Tasuta

Muza z zaścianka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Tracę fortunę, żonę i…

– Kochankę – rzekła pani Schontz z uśmiechem. – Jesteś dziś bowiem więcej niż żonaty, zrobisz się nudny, będziesz chciał wracać do domu, nie będziesz miał fantazji ani w stroju, ani w życiu; zresztą mój Artur jest bardzo dobry chłopiec, zostanę mu wierną i zerwę z Malagą… Pozwólże mi obejrzeć przez dziurkę od klucza swoją Muzę z Sancerre? – spytała loretka. – Czy nie było – wykrzyknęła – piękniejszego zwierzęcia w całej pustyni? Okradziono cię! Godne to, suche, płaczliwe, brakuje jej tylko turbanu lady Dudley.

– Cóż jeszcze się stało?… – spytała pani de La Baudraye, której ucha doszedł szelest jedwabnych spódniczek i szept kobiecego głosu.

– Stało się, mój aniele, że jesteśmy spojeni nierozłącznie… Przyniesiono mi ustną odpowiedź na list, który pisałem przy tobie, a którym zrywam moje małżeństwo…

– To była ta kolacja, z której się wymawiałeś?

– Tak.

– Och, będę więcej niż twoją żoną, oddaję ci moje życie, chcę być twoją niewolnicą… – rzekła biedna oszukana istota. – Nie przypuszczałam, abym była zdolna bardziej cię kochać!… Nie będę zatem przypadkiem w twoim życiu, będę całym twoim życiem?

– Tak, moja Dynuś, moja piękna, szlachetna…

– Przysiąż mi – rzekła – że zdoła nas rozłączyć tylko śmierć!…

Lousteau chciał upiększyć swą przysięgę najbardziej czarującymi przymilnościami. Oto czemu. Od drzwi, w których otrzymał pożegnalny całus loretki, do drzwi salonu, gdzie spoczywała Muza oszołomiona tyloma wydarzeniami, Lousteau przypomniał sobie wątły stan pana de La Baudraye, jego majątek i to słówko Bianchona: „To będzie kiedyś bogata wdowa!”. I powiedział sobie w duchu: „Wolę sto razy za żonę panią de La Baudraye niż Felicję”. Toteż decyzja jego zapadła szybko. Postanowił odegrać na nowo miłość z cudownym artyzmem. Jego niskie rachuby i udana namiętność miały opłakane rezultaty. W czasie podróży z Sancerre do Paryża pani de La Baudraye zamyślała wziąć oddzielne mieszkanie o dwa kroki od Stefana; ale dowody miłości, jakie dawał jej kochanek, wyrzekając się pięknej przyszłości, a zwłaszcza doskonałe szczęście pierwszych dni tego nielegalnego małżeństwa, nie pozwoliły jej mówić o rozłączeniu. Nazajutrz miało być i było świętem miłości, w którym podobna propozycja uczyniona swemu aniołowi byłaby straszliwym dysonansem. Ze swej strony Lousteau, który chciał zachować władzę nad Diną, utrzymywał ją w nieustannym upojeniu za pomocą ciągłych festynów. Okoliczności nie dały tedy tym dwojgu tak inteligentnych ludzi uniknąć bajora, w którym ugrzęźli, mianowicie niedorzecznej wspólności mieszkania, której niestety istnieje w Paryżu w świecie literackim tyle przykładów.

W ten sposób spełnił się w całej rozciągłości program miłości prowincjonalnej, tak szyderczo nakreślony Stefanowi przez panią de La Baudraye, ale o którym ani jedno, ani drugie nie pamiętało. Miłość jest głucha i niema od urodzenia.

Owa zima była tedy w Paryżu dla pani de La Baudraye tym, czym październik w Sancerre. Aby wtajemniczyć swą żoneczkę w życie paryskie, Stefan przeplatał ten nowy miesiąc miodowy wycieczkami do teatru, dokąd Dina godziła się chodzić jedynie do zasłoniętej loży. W początkach pani de La Baudraye zachowała ślady prowincjonalnej pruderii, bała się oczu ludzi, kryła swoje szczęście. Mówiła: „Pan de Clagny, pan Gravier zdolni są przyjechać za mną!” Lękała się Sancerre w Paryżu. Lousteau, który był nadzwyczaj próżny, dopełnił wychowania Diny, zaprowadził ją do najlepszych modniarek i pokazał jej młode kobiety będące wówczas w modzie, zalecając je jako wzór do naśladowania. Toteż prowincjonalny wygląd pani de La Baudraye zmienił się szybko. Przyjaciele komplementowali Stefana za jego zdobycz. Przez ten sezon Lousteau mało zasilał literaturę i zadłużył się potężnie, mimo że harda Dina obróciła wszystkie swoje oszczędności na tualetę, mniemając, że nie przysporzyła żadnego wydatku swemu kotusiowi. Po upływie trzech miesięcy Dina zaaklimatyzowała się, upoiła się muzyką we włoskim, znała repertuar wszystkich teatrów, znała aktorów, dzienniki i anegdoty; przyzwyczaiła się do tego życia ciągłych wzruszeń, do tego bystrego prądu, w którym wszystko tonie w niepamięci. Nie wyciągała już szyi, nie stawała ogłupiała jak posąg Zdumienia na widok ustawnych niespodzianek, jakie Paryż nastręcza obcym. Umiała wdychać powietrze tego środowiska genialnego, żywego, płodnego, w którym talent czuje się w swoim żywiole i którego niezdolny jest opuścić. Jednego ranka, czytając dzienniki (Lousteau otrzymywał wszystkie), ujrzała dwa wiersze, które przypomniały jej Sancerre i przeszłość, dwa wiersze będące nie bez związku z nią samą. Oto one:

„Baron de Clagny, prokurator trybunału w Sancerre, został mianowany zastępcą generalnego prokuratora przy najwyższym trybunale w Paryżu”.

