Tasuta

Lekarz wiejski

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Od czasu zwycięztwa pod Wagram i powrotu Napoleona do Tuileries w 1815 r. nie doznałem jeszcze tak silnego wzruszenia. Panu zawdzięczam tę przyjemność, bo pan nauczyłeś mnie oceniać piękności krajobrazów.

– Zapewne – rzekł lekarz z uśmiechem – lepiéj budować miasta, niż je zdobywać.

– O! wybacz pan! a wzięcie Moskwy i poddanie się Mantui! To téż wieczna dla nas wszystkich chwała! Pan jesteś dzielny człowiek, ale i Napoleon miał złote serce, gdyby nie Anglia, bylibyście się porozumieli, i on-by nie był upadł, cesarz mój kochany! boć teraz kiedy już umarł, a tutaj szpiega nie ma, mogę wyznać, że go kochałem i kocham! Co to był za człowiek! On każdego przeczuł i odgadnął. Byłby pana z pewnością w radzie państwa umieścił, bo to był administrator, co się nazywa! O wszystkiém wiedział! nawet ile któremu żołnierzowi nabojów w ładownicy po rozprawie zostało. Biedaczysko! Gdyś mi pan o swojéj Gabryni opowiadał, myślałem o nim, jak tam na wyspie Świętéj Heleny dogorywał. To mi dopiéro klimat i życie dla człowieka przyzwyczajonego wciąż nogi w strzemionach trzymać, a plecy o tron opierać. Powiadają, że się tam ogrodnictwem zabawiał. Do dyaska! nie był on stworzony do sadzenia kapusty! A teraz, my musimy służyć Burbonom, i służyć im wiernie, boć, pomimo wszystkiego, Francya jest zawsze Francyą, jak to pan wczoraj powiedziałeś.

Mówiąc to, Genestas zsiadł z konia i idąc machinalnie za przykładem Benassisa przywiązał go do drzewa.

– Czyżby jéj w domu nie było? – rzekł lekarz, nie widząc Gabryni na progu.

Weszli do wnętrza, ale dolny pokój zastali pustym.

– Zapewne usłyszała tętent dwóch koni i pobiegła na górę przystroić się w jaki fatałaszek – rzekł z uśmiechem lekarz.

Zostawił Genestasa samego i wszedł na schody szukać Gabryni. Komendant tymczasem rozglądał się po pokoju. Ściany jego wyklejone były papierem blado-popielatym usianym różami; na podłodze zamiast kobierca leżała mata słomiana. Meble proste, drewniane i żardynierki plecione z łoziny, przystrojone kwiatami i mchem, zapełniały pokój. Okna zdobiły firanki z białego perkalu z ponsowemi frendzlami. Na kominku stało zwierciadło i skromny wazon porcelanowy między dwiema lampami, na stole leżało pokrajane płótno, parę zaczętych koszul i przybory do szycia: koszyczek, nożyczki, nici, igły. Wszystko tu było schludne, świeże, jak muszla wyrzucona falą morską na piaszczyste wybrzeże. Po drugiéj stronie korytarza, w którym były schody, Genestas zobaczył kuchnię. Widocznie piętro tak jak parter musiało się tylko z dwóch sztuk składać.

– Pójdź-żeż, nie bój się – ozwał się na górze głos Benassisa.

Genestas usłyszawszy te słowa cofnął się prędko z korytarza do pokoju, do którego wnet weszła młoda, szczupła dziewczyna ubrana w perkalową suknię w różowe paseczki. Twarz jéj zapłoniona ze wstydu i trwożliwości nie miała w sobie nic szczególnego, prócz pewnego spłaszczenia rysów, co nadawało jéj podobieństwo do tych fizyognomij rosyjskich i kozackich, które po klęskach 1814 roku tak często we Francyi spotkać można było. Gabrynia miała w istocie jak mieszkańcy północy nos nieco zadarty i wklęsły, usta jéj były duże, podbródek mały, ręce czerwone, stopy szerokie i silne jak u wieśniaczek. Cera jéj, opalona nieco i zgrubiała od słońca, bladą jednak była jak kwiat zwiędły, a barwa ta czyniła jéj fizyognomią interesującą od pierwszego spojrzenia; przytém błękitne oczy Gabryni miały tak słodki wyraz, ruchy jéj były tak wdzięczne, a głos tak miły i melodyjny, że pomimo pozornéj sprzeczności rysów jéj z zaletami, które Benassis komendantowi zachwalał, ostatni poznał w niéj fantastyczną i chorobliwą istotę, ofiarę ustawicznych cierpień natury, która się rozwinąć nie mogła. Roznieciwszy żywo ogień z suchych gałęzi, Gabrynia usiadła w fotelu i wzięła zaczętą koszulę, wpół zawstydzona, nie śmiejąca podnieść oczu, ale spokojna na pozór, choć szybkie falowanie jéj biustu, którego piękność uderzyła Genestasa, zdradzały obawę.

