieszkańcy prowincji są tak szczególnie łakomi. Podziwiano dowcip i inteligencje dandysa, jak wprzódy podziwiano jego urodę. Hrabina Sykstusowa tak pieczołowicie przedłużała swój triumf, grała na Lucjanie jak kobieta zachwycona swym instrumentem, podawała mu piłkę rozmowy tak zręcznie, żebrała dlań uznania za pomocą tak kompromitujących spojrzeń, że wiele kobiet zaczęło się dopatrywać w tym przypadkowym jednoczesnym powrocie Luizy i Lucjana głębokiej miłości, która padła ofiarą jakiegoś obustronnego nieporozumienia. Może jakieś chwilowe zwady spowodowały to niewczesne małżeństwo z du Châteletem, przeciw któremu obecnie buntuje się dawne uczucie.

– A zatem – rzekła Luiza półgłosem, podnosząc się z kanapy o pierwszej po północy – do pojutrza, a proszę, bądź pan punktualny.

Pożegnała Lucjana lekkim, ale nader przyjacielskim skinieniem i poszła szepnąć parę słów Sykstusowi, który szukał kapelusza.

– Jeżeli to, co mi moja małżonka powiedziała przed chwilą, jest prawdą, drogi Lucjanie, licz na mnie – rzekł prefekt, puszczając się w pościg za żoną, która zabierała się do odejścia, nie oglądając się nań, jak w Paryżu. – Od dziś wieczora szwagier twój może być pewny swego bezpieczeństwa.

– Należało mi się to od pana hrabiego – rzekł Lucjan z uśmiechem.

– Wszystko spaliło tedy na panewce!… – rzekł Cointet do ucha Petit-Claudowi, który, jak on, był świadkiem tego pożegnania.

Petit-Claud, oszołomiony powodzeniem Lucjana, zdumiony fajerwerkami jego dowcipu i jego urokiem, spoglądał na Franciszkę de la Haye, której fizjonomia, pełna podziwu dla Lucjana, zdawała się mówić oblubieńcowi: „Bądź taki jak twój przyjaciel”.

Błysk radości przemknął po twarzy Petit-Clauda.

– Obiad u prefekta dopiero pojutrze, mamy jeszcze dzień, ręczę za wszystko.

– A zatem, mój drogi – rzekł Lucjan do Petit-Clauda, wracając o drugiej pieszo – przybyłem, ujrzałem, zwyciężyłem! Za kilka godzin Dawid będzie bardzo szczęśliwy.

„Oto wszystko, co chciałem wiedzieć” – pomyślał Petit-Claud. – Uważałem cię tylko za poetę, ale ty jesteś i Lauzunem173, to znaczy dwakroć poetą – odparł, żegnając go uściskiem dłoni, który miał być ostatni.

– Droga Ewo – rzekł Lucjan, budząc siostrę – dobra nowina! Za miesiąc Dawid nie będzie miał już długów!…

– Jakim cudem?

– Otóż w spódniczce pani du Châtelet kryje się dawna Luiza; kocha mnie więcej niż kiedykolwiek, postara się za pośrednictwem męża przesłać raport o naszym odkryciu ministrowi spraw wewnętrznych!… Tak więc mamy przed sobą już tylko miesiąc cierpień, tyle, ile mi trzeba, aby się zemścić na prefekcie i uczynić go najszczęśliwszym z mężów.

Ewa, słuchając brata, miała uczucie, że śni.

– Kiedym oglądał ten popielaty salonik, gdzie przed dwoma laty drżałem jak dziecko, kiedym patrzał na te meble, malowidła i postacie, miałem wrażenie, że łuska spada mi z oczu! Jak Paryż odmienia człowieka!

– Czy to szczęście?… – rzekła Ewa, zrozumiawszy wreszcie brata.

– No, kładź się, ty już usypiasz; pogadamy jutro – rzekł Lucjan.