– Jak on cię kocha, ten cnotliwy urzędnik! – rzekł, uśmiechając się, dziennikarz.

– Biedny człowiek! – odparła. – Nie mówiłam ci? Ciągnie za mną.

W tej chwili Stefan i Dina znajdowali się w najbardziej błyszczącej i doskonałej fazie miłości, w okresie, gdy jedno jest do drugiego zupełnie przyzwyczajone, a kiedy mimo to miłość zachowała swój smak. Kochankowie znają się, ale jeszcze się nie przeniknęli, nie przewędrowali wielokrotnie tych samych zaułków duszy, nie przestudiowali się w sposób pozwalający, jak później, przeczuwać myśli, słowa, gesty, z okazji największych jak i najmniejszych wydarzeń. Są wzajem pod urokiem, nie było jeszcze starć, rozbieżności, obojętnych spojrzeń. Dusze zwracają się w każdej okoliczności w jedną stronę. Toteż Dina mówiła Stefanowi te magiczne słowa, którym towarzyszyły bardziej jeszcze magiczne spojrzenia, jakie kobiety umieją znaleźć wówczas: „Zabij mnie, kiedy nie będziesz już kochał”. „Gdybyś mnie nie kochał, mam uczucie, że potrafiłabym cię zabić i siebie potem”. Na te rozkoszne przesady Lousteau odpowiadał: „Proszę jedynie Boga, abym znalazł w tobie tę stałość co w sobie. To ty mnie rzucisz!”. „Moja miłość jest bez granic”. „Bez granic! – powtórzył Lousteau. – Pomyśl. Wyciągają mnie na kawalerską kolacyjkę, spotykam którąś dawną kochankę, podrwiwa sobie ze mnie; udaję przez próżność wolnego człowieka i wracam do domu aż rano… Czy mimo to kochałabyś mnie jeszcze?” „Kobieta jest pewna miłości mężczyzny jedynie wówczas, gdy on woli ją od innej, a gdybyś wrócił do mnie, gdybyś… Och! Dajesz mi pojąć szczęście przebaczenia błędu temu, kogo się ubóstwia…” „Na honor! Spotykam tedy miłość po raz pierwszy w życiu!” – wykrzyknął Lousteau. „Nareszcie zrozumiałeś!” – odparła. Lousteau poddał myśl, aby napisać listy, w którym każde z dwojga podałoby przyczyny, jakie skłoniły ich do samobójstwa; mając w posiadaniu taki list, każde z kochanków mogłoby zabić przeniewiercę. Mimo wymiany słów, żadne z nich nie napisało listu. Szczęśliwy w tej chwili, dziennikarz obiecywał sobie spokojnie oszukiwać Dinę, kiedy będzie jej miał dość, czyniąc wszakże wszystko dla ukrycia oszukaństwa. Dla niego pani de La Baudraye przedstawiała całą fortunę. Mimo to czuł ucisk jarzma. Zawierając taki związek, pani de La Baudraye okazała i szlachetność duszy, i ową godność, jaką daje szacunek dla samej siebie. W tym najpoufniejszym zbliżeniu, gdzie każdy odkłada maskę, młoda kobieta zachowała wstyd, okazała męską uczciwość i tę siłę właściwą ludziom ambitnym, która stanowiła podstawę jej charakteru. Toteż Lousteau powziął dla niej mimowolny szacunek. Stawszy się paryżanką, Dina była zresztą wyższa od najbardziej uroczej loretki, umiała być zabawna, strzelać konceptami jak Malaga, ale jej wykształcenie, jej narowy umysłowe, olbrzymie oczytanie pozwalały jej dać szerszą arenę dowcipowi, gdy panie Schontz i Floryny rozwijają go na terenie bardzo ograniczonym. „W Dinie – mówił Stefan do Bixiou – jest materiał na Ninon i na panią de Staël”. „Kobieta, w której znajduje się bibliotekę i seraj, jest bardzo niebezpieczna” – odpowiedział kpiarz.

Skoro raz ciąża stała się widoczna, pani de La Baudraye postanowiła nie opuszczać już domu, ale zanim się w nim zamknie, aby używać przechadzki jedynie za miastem, chciała być na przedstawieniu sztuki Natana. Ta swego rodzaju uroczystość literacka zajmowała owe dwa tysiące osób, które uważają się za cały Paryż. Dina, która nigdy nie widziała premiery, odczuwała bardzo naturalną ciekawość. Doszła zresztą do tego stopnia miłości do Stefana, iż chlubiła się swoim błędem; wkładała dziką siłę w to, aby stawiać czoło całemu światu, chciała mu patrzeć w twarz, nie odwracając głowy. Przygotowała czarującą tualetę, dostosowaną do jej cierpiącego wyrazu, do chorobliwej morbidezzy twarzy. Blada cera dawała jej wygląd dystyngowany, czarne zaś włosy, rozdzielone w dwa grube pasma, uwydatniały jeszcze tę bladość. Błyszczące szare oczy, podkrążone znużeniem, zdawały się jeszcze piękniejsze. Ale czekało ją straszliwe przejście. Trafem dość pospolitym loża, jaką dano dziennikarzowi na pierwszym piętrze, znajdowała się obok loży zajętej przez Annę Grossetête. Serdeczne przyjaciółki nie przywitały się i nie zdradzały chęci poznania się wzajem. Po pierwszym akcie Lousteau opuścił lożę i zostawił Dinę samą, wystawioną na ogień spojrzeń, na blask wszystkich lornetek, gdy baronowa de Fontaine i hrabina Maria de Vandenesse, siedzące z Anną, przyjmowały kilka najwybitniejszych osobistości wielkiego świata. Samotność, w jakiej została Dina, była męką tym dotkliwszą, iż nie umiała nadrabiać swobodą, czyniąc przegląd lóż przy pomocy lornetki; daremnie przybierała szlachetną i myślącą pozę, błądziła spojrzeniem w próżni, nadto czuła się punktem skupiającym wszystkie oczy; nie mogła pokryć zmieszania, była nieco prowincjonalna, rozwinęła chusteczkę, robiła konwulsyjne ruchy, których niewłaściwość czuła sama. Wreszcie w przerwie między drugim a trzecim aktem gość jakiś kazał sobie otworzyć lożę Diny! Ukazał się pan de Clagny, pełen szacunku, lecz smutny.