– I cóż, moje dziecko, dalekoż już postąpiłaś z twoją robotą? – zapytał Benassis bawiąc się kawałkami płótna pokrajanemi na koszule.

Gabrynia spojrzała na lekarza nieśmiało i błagająco.

– Nie łaj mnie pan – wymówiła – nie tknęłam jéj nawet dzisiaj, choć to pan mi ją dałeś i dla ludzi, którym bardzo bielizny potrzeba, ale, czas był tak piękny! wyszłam się przejść trochę, nazbierałam panu grzybów i trufli i zaniosłam je Jacencie. Bardzo była kontenta z tego, bo mówiła, że u pana dziś goście na obiedzie; a i mnie to ucieszyło, żem tak odgadła, czego potrzeba. Coś mi szeptało, by iść dziś na grzyby.

I powiedziawszy to, spuściła znów oczy na robotę.

– Śliczny ma panienka domek – odezwał się Genestas.

– Nie jest on moim – odparła patrząc na niego oczyma, które się rumienić zdawały. – Należy do pana Benassisa – i zwolna spojrzenie na lekarza przeniosła.

– Wiesz dobrze moje dziecko – rzekł ten-że – iż cię z niego nigdy nie wypędzą.

Gabrynia podniosła się raptem i wyszła.

– Jakież ona na panu zrobiła wrażenie? – zapytał lekarz.

– Dziwnie się czuję wzruszonym – odparł Genestas. – A! aleś jéj pan śliczne gniazdko urządził.

– E! trochę papieru po piętnaście czy dwadzieścia su, tylko, że gustownie dobranego, i oto wszystko. Meble niewiele znaczą; zrobił je mój koszykarz, chcąc mi swą wdzięczność okazać! Gabrynia z kilku łokci perkalu sama sobie firanki sporządziła. Ten domek i te skromniuchne sprzęciki wydają się panu ładne dlatego, że je pan spotykasz gdzieś na skłonie góry, w zabitéj deskami okolicy, gdzie się pan nic porządnego znaléźć nie spodziewałeś; ale cała tajemnica tego uroku polega na tém, że domek Gabryni harmonizuje niejako z tą naturą, która zgromadziła dokoła niego parę czystych strumyków i kilka wdzięcznie ugrupowanych drzew, i ubrało trawnik najpiękniejszą zielonością i wonnemi fiołkami.

W téj chwili wróciła Gabrynia i lekarz zwrócił się do niéj z zapytaniem: – Co ci jest?

– Nic, nic – odrzekła – myślałam, że się któraś z moich kur zabłąkała.

Mówiła nieprawdę, ale lekarz tylko poznał się na tém i szepnął jéj do ucha: – Płakałaś.

– Dlaczego mi pan to przy kim mówisz? – odparła.

– Nie dobrze panienka robi, że żyje tak samotnie w téj ślicznéj klateczce – odezwał się Genestas. – Potrzeba-by panience męża.

– Wiem o tém – odpowiedziała – ale, cóż robić, biedną jestem i trudną w wyborze. Nie mam wcale ochoty nosić w pole dwojaków z jedzeniem, piastować dzieci po całych dniach, łatać odzież męża i cierpiéć nad nędzą tych, których-bym kochała, nie mogąc im w niczém ulżyć. Ksiądz proboszcz powiada, że takie myśli są niechrześcijańskie, czuję to dobrze, ale cóż ja na to poradzę! Czasem wolę zjeść kawałek suchego chleba, niż obiad sobie zgotować. Po-cóż mam kogo memi wadami unieszczęśliwiać? Mąż kochający zabijałby się, by moim zachceniom dogodzić, a to-by nie było dobrze. Zły jakiś los nade mną cięży i sama go znosić muszę.

– A zresztą, ona się już urodziła leniuszkiem, moja biedna Gabrynia – rzekł Benassis – i trzeba ją przyjmować taką, jaką jest. To, co mówiła przed chwilą, znaczy, że jeszcze nikogo nie kochała – dodał śmiejąc się i powstawszy wyszedł na trawnik.

– Panienka musi bardzo kochać pana Benassisa – zapytał Genestas.

– O tak! panie, tak jak wielu ludzi w kantonie dałabym się za niego posiekać. Ale on, który leczy wszystkich, sam cierpi i cierpienia tego nic uleczyć nie może. Pan jesteś jego przyjacielem, może wiesz, co mu jest takiego? Któż mógł takiemu jak on człowiekowi, co jest obrazem Boga na ziemi, zmartwienia narobić? Znam tu takich, co myślą, że zboże im lepiéj rośnie, gdy on przez ich pola przejdzie.

– A panienka cóż myśli?

– Ja, proszę pana, gdy go zobaczę – tu zawahała się nieco – ja jestem już na cały dzień szczęśliwą… Schyliła głowę i ze szczególną szybkością szyć zaczęła.

– No i cóż! czy kapitan opowiedział ci co o Napoleonie? – zapytał wchodząc lekarz.

