Tasuta

Pierwsze kroki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Oto smutna historia, której Pietrek nie byłby nigdy odgadł, nawet zasięgając (jak czynił od jakiegoś czasu) objaśnień u odźwiernej; ta bowiem nie wiedziała nic, chyba tyle, że Clapartowie płacili dwieście pięćdziesiąt franków komornego, mieli tylko jedną służącą na kilka godzin rano, że pani często sama prała od ręki w domu i że opłacała codziennie porto od listów, jak gdyby lękając się, aby nie narosło.

Nie istnieje, lub raczej rzadko istnieje, zbrodniarz, który byłby zupełnym zbrodniarzem. Z tym większą racją, niełatwo spotka się człowieka nieuczciwego w każdym calu. Można przy okazji oszukiwać pryncypała, można starać się wykroić dla siebie pieczyste, ale mało jest ludzi, którzy, ciułając sobie mniej lub więcej dozwolonymi sposobami kapitalik, nie pozwalaliby sobie na jakiś dobry uczynek. Bodaj przez ciekawość, przez próżność, z kaprysu, przypadkiem, każdy człowiek miał swój atak dobroczynności; nazywa go swoją omyłką, nie powtórzy go więcej; ale składa ofiarę Dobru, tak jak największy gbur składa ofiarę Wdziękowi, raz albo dwa razy w życiu. Jeżeli winy pana Moreau dadzą się usprawiedliwić, to może przez tę jego wytrwałość we wspomaganiu biednej kobiety, której łaski pochlebiały mu niegdyś i u której się ukrywał w dobie swoich niebezpieczeństw? Ta kobieta, słynna za Dyrektoriatu przez swoje stosunki z jednym z pięciu królów dnia, wyszła, dzięki temu wszechmocnemu poparciu, za dostawcę, który zrobił miliony i którego Napoleon zrujnował w roku 1802. Ten człowiek, nazwiskiem Husson, oszalał wskutek nagłego przejścia z dostatku do nędzy; rzucił się w Sekwanę, zostawiając piękną panią Husson w ciąży. Moreau, bardzo ściśle związany z panią Husson, był wówczas skazany na śmierć, nie mógł tedy zaślubić wdowy po dostawcy, a nawet na jakiś czas musiał opuścić Francję. W tym smutnym położeniu dwudziestodwuletnia pani Husson wyszła za urzędnika nazwiskiem Clapart, człowieka lat dwudziestu siedmiu, rokującego – jak się to mówi – nadzieje. Niech Bóg strzeże od przystojnych mężczyzn, który rokują nadzieje! W tej epoce urzędnicy rychło dochodzili do wybitnych stanowisk, bo cesarz szukał ludzi zdolnych. Ale Clapart, obdarzony pospolitą urodą, nie posiadał żadnej inteligencji. Myśląc, że pani Husson jest bardzo bogata, udawał wielką miłość do niej; stał się jej ciężarem, nie zadowalając, ani teraz, ani potem, przyzwyczajeń, jakich nabrała w dniach dostatku. Clapart licho spełniał w ministerium finansów obowiązki, za które pobierał ledwie tysiąc osiemset franków rocznie. Kiedy Moreau, wróciwszy do hrabiego de Sérisy, dowiedział się o okropnym położeniu, w jakim znalazła się pani Husson, zdołał, zanim się sam ożenił, umieścić ją jako pierwszą pannę służącą u Jejmości, matki cesarza. Mimo tego potężnego poparcia, Clapart nigdy nie posunął się naprzód; nicość jego zanadto biła w oczy. Zrujnowana w r. 1815 przez upadek cesarza, piękna Aspazja30 Dyrektoriatu została bez innych środków poza miejscem na tysiąc dwieście franków, uzyskanym dla Claparta, dzięki wpływom hrabiego de Sérisy, w urzędzie gminnym Paryża. Moreau, jedyny protektor tej kobiety, którą znał, gdy posiadała kilka milionów, wyrobił dla Oskara Husson stypendium miasta Paryża w kolegium Henryka IV i posyłał przez Pietrka na ulicę de la Cerisaie wszystko, co wypada ofiarować, aby wspomóc dom w ruinie.