– Szczęśliwa jestem, iż mogę panu wyrazić przyjemność, jaką sprawił mi jego awans – rzekła.

 

– Och, pani, dla kogóż przybyłem do Paryża?…

– Jak to? – rzekła. – Czyżbym odgrywała jaką rolę w pańskiej nominacji?

– Wyłączną. Z chwilą gdy pani opuściła Sancerre, Sancerre stało mi się nie do zniesienia, ginąłem tam…

– Pańska szczera przyjaźń jest mi bardzo miła – rzekła, wyciągając rękę do prokuratora. – Jestem w położeniu, które każe mi cenić prawdziwych przyjaciół obecnie, kiedy wiem, jaka jest ich wartość. Sądziłam, iż postradałam pański szacunek, ale jego dowód, jaki mi pan daje swymi odwiedzinami, wzrusza mnie bardziej niż dziesięć lat przywiązania.

– Jest pani przedmiotem ciekawości całej sali – odparł prokurator. – Och, droga, czyż to była twoja rola? Czy nie mogła pani być szczęśliwą, a pozostać szanowaną?… Słyszałem przed chwilą, że pani jest kochanką pana Stefana Lousteau, że żyjecie pod jednym dachem!… Zerwałaś na zawsze ze społeczeństwem; przyjdzie zaś czas, kiedy, nawet gdybyś zaślubiła kochanka, będziesz potrzebowała tego szacunku, którym dziś gardzisz… Czyż nie powinna by pani być u siebie, z matką, która dosyć panią kocha, aby cię osłonić swą tarczą; przynajmniej pozory byłyby zachowane…

– Źle zrobiłam, że przyszłam tutaj – rzekła – oto wszystko. Pożegnałam się bez powrotu ze wszystkimi korzyściami, jakie świat zapewnia kobietom umiejącym pogodzić szczęście z pozorami. Abnegacja moja jest tak zupełna, że chciałabym wszystko zwalić dokoła siebie, aby uczynić z mej miłości rozległą pustynię pełną Boga, jego i mnie… Uczyniliśmy sobie wzajem zbyt wiele poświęceń, jesteśmy zbyt zespoleni, zespoleni wstydem, jeśli pan chce, ale nierozerwalnie… Jestem szczęśliwa i tak szczęśliwa, że mogę pana kochać swobodnie, drogi przyjacielu, mogę użyczyć panu więcej zaufania niż niegdyś; dziś potrzeba mi przyjaciela…

W tej chwili urzędnik był naprawdę wielki, a nawet wzniosły. Na to wyznanie, w którym drgała dusza Diny, odpowiedział rozdzierającym tonem:

– Chciałem odwiedzić panią, aby się upewnić, czy pani jest kochaną… byłbym spokojny, nie trwożyłbym się już o pani przyszłość… Czy ten człowiek zrozumie wielkość twoich poświęceń i czy miłość jego umie być wdzięczną?…

– Niech pan przyjdzie na ulicę des Martyrs, a zobaczy pan.

– Tak, przyjdę – rzekł. – Przechodziłem już koło bramy, nie śmiejąc spytać o panią. Nie zna pani jeszcze literatury – dodał. – Zapewne istnieją w niej chlubne wyjątki, ale ci literaci wloką za sobą straszliwe nieszczęścia, a jednym z pierwszych jest rozgłos, który kala wszystko! Niech kobieta popełni błąd z…

– Prokuratorem – uśmiechnęła się baronowa.

– Przypuśćmy! Po zerwaniu jest jeszcze jakaś rada, świat nic nie wie; ale z człowiekiem mniej lub więcej sławnym, publiczność przejrzała wszystko. Ot, właśnie… jaki przykład ma pani tu, przed oczami! Siedzi pani tuż obok hrabiny de Vandenesse, która omal nie popełniła ostatnich szaleństw dla człowieka dawniejszego niż Lousteau, dla Natana19, i oto rozeszli się tak, że się nie poznają… Zaszedłszy na sam kraj przepaści, hrabina ocalała, nie wiadomo jak, nie opuściła ani męża, ani domu; ale ponieważ chodziło o sławnego człowieka, mówiono o niej całą zimę. Gdyby nie majątek, nazwisko i pozycja męża, gdyby nie zręczne postępowanie tego dyplomaty, który, powiadają, okazał się niesłychanie dobry dla żony, byłaby zgubiona: na jej miejscu żadna inna kobieta nie zdołałaby zachować szacunku świata…

– Cóż się działo w Sancerre wówczas, gdy pan je opuścił? – rzekła pani de La Baudraye, aby odmienić rozmowę.

– Pan de La Baudraye opowiedział, iż późna ciąża pani wymaga, aby połóg odbył się w Paryżu: że skłonił panią do tej podróży, chcąc jej zapewnić opiekę najgłośniejszych lekarzy – odparł pan de Clagny, zgadując dobrze, co Dina chciała wiedzieć. – Tak więc mimo hałasu, jakiego narobił pani wyjazd, aż do dziś wieczór była pani pod osłoną legalności.

– Och – wykrzyknęła – zatem pan de La Baudraye zachował nadzieję?…

– Mąż pani zrobił jak zawsze: obliczył.