– Pan widział Napoleona – zawołała Gabrynia i wpatrzyła się w komendanta z niepohamowaną ciekawością.

– Ba! – odparł Genestas – więcéj jak tysiąc razy.

– Ach! jakbym pragnęła coś wojskowego usłyszéć.

– Jutro przyjdziemy tu może do ciebie na kawę i wtedy kapitan opowie ci coś wojskowego, moje dziecko – rzekł Benassis obejmując ją i całując w czoło. – Widzisz pan to moja córka – dodał zwracając się do Genestasa – gdy nie pocałuję jéj w czoło, czegoś mi brak przez cały dzień.

Gabrynia uścisnęła rękę Benassisa szepcząc: Pan taki dobry! i choć goście pożegnali się z nią, poszła za niemi, by patrzéć jak na koń wsiadać będą. Gdy Genestas był już na siodle, szepnęła do ucha Benassisowi: – Kto to jest ten pan?

– Ha! – odparł lekarz kładąc nogę w strzemiono – może mąż dla ciebie, kto wié!

Gabrynia stała nieruchomie patrząc za odjeżdżającemi, a ci gdy skręcili już na drogę po za ogrodem, ujrzeli ją jeszcze stojącą na stosie kamieni i skinieniem głowy przesyłającą im ostatnie pożegnanie.

– Coś nadzwyczajnego jest w téj dziewczynie – rzekł Genestas do Benassisa, gdy się już znacznie od domu oddalili.

– Nieprawdaż? – odpowiedział lekarz. – Ze sto razy powtarzałem sobie, że byłaby z niéj najmilsza w świecie żona, ale nie mógłbym kochać ją inaczéj jak siostrę lub córkę, serce moje już zamarło.

– Któż są jéj rodzice? czy żyją jeszcze? – zagadnął komendant.

– A! to cała historya – odparł Benassis. – Nie ma ona już ani ojca, ani matki, ani nikogo z krewnych. Gabrynia urodziła się w miasteczku. Ojciec jéj, wyrobnik z Saint-Laurent du Pont, nazywał się Grabiec zapewne przez odmianę grabarza, bo od niepamiętnych czasów smutny obowiązek chowania umarłych dziedzicznym był w jego rodzinie. Wyrobnik ten ożenił się z miłości z pokojówką, nie wiem już jakiéj hrabiny, któréj posiadłość o kilka mil od miasteczka leży. Tutaj, jak wszędzie po wsiach, uczucie przy zawieraniu małżeństw gra bardzo podrzędną rolę. Zazwyczaj wieśniak żeni się dlatego, aby miéć dzieci i gospodynię w domu, która-by mu gotowała obiad, nosiła go w pole, przędła i naprawiała odzież. Oddawna téż podobny wypadek nie zdarzył się tutaj, gdzie często młodzieniec porzuca swoję narzeczoną dla drugiéj bogatszéj od niéj o jakie parę morgów gruntu. Los Grabca i jego żony nie był tak szczęśliwym, by mógł odzwyczaić naszych Delfińczyków od wyrachowania w żenieniu się. Grabcowa, która była bardzo piękną, umarła przy urodzeniu córki. Mąż tak się zmartwił tą stratą, że tegoż samego roku w grób się położył nie zostawiając swemu dziecku nic zgoła prócz życia, a i to bardzo wątłe i niepewne było. Jakaś litościwa sąsiadka zajęła się biedną Gabrynią i chowała ją do lat dziesięciu. Gdy jednak coraz trudniéj przychodziło jéj żywić podrastającą dziecinę, wysłała ją żebrać na drodze, bo właśnie była-to pora, kiedy najwięcéj podróżnych snuje się w tych stronach. Pewnego dnia, sierotka poszła prosić o kawałek chleba do pałacu hrabiny, gdzie ją przez pamięć matki zatrzymano. Tam przez długi czas biedna mała, mająca zostać pokojówką córki pani domu, która w pięć lat potém za mąż wyszła, była ofiarą fantazyi magnatów. Dobroczynność tych ludzi po większéj części żadnéj rękojmi nie przedstawia; zmienną jest i kapryśną jak oni, którzy naprzemian miłosierni, przyjacielscy, despotyczni i wymagający pogorszają i tak opłakane położenie nieszczęśliwych dzieci, łasce ich powierzonych, i bawią się z ich życiem, sercem i przyszłością uważając je za rzecz małéj wagi. Gabrynia stała się z początku prawie towarzyszką młodéj dziedziczki; nauczono ją czytać, pisać, a przyszła pani nieraz dla zabawy uczyła ją grać na fortepianie. I tak naprzemiany będąc pokojówką i panną do towarzystwa stała się jakąś niekompletną, do życia nieurobioną istotą. Nabrała upodobania w zbytku, w strojach, przyzwyczaiła się do warunków, zupełnie z jéj rzeczywistém położeniem niezgodnych. Wprawdzie, późniejsze nieszczęścia przekształciły ją w ostréj swojéj szkole, ale nie zdołały zatrzéć w niéj nieokreślonego poczucia, że jest do lepszéj stworzona doli. Wreszcie, pewnego dnia, dnia bardzo smutnéj pamięci dla biednéj dziewczyny, młoda hrabina zastała Gabrynię, która już wtedy tylko jéj pokojówką była, jak ustrojona w jéj balową suknię tańczyła przed lustrem. Biedna sierota, podówczas szesnastoletnia, została wydaloną bez litości, a nie umiejąc sobie poradzić, cierpiała nędzę, błąkała się po gościńcach, żebrała i pracowała naprzemiany, jak to już panu mówiłem. Często chciała się rzucić do wody, lub oddać pierwszemu lepszemu; zazwyczaj kładła się na słońcu pod murem i leżała tak nieruchoma, milcząca z głową ukrytą w trawie; wtedy podróżni rzucali jéj trochę drobnéj monety być może dlatego, że ich o to nie prosiła. Rok cały przeleżała w szpitalu Annecy, odchorowawszy ciężko żniwa, podczas których pracowała w nadziei, że sobie tém śmierć przyśpieszy. Potrzeba słyszéć, jak ona sama opowiada swoje uczucia i myśli w téj epoce życia; naiwne jéj zwierzenia wiele mają w sobie wdzięku i żywe budzą zajęcie. Wróciła do miasteczka właśnie wtedy, gdy zamierzałem się w niém osiedlić. Pragnąłem poznać moralną stronę mojéj gminy, Gabrynia była jéj dzieckiem, zacząłem więc badać jéj charakter, który mnie niepospolitością swą uderzył, a przekonawszy się o wadliwości jéj fizycznego ustroju, postanowiłem wziąć w opiekę to biedne stworzenie. Być może, iż z czasem przyzwyczai się do jakiéj pracy, choćby do szycia; ale w każdym razie los jéj już jest zapewniony.