Plan Cérizeta odznaczał się nadzwyczajną prostotą. Mimo iż należał on do rzędu podstępów, jakimi posługują się prowincjonalni komornicy, aby pochwycić dłużników, podstępów, których powodzenie jest wielce wątpliwe, miał się on powieść, opierał się bowiem zarówno na znajomości charakterów Lucjana i Dawida, jak i na ich nadziejach. Wśród robotnic, których Cérizet (chwilowo odkomenderowany przez Cointetów do poruczeń szczególnych) był Don Juanem174 i nad którymi panował, wygrywając jedne przeciw drugim, wyróżniał w tej chwili jedną z prasowaczek Brygidy Clerget, dziewczynę prawie równie piękną jak pani Séchard, nazwiskiem Henryka Signol, której rodzice posiadali winniczkę o dwie mile od Angoulême, na drodze do Saintes. Signolowie, jak wszyscy wieśniacy, uważali, iż nie mają na tyle, aby chować jedyne dziecko przy sobie, i przeznaczyli ją do „obowiązku”, to znaczy na pokojową w jakim zamożnym domu. Na prowincji panna służąca musi umieć prać i prasować wykwintną bieliznę. Zakład pani Prieur, której Brygida była następczynią, miał tak świetną reputację, że Signolowie oddali tam córkę na naukę, płacąc za mieszkanie i życie. Pani Prieur należała do tej rasy prowincjonalnych pryncypałów starej daty, którzy poczuwają się do zastępowania rodziców. Żyła z uczennicami jak w rodzinie; prowadziła je do kościoła i dozorowała je sumiennie. Henryka, ładna, bujnie rozwinięta brunetka o śmiałym oku, gęstych, długich włosach, była biała, jak są białe dziewczęta Południa, białością magnolii. Toteż Cérizet wziął natychmiast piękną dziewczynę na oko, ale ponieważ należała do rodziny uczciwych rolników, ustąpiła jedynie pokonana zazdrością, złym przykładem i tym kuszącym słowem: „Ożenię się z tobą!”, które szepnął jej Cérizet, skoro został młodszym korektorem u Cointetów. Dowiedziawszy się, iż Signolowie posiadają winnicę wartości jakich dziesięciu do dwunastu tysięcy i dość przyzwoity domek, paryżanin postarał się o to, aby Henryce uniemożliwić inne małżeństwo. Taki był stan amorów pięknej Henryki i sprytnego Cérizeta, kiedy Petit-Claud ukazał chłopakowi nadzieje na drukarnię Sécharda, przy subwencji dwudziestu tysięcy franków, która miała dlań być niby wędzidłem. Ta przyszłość olśniła korektora, w głowie mu się zawróciło, panna Signol wydała mu się zaporą dla jego ambicji, zaczął zaniedbywać biedną dziewczynę. Henryka, w rozpaczy, przywiązała się do korektorzyny tym więcej, im mniej on okazywał jej względów. Odkrywszy, że Dawid ukrywa się u panny Clerget, paryżanin zmienił poglądy co do Henryki, nie zmieniając wszelako postępowania; postanowił zużyć do swych celów jej rozpaczliwe położenie i jej miłość. W dniu, w którym Lucjan miał odzyskać swą Luizę, Cérizet zwierzył rankiem Henryce tajemnicę Brygidy i dał do poznania, że los ich i małżeństwo zależą od wytropienia kryjówki Dawida. Raz wprowadzona na trop, Henryka odgadła bez trudności, że drukarz może się znajdować jedynie w alkierzyku panny Clerget. Dziewczyna, wydając tę tajemnicę, nie sądziła, aby popełniała coś złego; ale ta pierwsza zdrada wciągnęła ją w sidła Cérizeta.

 

Lucjan spał jeszcze, kiedy Cérizet przyszedł dowiedzieć się o rezultacie wieczoru, słuchał w gabinecie Petit-Clauda opisu wielkich, mimo że małych, wydarzeń, które miały niebawem poruszyć całe Angoulême.