Urzędnik opuścił lożę, widząc wchodzącego dziennikarza, skłoniwszy mu się z godnością.

– Masz większe powodzenie niż sztuka – rzekł Stefan do Diny.

Owa krótka chwila tryumfu dała tej kobiecie więcej radości, niż jej Dina zakosztowała przez całe życie na prowincji; ale wychodząc z teatru, była zamyślona.

– Co tobie, Dynuś? – spytał Lousteau.

– Zastanawiam się, w jaki sposób kobieta może zawładnąć nad światem.

– Są dwa sposoby: być panią de Staël albo mieć dwieście tysięcy franków renty.

– Społeczeństwo – rzekła – trzyma nas próżnością, chęcią błyszczenia… Ba! Będziemy filozofami!

Wieczór ten był ostatnim błyskiem złudnego dobrobytu, w jakim pani de La Baudraye żyła od przybycia do Paryża. W trzy dni później ujrzała chmury na czole Stefana, który krążył po ogródku, paląc cygaro. Ta kobieta, której obyczaje małego de La Baudraye udzieliły miłego przyzwyczajenia, aby nigdy nic nie być dłużną, dowiedziała się, iż dom znajduje się bez grosza w obliczu dwóch rat komornego, słowem w wilię zajęcia! Ta rzeczywistość paryskiego życia weszła w serce Diny jak cierń; wyrzucała sobie, iż wciągnęła Stefana w rozrzutność miodowego miesiąca. Tak trudno jest przejść od przyjemności do pracy, iż szczęście pochłonęło więcej poezji, niż nieszczęście wyczarowało ich ognistymi smugami. Szczęśliwa, iż widzi Stefana bez troski, palącego cygaro po śniadaniu, wyciągniętego niby jaszczurka na słońcu, nigdy Dina nie czuła odwagi zapędzenia go do pracy. Wpadła na myśl, aby za pośrednictwem imć pana Mignon, ojca Pameli, zastawić tych niewiele klejnotów, które posiadała, i na które ciocia – zaczynała bowiem mówić gwarą dzielnicy – dała jej dziewięćset franków. Zachowała trzysta franków na wyprawkę, na koszta połogu i wręczyła radośnie potrzebną sumę Stefanowi, który orał, bruzda po bruździe lub, jeśli wolicie, wiersz po wierszu, nowelę dla jakiegoś tygodnika.

– Mój kotuśku – rzekła – kończ swoją nowelę, nie poświęcając nic dla konieczności, pracuj nad stylem, pogłęb przedmiot. Dość już bawiłam się w damę, teraz robię się mieszczką i wezmę się do gospodarstwa.

Od czterech miesięcy Stefan prowadził Dinę do Café Riche, gdzie jedli obiad w zamówionym stale gabinecie. Mieszkanka prowincji dowiedziała się z przerażeniem, że Stefan winien jest pięćset franków za ostatnie dwa tygodnie.

– Jak to, piliśmy wino po sześć franków flaszka! Najzwyklejsza ryba kosztuje pięć franków!… Bułka dwadzieścia centymów!… – wykrzyknęła, czytając rachunek i biorąc go z rąk dziennikarza.

– Ależ czy nas okrada kucharka, czy restaurator to dla nas, kawalerów, wychodzi na jedno.

– Odtąd za cenę swego obiadu będziesz żył jak książę.

Uzyskawszy od właściciela kuchnię i dwa pokoje dla służby, pani de La Baudraye napisała parę słów do matki, prosząc ją o bieliznę i o pożyczkę tysiąca franków. Otrzymała dwie skrzynie z bielizną, srebro, dwa tysiące franków, wszystko za pośrednictwem uczciwej i nabożnej kucharki, którą posłała jej matka. W dziesięć dni po przedstawieniu, na którym się spotkali, pan de Clagny odwiedził panią de La Baudraye około czwartej, wychodząc z trybunału i zastał ją haftującą mały czapeczek. Widok tej kobiety tak dumnej, tak ambitnej, o umyśle tak wypielęgnowanym, królującej tak godnie w zamku Anzy, tu zniżającej się do starań gospodarskich i szyjącej dla spodziewanego dziecka wzruszył biednego urzędnika, który wracał z rozprawy o morderstwo. Widząc ślady ukłuć na smukłych paluszkach, które niegdyś całował, zrozumiał, że pani de La Baudraye nie czyniła z tego zajęcia zabawy w miłość macierzyńską. Podczas tego pierwszego widzenia urzędnik przejrzał duszę Diny. Przenikliwość ta u rozkochanego człowieka stanowiła nadludzki wysiłek. Odgadł, iż Dina chce stać się dobrym duchem dziennikarza, pchnąć go na szlachetną drogę; trudności materialne odsłoniły jej oczom bezwład moralny. Te dwie istoty zespolone miłością, tak prawdziwą z jednej strony, a tak dobrze odgrywaną z drugiej, wymieniły w ciągu czterech miesięcy niejedno zwierzenie. Mimo pozorów, w jakie Stefan się drapował, niejedno słówko oświeciło Dinę co do przeszłości tego lekkoducha, którego talent tak bardzo zdławiła nędza, skaził zły przykład, skrzywiły trudności przerastające jego wytrwałość. „Urośnie w szczęśliwych warunkach” – rzekła sobie. Chciała mu dać szczęście, spokój w domu dzięki oszczędności i porządkowi, zwyczajnym u mieszkańców prowincji. Dina stała się gospodynią, tak jak stała się poetką, przez rzut szlachetnej duszy ku szczytom.

– Szczęście jego będzie moim rozgrzeszeniem.