Oskar był całą przyszłością, całym życiem matki. Jako jedyną wadę można było zarzucić tej biednej kobiecie przesadną czułość dla tego dziecka, nienawistnego ojczymowi. Na nieszczęście Oskar miał w sobie sporo durnia, czego nie widziała matka, mimo docinków Claparta. Dureństwo to lub, aby rzec ściślej, ta próżność, zarozumiałość, tak dalece niepokoiły rządcę, iż prosił panią Clapart, aby mu przysłała na miesiąc tego młodzieńca, iżby się mógł w nim rozejrzeć i zbadać, na jaką drogę trzeba by go skierować. Moreau miał zamiar kiedyś przedstawić Oskara hrabiemu jako swego następcę. Ale, aby zachować ścisłą bezstronność, nie będzie może zbytecznym stwierdzić źródła głupiej próżności Oskara, zaznaczając, że przyszedł on na świat w domu jejmości, matki cesarza. W pierwszej młodości, olśnione jego oczy patrzały na blaski cesarstwa. Jego wrażliwa wyobraźnia musiała zachować odciski tych oszałamiających scen, zachować odblask tej epoki złota i festynów, z nadzieją odnalezienia ich w życiu. Wrodzona chełpliwość uczniaków, z natury trawionych żądzą błyszczenia i zaćmiewania się wzajem, oparta na tych wspomnieniach dziecięctwa, rozwinęła się ponad miarę. Może i matka zbyt chętnie przypominała sobie w domu dni, w których była jedną z królowych Paryża z epoki Dyrektoriatu. Wreszcie Oskar, który właśnie ukończył szkoły, musiał może w kolegium bronić się przed upokorzeniami, jakimi płacący gnębią przy każdej okazji stypendystów, o ile stypendysta nie umie wdrożyć im pewnego szacunku siłą fizyczną. To pomieszanie dawnego zgasłego blasku, minionej piękności, czułości znoszącej nędzę, nadziei pokładanych w tym synu, macierzyńskiego zaślepienia, heroicznie dźwiganych cierpień, czyniło z tej matki jedną z owych wzniosłych postaci, które w Paryżu ściągają oko obserwatora.

Niezdolny odgadnąć głębokiego przywiązania pana Moreau do tej kobiety, ani też przywiązania tej kobiety do swego protegowanego z roku 1797, Pietrek nie kwapił się z nią podzielić podejrzeniem, jakie mu świtało w głowie co do niebezpieczeństw grożących panu Moreau. Straszliwe słowa lokaja: „Dosyć mamy roboty z tym, aby myśleć o sobie!” przyszły na myśl woźnicy, jak również poczucie subordynacji wobec tych, których nazywał starszyzną. Zresztą w tej chwili Pietrek czuł w głowie tyleż igieł, ile jest pięciofrankówek w tysiącu franków!

Siedmiomilowa droga rysowała się zapewne jako długa podróż w wyobraźni biednej matki, która w epoce swej świetności rzadko puszczała się za rogatki; słowa bowiem: „Dobrze, proszę pani! – tak, proszę pani!”, powtarzane przez Pietrka, okazywały dostatecznie, że woźnica pragnie sobie oszczędzić zaleceń najoczywiściej zbyt gadatliwych i bezużytecznych.

– Umieści pan paczki tak, aby nie zamokły, gdyby przypadkiem zaczęło padać.

– Mam płachtę – odparł Pietrek. – Zresztą, o, widzi pani, jak troskliwie się ładuje?

– Oskarze, nie zostawaj tam dłużej niż dwa tygodnie, choćby cię zapraszano – dodała pani Clapart, wracając do syna. – Co bądź byś czynił, nie pozyskasz łask pani Moreau; zresztą musisz być z powrotem z końcem września. Wiesz, że mamy jechać do Belleville, do wuja Cardot.

– Tak, mamo.

– Zwłaszcza – dodała po cichu – nie mów nigdy nic o służbie… Pamiętaj wciąż, że pani Moreau była pokojówką…

– Tak, mamo…

Oskar, jak wszyscy młodzi ludzie o nadmiernie rozwiniętej miłości własnej, zdawał się nierad z tych napomnień udzielanych w progu Srebrnego Lwa.

– Zatem do widzenia, mamo; jedziemy, już zaprzężono.