 

– To źle tylko, że mieszka tak zupełnie sama – zauważył Genestas.

– Nie zupełnie, jedna z moich pasterek przychodzi do niéj na noc – odpowiedział lekarz. – Niedaleko jéj domku trochę wyżéj w górę leży jeden mój folwark; nie mogłeś pan widziéć jego zabudowań, bo zasłaniają je jodły. O! bezpieczną ona tu jest zupełnie! Zresztą, Bogu dzięki, nie masz urwisów w naszéj dolinie, a jeżeli się jaki znajdzie, posyłam go do wojska, i bywa z niego doskonały żołnierz.

– Biedne dziewczę! – rzekł Genestas.

– O! ludzie tutejsi nie ubolewają nad nią wcale – przemówił Benassis – przeciwnie uważają ją za bardzo szczęśliwą; ale pomiędzy nią a innemi kobietami zachodzi ta różnica, że tamtym Bóg dał siłę, a téj słabość, lecz oni tego nie widzą.

W chwili, gdy obaj jeźdźcy wyjeżdżali na główny gościniec do Grenobli wiodący, Benassis przewidując, jakie wrażenie ten nowy widok na Genestasie sprawi, zatrzymał konia, by się jego podziwem nacieszyć. Dwa olbrzymie pasy zieloności rozciągały się jak oko zasięgnie po obu stronach drogi szerokiéj, czystéj jak ogrodowa aleja, uwieńczonéj dwoma rzędami pysznych włoskich topoli, których nie strzyżone korony splatały się z sobą w górze tworząc wspaniałe wiszące, szmaragdowe festony. Jedna strona drogi, już cieniem wieczornym osłonięta, wyglądała jak obszerna ściana czarnych liści, podczas gdy druga, silnie oświetlona zachodzącém słońcem, które młodym płonkom złotawą nadawało barwę, mieniła się w fantastycznych grach świateł i cieni.

– O! jak pan musisz być szczęśliwym! – wykrzyknął Genestas. – Gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie źródło pociechy i zadowolnienia odkrywasz…

– Ukochanie natury – odpowiedział lekarz – to jedyne uczucie, które nadziei człowieka nie zawodzi. W niém nie masz rozczarowań. Patrz pan na te topole. Dziesięć lat już sobie liczą. Prawda, że trudno piękniejsze zobaczyć?

– Bog jest wielkim – wymówił kapitan, zatrzymując się pośrodku téj drogi, któréj ani początku, ani końca dostrzedz nie mógł.

– Dzięki panu za te słowa – zawołał Benassis. – Miło mi, że pan mówisz to, co ja sobie tu często z cicha powtarzam. Zaprawdę jest w tym widoku coś dziwnie religijnego. Wobec olbrzymiéj téj przestrzeni wyglądamy jak dwa maleńkie punkciki, a poczucie naszéj nicości zawsze nas ku Bogu prowadzi.

I jechali tak daléj zwolna, w milczeniu uroczystém, jakby sklepienie nawy kościelnéj unosiło się nad ich głowami; tylko odgłos kopyt końskich przerywał ciszę.