Słowo to, które wydarło się Dinie, tłumaczyło obecny stan rzeczy. Rozgłos, jaki Stefan nadał swemu tryumfowi w dzień premiery, dostatecznie obnażył w oczach pana de Clagny intencje dziennikarza. Dla Stefana pani de La Baudraye była, wedle angielskiego wyrażenia, wcale ładnym piórkiem u czapeczki. Daleki od cenienia uroków nieśmiałej i szukającej cienia miłości, od ukrywania przed światem tak wielkiego szczęścia, kosztował rozkoszy parweniusza, strojąc się w pierwszą uczciwą kobietę, która zaszczyciła go miłością. Mimo to prokurator dał się jakiś czas omamić troskliwości, jaką każdy mężczyzna rozwija dla kobiety w położeniu pani de La Baudraye, której to troskliwości Lousteau dodawał uroku dzięki swemu ujmującemu z natury obejściu. Zdarzają się w istocie ludzie, którzy mają z natury coś małpiego, u których naśladowanie najbardziej uroczych przejawów uczucia jest tak naturalne, że staje się nieświadome; naturalne zaś talenty dziennikarza wielce się rozwinęły w środowisku, w którym żył dotąd. Między kwietniem a lipcem, na który spodziewała się połogu, Dina odgadła, czemu Lousteau nie zwyciężył nędzy: był leniwy i nie miał woli. Zapewne, iż mózg posłuszny jest jedynie własnym prawom, nie uznaje ani konieczności życia, ani nakazów honoru; nie pocznie się pięknego dzieła dlatego, że żona umiera, dla zapłacenia hańbiących długów lub wyżywienia dzieci; mimo to nie ma wielkiego talentu bez wielkiej woli. Te dwie bliźniacze siły niezbędne są do wzniesienia olbrzymiego gmachu sławy. Ludzie wybrani utrzymują swój mózg w zdolności tworzenia, jak niegdyś rycerz miał rynsztunek zawsze w gotowości. Zwalczają lenistwo, unikają drażniących przyjemności lub poddają się im jedynie w mierze wskazanej przez granice ich natury. Tak tylko jest do pojęcia Walter Scott, Cuvier, Wolter, Newton, Buffon, Bayle, Bossuet, Leibnitz, Lope de Vega, Calderon, Bokacjusz, Aretino, Arystoteles, słowem wszyscy ludzie, którzy bawią, uczą lub prowadzą epokę. Wola może i powinna być przedmiotem dumy o wiele bardziej niż talent. Jeżeli źródłem talentu jest wrodzony dar wypielęgnowany hodowlą, wola jest to nieustanne zwycięstwo nad instynktami, nad ujarzmionymi i zdławionymi upodobaniami, nad zachceniami, przeszkodami, nad bohatersko zwyciężonymi trudnościami wszelkiego rodzaju. Nadużycie cygar podtrzymywało lenistwo Stefana. Jeżeli tytoń usypia troski, obciąża w zamian nieodzownie energię. Wszystko to, co cygaro gasiło w sensie fizycznym, krytyka, jaką uprawiał, unicestwiała w sensie moralnym u tego człowieka tak podatnego pokusom. Krytyka zgubna jest dla pisarza jak krętactwo dla adwokata. W tym rzemiośle umysł się paczy, inteligencja traci swą prostolinijność i jasność. Pisarz istnieje jedynie przez swoje myśli. Toteż należy rozróżnić dwie krytyki, tak samo jak w malarstwie rozróżnia się sztukę i rzemiosło. Krytykować jak większość dzisiejszych felietonistów, to znaczy wyrażać jakie bądź sądy w sposób mniej lub więcej dowcipny, jak adwokat broni przed trybunałem najsprzeczniejszych spraw. Dziennikarz-rzemieślnik zawsze znajdzie jakiś temat do rozwinięcia w dziele, które analizuje. Dzięki temu zawód ten odpowiada umysłom leniwym, ludziom pozbawionym szczytnej zdolności tworzenia lub którzy, posiadając ją, nie mają wytrwałości, aby ją uprawić. Każda sztuka teatralna, każda książka, staje się pod ich piórem tematem, który nie kosztuje żadnego wysiłku wyobraźni, a z którego sprawozdanie pisze się drwiąco lub poważnie, stosownie do nastroju chwili. Co do sądu, jak bądź wypadnie, zawsze da się jakoś obronić, dzięki gibkości francuskiego umysłu cudownie umiejącego stanąć na każdym punkcie widzenia. Sumienie tak małą gra w tym rolę, owym kondotierom pióra tak mało zależy na ich sądzie, że chwalą w foyer teatru dzieło, które szarpią w recenzjach. Widywano takich, którzy przechodzili w potrzebie z jednego dziennika do drugiego, nie troszcząc się o to, że nowe ich zapatrywania muszą być krańcowo sprzeczne z dawnymi. Co więcej, pani de La Baudraye uśmiechała się nieraz, widząc, jak Lousteau kreśli artykuł z tendencją legitymistyczną, a drugi z tendencją dynastyczną o jednym i tym samym wydarzeniu. Przyklaskiwała maksymie, jaką wygłaszał: „Jesteśmy adwokatami opinii publicznej!…”. Druga krytyka jest całą wiedzą, wymaga pełnego zrozumienia dzieł, jasnego poglądu na kierunki epoki, wprowadzenia systemu, wiary w pewne zasady: jest to niby wiedza prawna, sprawozdanie, wyrok. Krytyk staje się wówczas apostołem idei, cenzorem swego wieku, spełnia kapłaństwo; gdy tamten jest akrobatą, który fika koziołki, aby zarobić na życie, póki nie zerwie nóg. Między Klaudiuszem Vignon a Stefanem Lousteau istniała przepaść, jaka dzieli rzemiosło od sztuki. Dina, której umysł odrdzewił się łatwo i której inteligencja umiała patrzeć z wysoka, rychło osądziła pod względem literackim swoje bóstwo. Widziała Stefana, jak pracuje w ostatniej chwili, pod naciskiem najtrywialniejszych potrzeb i jak puszcza swoją pracę, wedle wyrażenia malarzy o dziele, któremu brak jest faktury; ale usprawiedliwiała go, mówiąc: „To poeta!”, tak bardzo potrzebowała usprawiedliwić go we własnych oczach. Odgadując ową tajemnicę literackiego życia wielu pisarzy, zrozumiała, że pióro Stefana nie będzie nigdy podwaliną bytu. Miłość pchnęła ją wówczas do kroków, do których nigdy nie byłaby się zniżyła dla siebie. Nawiązała przez matkę rokowania z mężem, aby uzyskać pensję, ale bez wiedzy Stefana, którego drażliwość trzeba było w jej pojęciu oszczędzać! Kilka dni przed końcem lipca Dina zmięła z gniewu list, w którym matka przesłała jej ostateczną odpowiedź męża: „Pani de La Baudraye nie potrzebuje pensji w Paryżu, skoro ma najpiękniejszą w świecie egzystencję w zamku swoim w Anzy: niech wraca!”. Lousteau podniósł list i przeczytał go.