Matka, zapominając, że się znajduje na ulicy, uściskała swego Oskara i rzekła, wyjmując z koszyka ładną bułeczkę:

– O, byłbyś zapomniał swojej bułki i czekolady! Powtarzam ci, nie jedz nic po gospodach, każą tam płacić za najmniejszą rzecz dziesięć razy tyle, co jest warta.

Oskar byłby rad, aby matka była daleko, kiedy mu pakowała bułkę i czekoladę do kieszeni. Scena ta miała dwóch świadków, młodych ludzi o kilka lat starszych od świeżo upieczonego maturzysty, lepiej ubranych od niego, przybyłych bez matki; chód ich, ubiór, wzięcie zdradzały ową zupełną niezawisłość, przedmiot wszystkich pragnień dziecka jeszcze pod jarzmem matczynym. Ci dwaj młodzi ludzie byli w tej chwili dla Oskara całym światem.

– On mówi mamo – wykrzyknął jeden z nieznajomych, śmiejąc się.

Wykrzyknik ten doszedł uszu Oskara i spowodował oschłe: „Żegnam cię, matko”, któremu towarzyszył straszliwy odruch zniecierpliwienia.

Przyznajmy to: pani Clapart mówiła trochę za głośno i zdawała się brać przechodniów za świadków swej czułości.

– Co tobie, Oskarze? – rzekła biedna matka dotknięta. – Nie rozumiem cię – dodała surowiej, sądząc że jest zdolna (omyłka wszystkich matek, które psują swoje dzieci) nakazać mu szacunek. – Słuchaj, Oskarze – dodała natychmiast, przechodząc do tkliwości – ty masz skłonność do gadulstwa, do mówienia wszystkiego, co wiesz i czego nie wiesz, dla popisu, przez głupią dziecinną próżność; powtarzam ci, staraj się trzymać język za zębami. Nie znasz jeszcze na tyle życia, mój drogi skarbie, aby ocenić ludzi, z którymi się spotkasz, a nie ma niebezpieczniejszej rzeczy niż rozmawiać w publicznym wehikule. Zresztą w dyliżansie ludzie dystyngowani zachowują milczenie.

Dwaj młodzi ludzie, którzy zapewne przeszli w głąb gospody, zaszurali w bramie butami; mogli słyszeć to kazanie; toteż, aby się pozbyć matki, Oskar uciekł się do heroicznego środka, który dowodzi, jak bardzo miłość własna pobudza inteligencję.

– Mamo – rzekł – stoisz na przeciągu, możesz dostać fluksji, zresztą ja już siadam.

Chłopiec musiał trafić w słaby punkt, bo matka chwyciła go, uściskała tak jakby chodziło o zamorską podróż i odprowadziła ze łzami w oczach do kabrioletu.

– Nie zapomnij dać pięć franków służbie – rzekła. – Napisz do mnie przynajmniej trzy razy przez te dwa tygodnie. Zachowuj się dobrze i pamiętaj o moich przestrogach. Masz dosyć bielizny, aby nie musieć dawać do prania. Wreszcie, pamiętaj wciąż o dobroci pana Moreau, słuchaj go jak ojca i trzymaj się jego rad…

 

Wsiadając do dyliżansu, Oskar ukazał swoje niebieskie pończochy ruchem, który podciągnął spodnie jego w górę, oraz nową łatę w spodniach między rozchylonymi połami surduta. Uśmiech młodych ludzi, których wzroku nie uszły te oznaki uczciwego ubóstwa, zadał nową ranę miłości własnej młodzieńca.

– Oskar zatrzymał pierwsze miejsce – rzekła matka do Pietrka. – Siadaj na tylnym siedzeniu – dodała, patrząc wciąż na Oskara z czułością i uśmiechając się doń tkliwie.

Och! Jakże Oskar żałował, że nieszczęścia i zgryzoty skaziły piękność jego matki, że nędza i zaparcie się siebie nie pozwoliły się jej dobrze ubierać! Jeden z młodych ludzi, ten który miał buty i ostrogi, trącił drugiego łokciem, aby mu pokazać matkę Oskara, tamten zaś podkręcił wąsa gestem, który znaczył: „Ładna figurka!”.

„Jak pozbyć się matki?” – myślał Oskar nachmurzony.

– Co tobie? – spytała pani Clapart.

Oskar udał, że nie słyszy. Potwór! Może w tych okolicznościach pani Clapart zbywało taktu. Ale bezgraniczne uczucia są takie samolubne!