– Ileż tu wzruszeń, ile wrażeń, o jakich mieszkańcy miast pojęcia nie mają! – ozwał się wreszcie lekarz. – Czujesz pan zapach topoli i modrzewiów? Co za rozkosz!

– Stójmy! – zawołał Genestas – słyszysz pan, co to takiego?

W téj chwili śpiew jakiś doleciał ich z oddali.

– Kto to śpiewa? mężczyzna, kobieta czy ptak? – zapytał cicho komendant – czy może tajemniczy głos natury?

– Wszystko to jest potrochu – odparł lekarz zsiadając z konia i przywiązując go do topoli.

Dał znak Genestasowi, by toż samo uczynił i obaj zwolna poszli ścieżką zarosłą z obu stron krzakami czeremchy, któréj odurzająca woń rozlewała się tém silniéj w wilgotnéj, wieczornéj atmosferze. Promienie słońca przeciskając się z trudnością przez gęste zwoje topoli, z tém większą siłą, zwalczywszy tę zaporę, wpadały na ścieżkę, oblewając czerwonemi strumieniami światła stojącą na końcu jéj chatę. Słomiany dach téj chaty, zazwyczaj brunatny jak kasztanowa łupina, wyglądał teraz jakby złocistym piaskiem przysypany, a nędzne ściany, zczerniałe drzwi i niekształtne okna nabrały w téj chwili przelotnego jakiegoś wdzięku i uroku, jak nieraz twarz ludzka pod wpływem namiętności, która ją ożywia i zabarwia. Często wśród pól i lasów odkrywa się oczom podróżnego taki czarowny obrazek wiejski, na którego widok chciałoby się powtórzyć z apostołem, mówiącym do Chrystusa na górze: Rozbijmy namiot i zostańmy tu. Genestas głęboko przejęty, wpatrywał się w cudny ów krajobraz, a w powietrzu tymczasem płynął śpiew czysty, słodki, smutny jak światło gasnące, ten obraz śmierci, którą co wieczór słońce zachodzące na niebie przypomina człowiekowi, a o któréj na ziemi mówią mu kwiaty i owady, co tylko jeden dzień życia mają przed sobą. O zmierzchu niebo obleka się jakąś barwą melancholiczną, i śpiew, który dźwięczał w téj chwili, melancholiczny był, śpiew znany zresztą, śpiew miłości i żalu, który niegdyś podżegał wrodzoną nienawiść Francyi przeciwko Anglii, a któremu Beaumarchais poetycznego wdzięku użyczył wprowadzając go na scenę teatru francuzkiego przez usta pazia, który serce swe przed swą matką chrzestną otwiera. Niewidzialny śpiewak nucił samę melodyą bez słów, a głos jego był tak tęskny, tak żałosny, że wniknąć musiał do duszy każdego słuchacza i rozrzewnieniem ją napełnić.

– To śpiew łabędzi – wymówił Benassis. – Wiek cały czekać trzeba, by drugi raz podobny głos usłyszéć. Śpieszmy! trzeba mu przeszkodzić. To dziecko się zabija! Byłoby okrucieństwem z naszéj strony słuchać go dłużéj. I powiedziawszy to – zawołał:

– Cicho bądź! Jasiu! cicho bądź!

Śpiew ucichł. Genestas stał na miejscu nieruchomy i zdumiony. Chmura przysłoniła słońce i piękność krajobrazu znikło wraz z ostatnią nutą. Cień, chłód, milczenie zastąpiły świetność słonecznych blasków, ciepłe wyziewy atmosfery i śpiew dziecka.

– Dlaczego – mówił Benassis – dlaczego mnie nie słuchasz? Nie będę ci już dawał ani ciastek, ani daktyli, ani innych dobrych rzeczy. Chcesz więc umrzéć i zmartwić twoję biedną matkę?

Genestas wszedł na dość czysto utrzymane podwórko i zobaczył piętnastoletniego może chłopca, wątłego jak kobieta. Włosy miał jasne i rzadkie, a policzki mocno rumiane, jakby się uróżował. Na widok lekarza powstał zwolna z ławki, na któréj siedział pod dużym krzakiem jaśminu, wmieszanego w rozkwitłe gałęzie bzu, który rósł tam dziko i bujnie.

– Wiesz dobrze – mówił lekarz – iż kazałem ci kłaść się przed zachodem słońca i zabroniłem wystawiać się na chłód wieczorny i mówić. Jak śmiesz śpiewać?

– Ach! panie Benassis, tak tam było ciepło! a to tak przyjemnie, gdy ciepło. Mnie zawsze zimno. Siadłem sobie, dobrze mi było, i tak dla zabawki zacząłem sobie nucić: Malbroug idzie na wojenkę, i sam siebie słuchałem, bo głos mój podobny był do fujarki pańskich pastuszków.