 

– Pomszczę cię – rzekł do pani de La Baudraye tym złowrogim tonem, który tak podoba się kobietom, skoro schlebia ich antypatiom.

W pięć dni później Bianchon i Duriau, słynny położnik, rozgościli się u Stefana, który od czasu odpowiedzi pana de La Baudraye roztaczał swoje szczęście i paradował publicznie połogiem Diny. Pan de Clagny i spiesznie przybyła pani Piédefer mieli być chrzestnymi rodzicami spodziewanego dziecka, bo przewidujący urzędnik lękał się, aby Lousteau nie popełnił jakiego groźnego nietaktu. Pani de La Baudraye powiła chłopca do pozazdroszczenia dla każdej królowej pragnącej następcy tronu. Bianchon w towarzystwie pana de Clagny udał się do merostwa, aby zapisać dziecko jako syna pana i pani de La Baudraye, bez wiedzy Stefana, który ze swej strony pobiegł do drukarni, gdzie kazał odbić ten bilecik:

Baronowa de La Baudraye powiła szczęśliwie syna, o czym p. Stefan Lousteau ma zaszczyt zawiadomić.

Matka i dziecko mają się dobrze.

Lousteau wysłał już pierwszą partię tych biletów w liczbie sześćdziesięciu, kiedy pan de Clagny, zaszedłszy dowiedzieć się o zdrowie położnicy, spostrzegł listę osób z Sancerre, którym Lousteau zamierzał przesłać to osobliwe zawiadomienie, tuż pod listą sześćdziesięciu paryżan, którzy je już otrzymali. Prokurator pochwycił listę i resztę biletów, pokazał je najpierw pani Piédefer, zaklinając, aby nie pozwoliła dziennikarzowi powtórzyć tego ohydnego konceptu i skoczył w dorożkę. Oddany urzędnik zamówił u tegoż samego drukarza inny bilet, ułożony w ten sposób:

Baronowa de La Baudraye powiła szczęśliwie syna, o czym p. baron de La Baudraye ma zaszczyt zawiadomić.

Matka i dziecko mają się dobrze.

Zniszczywszy odbitki, układ, wszystko, co mogło świadczyć o istnieniu pierwszej redakcji, pan de Clagny puścił się na wyławianie już wysłanych zawiadomień; wiele zdążył zamienić u odźwiernych, uzyskał zwrot jakich trzydziestu; wreszcie po trzech dniach gonitwy istniało już tylko jedno zawiadomienie, pod adresem Natana. Kiedy zażądawszy widzenia z Natanem, pan de Clagny przybył na schadzkę, anegdota o bileciku obiegła cały Paryż. Jedni widzieli w tym jedno z owych dowcipnych oszczerstw, owej plagi, której podlegają wszystkie „sławy”, nawet ulotne; drudzy twierdzili, że czytali bilecik i że oddali go przyjacielowi rodziny La Baudraye; wiele osób wymyślało na niemoralność dziennikarzy, tak iż ten ostatni istniejący bilet stał się rodzajem osobliwości. Floryna, z którą żył Natan, pokazywała go ze stemplem pocztowym, zaadresowany pismem Stefana. Toteż kiedy prokurator zaczął mówić o tej sprawie, Natan uśmiechnął się.

– Oddać panu ten pomnik lekkomyślności i błazeństwa? – wykrzyknął. – Autograf ten jest jedną z owych broni, jakiej atleta w cyrku nie powinien się pozbywać. Bilet ten dowodzi, że Lousteau jest człowiekiem bez serca, bez smaku, bez godności, który nie zna ani form świata, ani moralności publicznej, który znieważa samego siebie, skoro nie wie już, kogo znieważyć… Jedynie mieszczański synek, przybyły z Sancerre, aby zostać poetą, i który zostaje siepaczem pierwszego z brzegu świstka, zdolny jest wysłać podobne zawiadomienie! Niech pan sam przyzna? To nieodzowny dokument do archiwów naszej epoki… Dziś Lousteau czuli się do mnie, jutro może zażądać mojej głowy. Och! Przepraszam za ten zwrot, zapomniałem, że pan jesteś prokuratorem. Kochałem wielką damę stojącą o tyle wyżej od pani de La Baudraye, ile pańska delikatność stoi wyżej od ulicznikostwa pana Lousteau; ale byłbym zginął raczej, niżbym wymówił jej imię… Kilka miesięcy jej słodkich oczu i minek kosztowały mnie sto tysięcy franków i przyszłość; ale nie znajduję, bym je opłacił zbyt drogo!… I nie skarżyłem się nigdy!… Niech kobiety zdradzają sekrety swoich miłostek, to ostatnia ofiara ich serca; ale żebyśmy my… na to trzeba być takim Lousteau! Nie, za tysiąc talarów nie oddałbym tego świstka.