– Czy Lucjan napisał do pana słówko od swego powrotu? – spytał paryżanin, potrząsnąwszy głową na znak zadowolenia, skoro Petit-Claud skończył.

– Oto wszystko, co mam od niego – odparł adwokat, podając list, gdzie Lucjan skreślił parę wierszy na papierze listowym, którym posługiwała się siostra.

– A zatem – rzekł Cérizet – dziesięć minut przed zachodem słońca niech Doublon zasadzi się przy bramie Palet, niech ukryje żandarmów i rozstawi ludzi, będziemy mieli ptaszka.

– Jesteś pewny swojej sprawy? – rzekł Petit-Claud, mierząc spojrzeniem Cérizeta.

– Zdaję się na los – rzekł eksurwis paryski – ale los to skończony hultaj, nie lubi uczciwych łudzi.

– Trzeba, aby się powiodło – rzekł adwokat sucho.

– Powiedzie się – odparł Cérizet. – To pan pchnąłeś mnie w błoto, możesz mi tedy dać tych parę banknotów, żebym się miał czym obetrzeć… Ale, drogi panie – rzekł paryżanin, pochwyciwszy na twarzy adwokata wyraz, który mu się nie podobał – jeżeli mnie pan zwiódł, jeśli nie kupisz mi drukarni w ciągu tygodnia… przygotuj się, że zostawisz młodą wdowę – rzekł cicho ulicznik paryski, sącząc śmierć w spojrzeniu.

– Jeśli uwięzimy Dawida o szóstej, bądź o dziewiątej u pana Ganneraca; załatwimy twój interes – odparł rozkazująco adwokat.

– Zrozumiano; gość będzie obsłużony! – rzekł Cérizet.

Cérizet znał już sztukę, która polega na wywabianiu pisma i która dziś poważnie podkopuje interesy skarbu. Wywabił więc kilka wierszy skreślonych przez Lucjana i zastąpił je innymi, naśladując pismo z doskonałością złowróżbną dla przyszłości korektora.

Mój drogi Dawidzie, możesz przyjść bez obawy do prefekta, sprawa Twoja załatwiona; zresztą o tej porze możesz już wyjść; idę naprzeciw Ciebie, aby Ci wytłumaczyć, jak się masz zachować u prefekta

Twój brat Lucjan

W południe Lucjan napisał list do Dawida, donosząc mu o powodzeniu wieczoru i zapewniając o poparciu prefekta, który, jak mówił, tegoż samego dnia ma złożyć ministrowi raport o odkryciu, do którego bardzo się zapalił. W chwili gdy Maryna przyniosła ten list Brygidzie, pod pozorem oddania jej koszul Lucjana do prania, Cérizet, pouczony przez Petit-Clauda o możliwości tego listu, wyciągnął z domu pannę Signol i chodził z nią długo nad brzegiem Charenty. Musiała toczyć się walka, w której honor Henryki bronił się długo, przechadzka bowiem trwała dwie godziny. Nie tylko wchodził w grę interes dziecka, ale także całe przyszłe szczęście, los; a to, o co prosił Cérizet, to był drobiazg – uwodziciel bowiem nie odsłonił dziewczynie konsekwencji swego żądania. Jednakże nieproporcjonalna cena tej drobnostki przerażała Henrykę. Mimo to Cérizet uzyskał wreszcie od kochanki, iż zgodziła się wziąć udział w intrydze. O piątej Henryka miała wyjść i wrócić, oznajmiając pannie Clerget, iż pani Séchard prosi ją o natychmiastowe przybycie. Następnie, w kwadrans po wyjściu Brygidy, wejdzie, zapuka do alkierza i odda Dawidowi fałszywy list Lucjana. Po czym Cérizet zdał się ze wszystkim na los.