– No! mój Jasiu, niech się to już nie powtórzy, rozumiesz? Daj mi rękę.

Wziął go za puls i patrzył badawczo w błękitne oczy chłopca, gorączkowym blaskiem błyszczące.

– Widzisz, jesteś cały w potach; byłem tego pewny. Matki twojéj nie ma w domu?

– Nie, proszę pana.

Chore dziecko, lekarz i kapitan weszli do izby.

– Zapal pan świecę, kapitanie Bluteau – rzekł Benassis pomagając Jasiowi w rozbieraniu się z grubych łachmanów.

Gdy w izbie jasno się zrobiło, Genestas mógł zauważyć nadzwyczajną chudość chłopca, na którym już nic prócz skóry i kości nie było. Benassis opukał mu piersi, przysłuchując się uważnie złowrogim odgłosom, jakie się z niéj pod jego palcami wydobywały, poczém okrył Jasia kołdrą i odstąpiwszy parę kroków badawczo się w niego wpatrywał.

– Jakże się czujesz teraz, moje dziecko? – zapytał.

– Dobrze, proszę pana.

Benassis przysunął do łóżka stolik na czterech toczonych nogach, poszukał na kominku szklanki i flaszeczki i przyrządził jakiś napój domieszawszy do wody kilka kropel brunatnéj cieczy, którą z flaszeczki starannie przy świecy odmierzył.

– Twoja matka coś długo nie wraca.

– Już idzie, proszę pana, słyszę ją na ścieżce.

Lekarz i kapitan czekali rozglądając się po izbie. U stóp łóżka leżało posłanie z mchu, na którém matka Jasia zapewne w ubraniu sypiała. Genestas wskazał je palcem Benassisowi, a ten zlekka pochylił głowę jakby na znak, że i on także zauważył i ocenił ten objaw macierzyńskiego poświęcenia. Wtém na podwórku dały się słyszéć ciężkie stąpania i lekarz wyszedł z izby.

– Trzeba będzie pilnować Jasia téj nocy, matko Colas. Gdyby się skarżył na duszność, dacie mu pić z téj szklanki, co stoi na stoliczku. Uważajcie tylko, aby pił niewiele. Szklanka powinna mu na całą noc wystarczyć. Nie ruszajcie zwłaszcza flaszeczki, i przedewszystkiém odmieńcie mu bieliznę; cały jest w potach.

– Nie mogłam mu uprać koszul dzisiaj, kochany paneczku; musiałam zanieść konopie do Grenobli, bo mi trzeba było pieniędzy.

– No! to przyślę wam koszulę.

– Więc jemu gorzéj, robaczkowi? – zapytała kobieta.

– Nie spodziewajcie się nic dobrego, moja matko! Popełnił wielką niedorzeczność śpiewając, ale nie gniewajcie się na niego. Gdyby się bardzo w nocy skarżył, przyślijcie po mnie sąsiadkę. Do widzenia.

Lekarz przywołał swego towarzysza i poszli ścieżką napowrót.

– Ten chłopiec ma suchoty? – zapytał komendant.

– Niestety! tak. Jeżeli natura cudu nie dokaże, nauka go nie uratuje. Profesorowie szkoły medycznéj w Paryżu mówili nam często o zjawisku, którego pan byłeś świadkiem. Pewne choroby tego rodzaju sprowadzają w organach głosowych zmiany, których skutkiem jest krótkotrwały dar śpiewania z taką doskonałością, jakiéj żaden wirtuoz dorównać nie jest w stanie. Smutny dzień przepędziłeś pan dziś ze mną – mówił daléj lekarz wsiadając na konia – wszędzie cierpienie, wszędzie śmierć, ale wszędzie téż poddanie się woli Bożéj widziałeś. Wieśniacy umierają filozoficznie i cierpią w milczeniu. Ale nie mówmy już o śmierci i popędźmy konie; trzeba nam przed nocą do miasteczka zdążyć, byś pan się mógł jego nowéj części przypatrzyć.

 

– Ho! patrz pan! gdzieś się tu pali! – zawołał Genestas ukazując miejsce na górze, zkąd się snop płomieni podnosił.

– Nie jest-to niebezpieczny ogień – odparł lekarz. – Któś tam zapewne wapno wypala. Przemysł ten niedawno wprowadzony spożytkowywa nasze zarośla.

W téj chwili wystrzał z fuzyi rozległ się w powietrzu. Benassis wydał mimowolny okrzyk i rzekł z giestem zniecierpliwienia:

– Jeżeli to Butifer, zobaczymy, kto z nas kogo przemoże.

– Strzał padł ztamtąd – rzekł Genestas wskazując lasek bukowy, ponad niemi w górze leżący. – Tak! ztamtąd, wierzaj pan słuchowi starego wojaka.

– Śpieszmy tam co żywo – zawołał Benassis, kierując konia prosto ku wskazanemu miejscu, i popędził jak strzała przez pola i rowy, na nic nie bacząc, tak mu chodziło o to, by mógł schwytać strzelca na gorącym uczynku.