– Jerzy, czy ty lubisz dzieci w podróży? – spytał młody człowiek swego przyjaciela.

– Owszem, gdy są odłączone, noszą imię Oskar i mają czekoladę, mój drogi Amaury.

Te dwa zdania wymieniono półgłosem, pozwalając Oskarowi słyszeć albo nie słyszeć; zachowanie jego miało dać podróżnemu miarę tego, co może sobie pozwolić z dzieciakiem, aby się rozerwać w drodze. Oskar wolał nie słyszeć. Rozglądał się dokoła, aby zobaczyć, czy matka, która ciążyła nad nim jak koszmar, jest jeszcze, wiedział bowiem, że go zanadto kocha, aby go tak rychło opuścić. Nie tylko porównywał mimo woli strój towarzysza podróży ze swoim, ale jeszcze czuł, że strój jego matki odgrywa znaczną rolę w drwiącym uśmiechu młodych ludzi.

„Gdybyż oni stąd poszli!” – powiadał sobie.

Niestety! Amaury rzekł do Jerzego, trącając laską w koła kabrioletu:

– I ty powierzysz przyszłość tej kruchej barce?

– Tak trzeba! – rzekł Jerzy fatalistycznym tonem.

Oskar westchnął, widząc kapelusz nieznajomego junacko nasadzony na ucho, jak gdyby po to, aby pokazać wspaniałe, pięknie ufryzowane włosy blond, gdy on, z rozkazu ojczyma, włosy miał ostrzyżone na jeża, krótkie jak u rekruta. Próżny dzieciak miał twarz okrągłą i pyzatą, błyszczącą rumieńcem zdrowia, gdy twarz towarzysza podróży była ściągła, delikatna i blada, czoło wydatne, a pierś obleczona w kaszmirową kamizelkę. Oskar podziwiał obcisłe spodnie stalowego koloru, surdut szamerowany i ściśnięty w talii; miał uczucie, że ten romantyczny pasażer, obdarzony tyloma przewagami, nadużywa wobec niego swej wyższości, tak jak kobietę brzydką uraża sam widok ładnej. Hałas podkutych butów, którymi nieznajomy dzwonił, zdaniem Oskara trochę zanadto, rozlegał mu się aż w sercu. Wreszcie Oskar był równie nieswój w swoim ubraniu zrobionym może w domu i skrojonym ze starego garnituru ojczyma, jak ten szczęśliwy chłopiec czuł się swobodnie w swoim.

„Ten chłopak musi mieć jakieś kilkadziesiąt franków w sakiewce” – pomyślał Oskar.

Młody człowiek odwrócił się. Cóż się stało z Oskarem, kiedy ujrzał złoty łańcuszek, na którym wisiał zapewne złoty zegarek! Nieznajomy nabrał wówczas w oczach Oskara rozmiarów wybitnej osobistości.