Pierwszy raz od roku blisko Ewa uczuła, iż się rozluźnia żelazna obręcz, jaką ściskała ją konieczność. Wreszcie zaczęła mieć nadzieję. I ona także zapragnęła ucieszyć się bratem, pokazać się pod ramię z człowiekiem wielbionym przez rodzinne miasto, ubóstwianym przez kobiety, kochanym przez dumną hrabinę du Châtelet. Ubrała się odświętnie i po obiedzie zamierzyła przejść się po Beaulieu pod ramię z Lucjanem. O tej godzinie, we wrześniu, całe Angoulême zażywa świeżego powietrza.

– Ho, ho! To piękna pani Séchard – rzekło kilka głosów na widok Ewy.

– Nigdy nie myślałabym tego o niej – rzekła jakaś kobieta.

– Mąż się chowa, żona wystawia się na pokaz – rzekła pani Postel dość głośno, aby biedna kobieta mogła usłyszeć.

– Och, wracajmy, źle uczyniłam – rzekła Ewa do brata.

Na kilka minut przed zachodem słońca, na drodze, która spada w zakrętach ku Houmeau, dał się słyszeć gwar jakiegoś zbiegowiska. Lucjan i Ewa, zdjęci ciekawością, skierowali się w tamtą stronę, z kilku słów bowiem, jakie padły dokoła nich, można było sądzić, jakoby popełniono tam jakąś zbrodnię.

– Zdaje się, że przytrzymano złodzieja… Blady jest jak śmierć – rzekł przechodzień do nich, widząc, iż biegną w stronę rosnącej ciżby.

Ani Lucjan, ani Ewa nie doznawali najmniejszego lęku. Ujrzeli sporą gromadkę dzieci, starych kobiet, robotników wracających z roboty; gromadka ta poprzedzała żandarmów, których galony błyszczały w głównej grupie. Grupa ta ciągnęła za sobą setkę innych osób, posuwała się naprzód jak chmura niosąca burzę.

– Ach – rzekła Ewa – to mój mąż!

– Dawid! – krzyknął Lucjan.

– To jego żona! – krzyknął tłum, rozstępując się.

– Kto zdołał cię wywabić z domu? – spytał Lucjan.

– Twój list – odparł Dawid, blady i wzruszony.

– Byłam tego pewna – rzekła Ewa, padając jak martwa.

Lucjan podniósł siostrę; dwie osoby pomogły ją przenieść do domu, gdzie Maryna ułożyła ją do łóżka. Kolb pobiegł po lekarza. Kiedy zjawił się doktor, Ewa nie odzyskała jeszcze przytomności. Lucjan musiał wyznać matce, iż stał się przyczyną aresztowania Dawida, nie mógł bowiem mieć najmniejszego pojęcia o qui pro quo175 z fałszywym listem, Lucjan, spiorunowany spojrzeniem matki, która zawarła w nim przekleństwo, pobiegł do swego pokoju i zamknął się.

Czytając ten list, pisany w nocy i przerywany raz po raz, każdy odgadnie, ze zdań rzuconych w pośpiechu, wzruszenia, jakie przechodził Lucjan:

Ukochana siostro, widzieliśmy się przed chwilą ostatni raz. Postanowienie moje jest nieodwołalne. Oto dlaczego. W wielu rodzinach zdarza się nieszczęsna jednostka, która dla swoich bliskich jest jakby chorobą. Ja jestem taką jednostką dla Was. Spostrzeżenie to nie jest moje, ale człowieka znającego dobrze świat. Wieczerzaliśmy jednego dnia w kółku przyjaciół, w Rocher de Cancale. Wśród tysiąca żarcików, jakie padały, ów dyplomata powiedział, że pewna młoda osoba, która, ku powszechnemu zdziwieniu, nie wychodzi za mąż, jest „chora na swego ojca”. Za czym rozwinął swą teorię chorób rodzinnych. Wytłumaczył nam, czemu, gdyby nie matka, któryś dom żyłby szczęśliwie; w jaki sposób któryś syn zrujnował ojca, jak ów ojciec zniszczył przyszłość i stanowisko dzieci. Mimo iż bronił swej tezy wpół żartem, poparł ją w ciągu dziesięciu minut tyloma przykładami, że mnie to uderzyło. Ta prawda opłacała wszystkie niedorzeczne, ale dowcipne paradoksy, jakimi dziennikarze bawią się między sobą, kiedy nie ma dla kogo grać komedii. Otóż ja jestem klątwą naszej rodziny. Z sercem przepełnionym czułością, działam jak wróg. Wszystkie Wasze poświęcenia odpłaciłem złem. Mimo iż mimowolny, ten ostatni cios najokrutniejszy jest ze wszystkich. Gdy ja wiodłem w Paryżu życie niegodne, pełne uciech i nędz, biorąc kamaraderię176 za przyjaźń, opuszczając prawdziwych przyjaciół dla ludzi, którzy chcieli i umieli mnie wyzyskać, zapominając o Was lub przypominając sobie tylko po to, aby Wam czynić źle – Wy szliście skromną ścieżką pracy, idąc mozolnie, ale pewnie ku fortunie, którą ja chciałem tak obłędnie pochwycić. Gdy Wy stawaliście się lepsi, ja brnąłem coraz dalej na drodze zguby. Tak, mam nieokiełznane ambicje, które nie pozwalają mi pogodzić się ze skromnym i prostym życiem. Mam upodobania, nałogi, a wspomnienie ich zatruwa szczęście, które mi jest dostępne i które niegdyś byłoby mnie zadowoliło. O, droga Ewo, sądzę się sam surowiej niż ktokolwiek w świecie, potępiam się bezwarunkowo i nieubłaganie. Walka w Paryżu wymaga ciągłego napięcia, a moja wola działa jedynie wybuchami, a mózg nierównomiernie. Przyszłość przeraża mnie tak, że nie chcę przyszłości, a teraźniejszość jest mi nie do zniesienia. Chciałem Was ujrzeć; lepiej bym uczynił, opuszczając kraj na zawsze. Ale ekspatriacja177 bez środków do życia byłaby szaleństwem, a szaleństw mam już dosyć… Śmierć zdaje mi się znośniejsza niż niezupełne życie; w jakiejkolwiek zaś roli się znajdę, próżność popchnie mnie do czynienia głupstw. Niektóre istoty są jak zera: trzeba im cyfry, która by je poprzedzała, wówczas nicość ich nabiera dziesięciokrotnej wartości. Ja mogę nabrać wartości jedynie przez skojarzenie się z silną, nieubłaganą wolą. Pani de Bargeton to była żona dla mnie, przegrałem życie przez to, iż nie opuściłem dla niej Koralii. Dawid i Ty mogliście być dla mnie wybornymi sternikami, ale nie jesteście dość silni, aby ujarzmić mą słabość, która na pozór wymyka się panowaniu. Lubię życie łatwe, bez trosk; aby się wymigać przeciwnościom, jestem zdolny do rzeczy, które mogą mnie zawieść bardzo daleko. Jestem urodzonym księciem. Mam inteligencji więcej niż trzeba, aby wypłynąć, ale mam ją jedynie przez chwilę, nagroda zaś w szrankach, w których staje do biegu tyle ambicji, przypada temu, kto rozwija tylko tyle siły, ile jest konieczne, i znajduje jeszcze jej zapas u schyłku dnia. Potrafiłbym robić źle, jak tu narobiłem, z intencjami najlepszymi w świecie. Są ludzie-dęby, ja jestem może tylko wdzięcznym bluszczem, a mam pretensję być cedrem. Oto mój bilans. Ten rozdźwięk między środkami a pragnieniami, ten brak równowagi będzie zawsze udaremniał me wysiłki. Istnieje w sferze literackiej wiele takich charakterów, a to z przyczyny nieustannych dysproporcji między umysłem a charakterem, między pragnieniem a wolą. Jaki byłby mój los? Mogę to z góry odgadnąć, przypominając sobie kilka dawnych sław paryskich, dziś zupełnie zapomnianych. Znajdę się u progu starości, przedwcześnie zużyty, bez majątku, bez szacunku u ludzi. Cała moja obecna istota wzdryga się przed podobną starością: nie chcę być łachmanem. Droga, ubóstwiana siostro, którą uwielbiam zarówno dla okazanej mi ostatnio surowości, jak za miłość z dawnych dni, jeśli zbyt drogo opłaciliśmy przyjemność, jaką znalazłem w tym, aby ujrzeć Ciebie i Dawida, pomyślicie może kiedyś, iż żadna cena nie była zbyt wysoka, by opłacić ostatnie szczęście biednej istoty, która Was kochała!… Nie dowiadujcie się o mnie ani o mój los; na to mi się choć zda inteligencja, aby doprowadzić do skutku mój zamiar. Rezygnacja, mój aniele, jest codziennym samobójstwem; co do mnie, mam zapas rezygnacji tylko na jeden dzień, skorzystam z niej dzisiaj…