– Człowiek, którego pan szukasz, uciekł – zawołał Genestas, podążający z trudnością za lekarzem.

Benassis żywo zawrócił konia, a poszukiwany ukazał się wkrótce na stroméj skale, o jakie sto stóp po nad goniącemi go jeźdźcami.

– Butifer – krzyknął lekarz ujrzawszy go z długą strzelbą w ręku, Butifer! zejdź natychmiast.

Butifer poznał lekarza i odpowiedział pełném uszanowania skinieniem głowy, wyrażającém zupełne posłuszeństwo jego rozkazom.

– Pojmuję, że człowiek pod wpływem strachu lub innego gwałtownego uczucia, może się dostać na ten szczyt iglasty – rzekł Genestas – ale jakim sposobem zejdzie on ztamtąd, tego sobie wystawić nie mogę.

– Jestem spokojny o niego – odparł Benassis. – Kozy mogłyby temu hultajowi pozazdrościć! Zobaczysz pan.

Wypadki wojenne nauczyły Genestasa sądzić z zewnętrznych objawów o wewnętrznéj wartości ludzi; z uwielbieniem téż przyglądał się szczególniejszéj zwinności i pewności ruchów Butifera, podczas gdy ten zstępował z urwistego szczytu skały, na którą się zuchwale był wdrapał. Smukła i silna postać strzelca, przechylając się z wdziękiem we wszystkich kierunkach, nie straciła ani razu równowagi; stawiał on nogę na spiczastém urwisku z takim spokojem, jakby stąpał po gładkiéj posadzce, pewny był bowiem, że bądź-co-bądź utrzymać się potrafi, a długą i ciężką strzelbą wywijał niby cienką laseczką. Butifer był-to młody człowiek, wzrostu średniego, chudy, silnie zbudowany, a męzka jego piękność uderzyła Genestasa, gdy go zblizka zobaczył. Należał on widocznie do rzędu tych kontrabandzistów, którzy trudnią się rzemiosłem swém bez gwałtu, a tylko cierpliwością i podstępem walczą przeciw prawu. Opaloną twarz Butifera ożywiały złotawe oczy, błyszczące jak źrenice orła, z którego dziobem nos jego szczupły zlekka na końcu zagięty wielkie miał podobieństwo. Z po-za półotwartych, ponsowych warg jego świeciły zęby nadzwyczajnéj białości. Broda, wąsy i faworyty rudawe, bujne i zlekka się kręcące podnosiły jeszcze męzki i straszny wyraz jego twarzy. Wszystko w nim było siłą. Muszkuły rąk rozwinięte miał niepospolicie, piersi szerokie, a gładkie czoło dziką jakąś inteligencyą jaśniało. Pozór miał śmiały, rzutny lecz spokojny, jak człowiek, który przyzwyczaił się do narażania życia i tyle razy doświadczył swéj fizycznéj lub umysłowéj potęgi w niebezpieczeństwach wszelkiego rodzaju, że już zgoła o sobie nie wątpi. Ubrany był w bluzę podartą i również zniszczone i dziurawe spodnie z niebieskiego płótna, przez które przeglądały nogi jego, czerwone, suche, muszkularne jak skoki jelenie.

– Widzisz pan człowieka, który kiedyś strzelił do mnie – rzekł pocichu Benassis do komendanta. – Dziś, gdybym się chciał od kogo uwolnić, zabiłby go bez wahania. Butifer – dodał zwracając się do kontrabandzisty – miałem cię za człowieka honoru, poręczyłem za ciebie, wierząc twemu słowu. Przysiągłeś mi, że nie będziesz już polować, że się ustatkujesz i zrobisz porządnym, pracowitym człowiekiem, a ja odpowiedzialność za dotrzymanie tych obietnic przed prokuratorem królewskim w Grenobli przyjąłem na siebie. Kto strzelał teraz? ty! i jesteś na gruntach hrabiego de Labranchoir. A gdyby cię był dozorca usłyszał? hę? co-by się z tobą stało? Szczęściem dla ciebie ja cię nie oskarżę, lecz żałuję teraz, iż zostawiłem ci fuzyą, uwzględniwszy twe do niéj przywiązanie.

– Piękna broń! – rzekł komendant.

Kontrabandzista spojrzał na Genestasa z niemą za tę pochwałę podzięką.

– Sumienie musi ci robić wyrzuty – ciągnął daléj Benassis. – Jeżeli znów do dawnego wrócisz rzemiosła i do więzienia się dostaniesz, żadna na świecie protekcya nie uchroni cię od galer i zmarnujesz się, nieszczęsny! Dziś wieczór odniesiesz mi fuzyą, zachowam ją u siebie.

Butifer konwulsyjnym ruchem przycisnął kolbę do siebie.