– Panie – rzekł wreszcie urzędnik po półgodzinnej walce na słowa – obiegłem w tej sprawie kilkunastu ludzi pióra; byłżebyś pan jeden niedostępny uczuciom honoru?… Nie chodzi tu o pana Lousteau, ale o kobietę i o dziecko, oboje nieświadomych krzywdy, jaką im ktoś wyrządza w ich mieniu, przyszłości, honorze. Kto wie, czy kiedy nie będzie pan zmuszony szukać u Sprawiedliwości jakich względów dla przyjaciela, dla osoby, na której czci będzie panu zależało więcej niż na własnej? Sprawiedliwość może wówczas przypomnieć sobie, że byłeś nieubłagany… Czyż człowiek taki jak pan może się wahać? – rzekł urzędnik.

– Chciałem panu dać uczuć całą wartość mojej ofiary – odparł Natan i oddał bilet, myśląc o stanowisku urzędnika i przyjmując ten rodzaj układu.

Naprawiwszy w ten sposób błazeństwo dziennikarza, pan de Clagny poszedł wypalić mu kazanie w obecności pani Piédefer; ale zastał Stefana bardzo wzburzonego tymi ostrożnościami.

– To, co zrobiłem, szanowny panie – odparł Lousteau – było zrobione z rozmysłem. Pan de La Baudraye ma sześćdziesiąt tysięcy franków renty i odmawia żonie pensji; chciałem mu dać uczuć, że jestem panem dziecka.

– Dobrze pana tedy odgadłem – odparł urzędnik. – Toteż pospieszyłem przyjąć ojcostwo chrzestne małego Polidora; zapisany jest w księgach stanu cywilnego jako syn barona i baronowej de La Baudraye. Jeżeli pan masz serce ojca, powinieneś być rad, wiedząc, iż dziecko to jest spadkobiercą jednego z najpiękniejszych majoratów we Francji.

– Ech, panie, zatem matka ma umierać z głodu?

– Niech pan będzie spokojny – rzekł gorzko urzędnik, wycisnął bowiem z serca dziennikarza wyznanie, którego od tak dawna oczekiwał – podejmuję się porozumieć w tej sprawie z panem de La Baudraye.

I pan de Clagny wyszedł ze śmiercią w duszy. Dina, jego bóstwo, kochana była dla interesu! Czyż nie za późno będzie, gdy przejrzy? „Biedna kobieta!” – powiadał sobie urzędnik, odchodząc. Oddajmy mu sprawiedliwość, komuż bowiem ją oddać, jeśli nie prokuratorowi? Nadto szczerze kochał Dinę, aby widzieć w poniżeniu tej kobiety środek do tryumfowania nad nią kiedyś; był cały współczuciem, cały poświęceniem: kochał.