Godzina druga w nocy

Tak, już postanowiłem. Żegnaj więc na zawsze, droga Ewo! Doświadczam pewnej słodyczy na myśl, że już będę żył tylko w Waszych sercach. Tam będzie mój grób… nie chcę innego. Jeszcze raz, żegnajcie!… To ostatnie słowo brata Twego

Lucjana

Napisawszy ten list, Lucjan zeszedł bez hałasu, położył go na kolebce małego Lucusia, złożył na czole uśpionej siostry ostatni, zwilżony łzami pocałunek i wyszedł. Zgasił świecę w szarzejącym blasku, spojrzawszy ostatni raz na stary dom, otworzył po cichu drzwi do sieni; ale mimo tych ostrożności obudził Kolba, który spał na materacu rozciągniętym na ziemi w hali.

166Peyronnet, Pierre Denis de (1778–1854) – francuski prawnik i polityk, minister sprawiedliwości (1821–1828); rozpoczynał karierę jako adwokat w Bordeaux, następnie prezes miejscowego sądu pierwszej instancji. [przypis edytorski]
167pluderki – zdrobn. od pludry: sięgające do kolan spodnie o bufiastych nogawkach, stanowiące element stroju męskiego w XVII i XVIII w. [przypis edytorski]
168apollińskie kształty – takie jak greckiego boga Apolla, będącego ideałem męskiego piękna. [przypis edytorski]
169Pasta, Giuditta (1797–1865) – włoska sopranistka, znana z występów w Paryżu; odgrywała m.in. tytułową rolę w operze Tankred. [przypis edytorski]
170O patria (wł.) – O ojczyzno. [przypis edytorski]
171kawatyna – liryczna pieśń solowa w operze XVIII i XIX w., krótsza i prostsza od arii; kawatyna dei risi: potoczna, tradycyjna nazwa niezmiernie popularnej w XIX w. w Europie kawatyny Di tanti palpiti (Od tylu wzruszeń serca) z I aktu opery Tankred (1813) Rossiniego, oznaczająca po włosku „ryżowa”, gdyż kompozytor miał ją ułożyć, oczekując na zamówione danie z ryżu. [przypis edytorski]
172myśliwiec (daw.) – myśliwy. [przypis edytorski]
173Antoine Nompar de Caumont, książę de Lauzun (1632—1723) – francuski arystokrata, dworzanin i wojskowy; znany głównie z tego, że wzbudził miłość księżnej de Montpensier, kuzynki Ludwika XIV i jednej z najbogatszych dziedziczek w Europie, którą następnie, wbrew zakazowi króla, potajemnie poślubił. [przypis edytorski]
174Don Juan – legendarny uwodziciel, bohater licznych oper i dramatów. [przypis edytorski]
175qui pro quo (łac.) – wzięcie czegoś za coś innego, pomyłka, nieporozumienie. [przypis edytorski]
176kamaraderia a. kameraderia (daw.) – zażyłość koleżeńska, koleżeństwo. [przypis edytorski]
177ekspatriacja – opuszczenie kraju ojczystego. [przypis edytorski]