– Masz pan słuszność, panie merze – wymówił. – Zgrzeszyłem, złamałem przysięgę, jestem nikczemnikiem. Fuzya moja pójdzie do pana; ale weźmiesz ją pan w dziedzictwie po mnie. Ostatni strzał, jaki z niéj pod moją ręką padnie, czaszkę mi roztrzaska! Ha! trudna rada, robiłem wszystko, co pan chciałeś, całą zimę siedziałem spokojnie, ale z wiosną natura pociągnęła wilka do lasu. Nie umiem orać, drobiu tuczyć nie chcę, nie mam także ochoty giąć się nad kopaniem jarzyn, ni po całych dniach siedziéć w stajni i konie chędożyć. Mam-że więc z głodu umierać? Ja tam dopiéro żyję – dodał po chwilowéj przerwie wskazując na góry. Tydzień już tam jestem, a teraz zobaczyłem giemzę, palnąłem i giemza leży na skale, na pańskie usługi. Zostaw mi pan fuzyę, mój dobry, jedyny panie. Jakem Butifer, opuszczę gminę i pójdę w Alpy, tam mi nikt nic nie powié, będę polował na giemzy, a potém zdechnę gdzie w jakim lodniku. I prawdę mówiąc, wolę żyć rok lub dwa w górach w swobodzie, któréj mi żaden dozorca, ani prokurator, ani rząd tamować nie będzie, niż gnić z jakie sto lat w tych błockach. Pana mi tylko żal będzie, bo inni już mi kością w gardle stanęli.

– A Ludka? – zagadnął Benassis.

Butifer zamyślił się.

– Słuchaj, mój chłopcze! – rzekł Genestas – naucz się czytać, pisać, zaciągnij się do mego regimentu, wsiądź na konia i zostań karabinierem, a jak raz ozwie się pobudka do jakiéj porządnéj wojny, zobaczysz, że Bóg stworzył cię do życia wśród armat, kul i bitew, i zostaniesz generałem.

– Tak! gdyby Napoleon był powrócił – rzekł Butifer.

– Pamiętasz nasz układ – zwrócił się do niego Benassis. – Za drugiém wykroczeniem obiecałeś zostać żołnierzem. Daję ci pół roku do nauczenia się czytać i pisać, a potém wyszukam jaką rodzinę, któréj syna mógłbyś w wojsku zastąpić.

Butifer spojrzał na góry.

– O! nie! ty nie pójdziesz w Alpy! – zawołał lekarz. – Taki człowiek jak ty, honorowy i pełen wielkich przymiotów powinien służyć krajowi, dowodzić jakiéj brygadzie, a nie ginąć marnie w pogoni za lada giemzą. Teraźniejszy twój sposób życia zaprowadzi cię prosto na galery. Szafując naraz zbytecznie siłami, musisz potém długo wypoczywać; to przyzwyczai cię z czasem do życia próżniackiego, stracisz energią, zmarnujesz swoje zdolności, a ja tego nie chcę; bo pomimo twéj woli muszę cię na dobrą drogę wprowadzić.

– Mam więc schnąć z nudów i smutku? Duszę się w mieście! Gdy Ludkę do Grenobli zawiozę, nie mogę tam dłużéj nad jeden dzień wytrzymać.

– Wszyscy mamy skłonności, popędy, które trzeba umiéć albo przezwyciężać, albo na pożytek bliźnich obracać! Ale już jest późno, a mnie się śpieszy – przyjdź do mnie jutro, przyniesiesz mi fuzyę i pogadamy o tém wszystkiém. Do widzenia, a giemzę sprzedaj w Grenobli.

Powiedziawszy to, oddalił się ze swoim towarzyszem.

– To mi człowiek, co się nazywa – zawołał Genestas.

– Człowiek na złéj drodze – rzekł Benassis. – Ale cóż na to poradzić? Słyszałeś go pan! To doprawdy żal bierze patrząc, że się takie piękne zdolności marnują. Niech nieprzyjaciel najedzie Francyę, Butifer na czele stu ludzi cały oddział w jakim przesmyku przez miesiąc zatrzyma, ale w czasach pokojowych energia jego może się rozwinąć tylko w okolicznościach pogwałcających prawa. Potrzebuje on koniecznie z czémś walczyć; gdy nie naraża życia, wchodzi w zatargi ze społeczeństwem i pomaga kontrabandzistom. Hultaj ten przepływa Rodan na maleńkiéj łódce, wożąc trzewiki do Sabaudyi, i z ładunkiem swoim chroni się na niedostępne szczyty, gdzie parę dni o suchym chlebie przebyć może. Jedném słowem, lubi niebezpieczeństwo, jak inni sen i wygodę. Zakosztowawszy w gwałtownych i nagłych wypadkach i wrażeniach wykoleił się ze zwyczajnego życia. Ja zaś nie chcę, by taki człowiek, idąc po zdradnéj pochyłości, został wreszcie zbrodniarzem i ginął na rusztowaniu. Ale, spójrz-no kapitanie, jak się ztąd nasze miasteczko przedstawia.