Starania, jakich wymagało karmienie, krzyki dziecka, spokój potrzebny matce w pierwszych dniach, obecność pani Piédefer, wszystko spiknęło się tak skutecznie przeciw pracy literackiej, iż Lousteau zagospodarował się w trzech pokojach wynajętych na pierwszym piętrze dla starej dewotki. Dziennikarz, zmuszony chodzić na premiery bez Diny i przeważnie z nią rozdzielony, znalazł urok w odzyskanej swobodzie. Niejeden raz pozwolił się ująć pod ramię i zaciągnąć na jakąś wesołą hulankę. Niejeden raz znalazł się u loretki któregoś z przyjaciół, w dawnej „paczce” cyganerii. Znów widział kobiety tryskające młodością, wspaniale ubrane, patrzące na wszelką oszczędność niby na zaprzeczenie swej młodości i władzy. Dina, mimo cudownej piękności, jaką zajaśniała od trzeciego miesiąca karmienia, nie mogła wytrzymać porównania z tymi kwiatami więdnącymi tak rychło, ale tak pięknymi przez czas, który żyją w przepychach i dostatku. Mimo to życie domowe miało dla Stefana wielkie powaby. W trzy miesiące matka i córka, z pomocą kucharki przybyłej z Sancerre oraz małej Pameli przeobraziły zupełnie mieszkanie. Dziennikarz miał w domu obiad, śniadanie podane z pewnym wykwintem. Dina, piękna i ładnie ubrana, starała się uprzedzać zachcenia drogiego Stefusia; czuł się królem domu, gdzie wszystko, nawet dziecko, było poddane, można rzec, jego egoizmowi. Czułość Diny przejawiała się w najdrobniejszych rzeczach, niepodobna tedy było Stefanowi poniechać przymilnych szalbierstw udanej miłości. Mimo to w trybie życia, w jaki Lousteau dawał się wciągnąć, Dina przewidywała źródło ruiny i dla swej miłości, i dla domu. Po dziesięciu miesiącach karmienia odłączyła syna, przeniosła matkę do apartamentu Stefana i przywróciła to współżycie, które spaja w nierozerwalny sposób mężczyznę z kobietą, kiedy kobieta jest kochająca i rozumna. Jednym z najbardziej uderzających rysów opowieści stworzonej przez Benjamina Constant i jednym z objaśnień opuszczenia Eleonory, jest ten brak codziennej lub, jeśli wolicie, conocnej zażyłości między nią a Adolfem. Każde z kochanków ma swoje środowisko; oboje poddali się wymaganiom świata, zachowali pozory. Eleonora, wciąż opuszczona, zniewolona jest do olbrzymich wysiłków, aby spłoszyć marzenia o wolności, jakie nawiedzają Adolfa z dala od niej. Ustawiczna wymiana spojrzeń i myśli we wspólnym życiu dają taką broń kobiecie, iż, aby ją rzucić, mężczyzna zmuszony jest podać nieodparte przyczyny, których ona, dopóki kocha, nie da mu w ręce nigdy. Był to zupełnie nowy okres dla Stefana i Diny. Dina chciała być potrzebna, chciała wrócić energię temu człowiekowi, którego słabość była jej na rękę, gdyż widziała w niej rękojmię: znajdowała mu tematy, szkicowała kanwę i w potrzebie pisała zań całe rozdziały: zasyciła żyły tego zamierającego talentu świeżą krwią, dała mu swoje myśli i poglądy. Napisała dwie książki, które miały powodzenie. Niejeden raz ocaliła miłość własną Stefana, zrozpaczonego jałowością swej wyobraźni, dyktując mu, poprawiając lub kończąc jego felietony. Sekretu tego współzawodnictwa strzeżono pilnie: nawet pani Piédefer go nie znała. Ten galwanizm moralny spotkał się z nagrodą w postaci zwiększonych dochodów, które pozwoliły stadłu żyć dostatnio aż do końca roku 1838. Lousteau przyzwyczajał się do tego, iż Dina odrabiała jego pensa, i wypłacał się, jak mówi lud w swoim energicznym języku, psim swędem. Te nakłady poświęcenia stają się skarbem, do którego szlachetne dusze przywiązują się; im więcej pani de La Baudraye dawała, tym więcej kochała Stefana; jakoż niebawem przyszedł moment, iż zbyt wiele ją kosztował, aby mogła się go kiedykolwiek wyrzec. Ale zaszła po raz drugi w ciążę. Rok był straszliwy do przebycia. Mimo starań obu kobiet Lousteau zabrnął w długi: nadużył sił, aby pokryć pracą wydatki w czasie połogu Diny, której Stefan wydał się heroiczny, tak dobrze go znała! Po tym wysiłku, przerażony, iż ma dwie kobiety, dwoje dzieci, dwie służące, uczuł się niezdolnym, aby walczyć piórem dla utrzymania rodziny, skoro on sam nie mógł zeń wyżyć. Pozwolił tedy sprawom iść na los szczęścia. Ten okrutny rachmistrz podwoił w domu komedię miłości, aby mieć więcej swobody na zewnątrz. Harda Dina dźwigała sama ciężar tej egzystencji. Ta myśl: „on mnie kocha!” dawała jej nadludzkie siły. Pracowała, jak pracowały najtęższe talenty współczesne. Narażając się na utratę świeżości i zdrowia, Dina była dla Stefana tym, czym panna Delachaux dla Gardane'a we wspaniałej powiastce To nie bajka Diderota. Ale poświęcając samą siebie, popełniła ten szczytny błąd, iż poświęciła swoją tualetę. Dawała farbować suknie, ubierała się już tylko czarno. Cuchnęła czarnym, jak mówiła Malaga, która podrwiwała sobie mocno ze Stefana. Pod koniec roku 1839 Stefan, na wzór Ludwika XV, doszedł przez niedostrzegalne kompromisy sumienia do tego, iż stworzył różnicę między swoją sakiewką a pieniędzmi domu, jak Ludwik XV odróżniał tajemny skarbczyk od swojej „szkatuły”. Oszukiwał Dinę co do sumy swych dochodów. Spostrzegając te podłostki, pani de La Baudraye przechodziła straszliwe męki zazdrości. Chciała podtrzymywać równocześnie życie światowe i życie literackie, towarzyszyła dziennikarzowi na wszystkie premiery i podchwytywała u niego odruchy zranionej miłości własnej, czerń bowiem jej tualety rzucała na niego posępny odcień, chmurzyła mu fizjonomię i czyniła go niekiedy brutalnym. Odgrywając w tym pożyciu rolę kobiety, miał wszystkie jej okrutne wymagania; wyrzucał Dinie zaniedbanie stroju, korzystając równocześnie z tego poświęcenia, które tyle kosztuje kochankę; zupełnie jak kobieta, która, kazawszy ci przejść przez ściek dla ocalenia jej honoru, powiada, kiedy zeń wychodzisz: „Nie lubię błota!”. Dina musiała silniej ująć luźne cugle panowania, jakie wszystkie sprytne kobiety wykonują nad mężczyznami bez woli. Ale przy tej czynności straciła wiele ze swego moralnego blasku. Podejrzenia takie, skoro raz wypłyną, wciągają kobietę w owe sprzeczki, w których zaczyna się brak szacunku, ile że ona sama schodzi z wysokości, na jakiej się postawiła pierwotnie. Następnie poczyniła ustępstwa. Stefanowi wolno było przyjmować przyjaciół, Natana, Bixiou, Blondeta, Finota, których zachowanie, rozmowy, zetknięcie, oddziaływały deprawująco. Próbowano wytłumaczyć pani de La Baudraye, że jej zasady, uprzedzenia były resztką prowincjonalnych przesądów; wmawiano w nią kanony „kobiety wyższej”. Niebawem zazdrość dostarczyła broni przeciw Dinie. W karnawale roku 1840 przebierała się, szła na bal Opery, uczestniczyła w paru kolacyjkach z loretkami, aby towarzyszyć Stefanowi we wszystkich jego rozrywkach. W dzień Mi-carême lub raczej nazajutrz, o ósmej rano, Dina przebrana wracała z balu, aby się położyć. Wybrała się szpiegować Stefana, który w mniemaniu, że jest chora, oddał ten wieczór pannie Fanny Beaupré. Dziennikarz, uprzedzony przez przyjaciela, zachował się w sposób zdolny oszukać biedną kobietę, która niczego nie pragnęła więcej niż być oszukaną. Wysiadając z dorożki, Dina spotkała pana de La Baudraye, któremu odźwierny ją wskazał. Starowina ujął żonę za ramię, mówiąc zimno:

19Natan – [por.] Córka Ewy, Stracona złudzeniu. [przypis tłumacza]