Wychowany przy ulicy de la Cerisaie od roku 1815, przyprowadzany do domu i odprowadzany do kolegium w wolne dnie przez ojczyma, Oskar nie miał, od chwili dojścia do wieku młodzieńczego, innych punktów porównania, jak tylko ubogie gospodarstwo matczyne. Trzymany krótko, w myśl rad pana Moreau, rzadko bywał w teatrze i nie wzniósł się jeszcze ponad Ambigu-Comique, gdzie oczy jego nie widziały zbytnich świetności, o ile w ogóle uwaga, z jaką dziecko pochłania melodramat, pozwoliła mu rozglądać się po sali. Ojczym jego nosił jeszcze, modą cesarstwa, zegarek w kieszonce od spodni, a na żołądku dyndał mu gruby złoty łańcuszek, zakończony pękiem breloków, pieczątek oraz kluczykiem z płaską i okrągłą główką, w której można było oglądać mozaikowy pejzaż. Oskar, który uważał ten staroświecki zbytek za ostatni wyraz wykwintu, osłupiał tedy na widok subtelnej i niedbałej elegancji. Młody człowiek ostentacyjnie pokazywał świeże rękawiczki, i chciał wyraźnie olśnić Oskara, obracając z wdziękiem wykwintną laseczkę ze złotą gałką. Oskar dochodził do tej ostatniej kwadry młodości, w której małe rzeczy tworzą wielkie radości i wielkie cierpienia, gdzie woli się nieszczęście od śmiesznej toalety, gdzie miłość własna, nie mogąc się czepić wielkich spraw życia, czepia się błahostek, stroju, chęci uchodzenia za mężczyznę. Człowiek wspina się wówczas na szczudła a próżność jest tym bardziej rażąca, iż objawia się w drobiazgach; ale, o ile taki młokos zazdrości ładnie ubranemu durniowi, entuzjazmuje się także dla talentu, podziwia genialnego człowieka. Te wady, kiedy mają źródło w sercu, świadczą o bujności soków, o zbytku wyobraźni. Że dziewiętnastoletni chłopiec, chowany surowo w domu rodzicielskim, w niedostatku dławiącym urzędniczynę o tysiąc dwustu frankach pensji, ale uwielbiany i psuty przez matkę, staje olśniony na widok dwudziestodwuletniego młodzieńca, zazdroszcząc mu szamerowanej czamarki na jedwabiu, kamizelki z fałszywego kaszmiru i krawata z pierścionkiem w złym guście, czyż to nie są grzeszki powtarzające się na wszystkich szczeblach społeczeństwa; niższy, który zazdrości stojącemu wyżej? Nawet człowiek genialny ulega tej pierwszej namiętności. Czyż genewczyk Rousseau nie zazdrościł Wenturze i Baclowi31? Ale Oskar przeszedł od słabostki do błędu, uczuł się upokorzony, poczuł żal do swego towarzysza podróży, w sercu jego zbudziła się tajemna żądza dowiedzenia mu, że nie jest gorszy od niego. Dwaj lalusie przechadzali się wciąż od bramy do stajen, od stajen do bramy, dochodząc aż do ulicy; kiedy się zaś obracali, za każdym razem przyglądali się Oskarowi, przycupniętemu w kącie. Oskar, przekonany, że te śmieszki młodych ludzi tyczą jego, udał głęboką obojętność. Zaczął nucić piosenkę spopularyzowaną wówczas przez liberałów, ze słowami: To wina Woltera, to wina jest Russa. Zachowanie to sprawiło zapewne, że go wzięli za pisarczyka od adwokata.

– O, to może chórzysta z Opery.

Biedny Oskar żachnął się zrozpaczony, podniósł poręcz i rzekł do Pietrka:

– Kiedy jedziemy?

– Natychmiast – odpowiedział woźnica, który trzymał bat w ręce i spoglądał w ulicę d'Enghien.

W tej chwili urozmaicił scenę młody człowiek prowadzący z sobą typowego urwisa; za nimi szedł posłaniec, wlokąc wózek przy pomocy sznura. Młody człowiek zagadnął poufnie Pietrka, który kiwnął głową i zaczął wołać stajennego. Stajenny nadbiegł, aby pomóc wyładować wózek, który, poza dwiema walizkami, zawierał wiadra, szczotki, skrzynki dziwnego kształtu, niezliczoną ilość paczek i przyborów, które młodszy z przybyłych, wdrapawszy się na imperiałkę, ładował z taką chyżością, że biedny Oskar, uśmiechający się do matki stojącej wciąż na posterunku po drugiej stronie ulicy, nie spostrzegł żadnego z tych przyborów, które mogły mu zdradzić rzemiosło nowych towarzyszów podróży. Urwis, chłopak szesnastoletni, miał na sobie szarą bluzę, przepasaną lakierowanym skórzanym paskiem. Zuchowato nasadzona na bakier czapeczka, zarówno jak malowniczy nieład ciemnych i obfitych puklów, zwiastowały wesoły temperament. Taftowy krawat odcinał siej czarną linią od bardzo białej szyi i uwydatniał jeszcze żywość szarych oczu. Ożywienie ciemnej i rumianej twarzy, krój dosyć wydatnych warg, odstające nieco uszy, zadarty nos, wszystkie szczegóły fizjonomii, zdradzały drwiący temperament Figara32, beztroskę młodości; żywość zaś ruchów, ironiczne spojrzenia świadczyły o inteligencji rozwiniętej już praktyką wcześnie obranego zawodu. Dojrzały nad wiek, dzieciak ten, pasowany na mężczyznę przez Sztukę lub powołanie, udawał się obojętny na kwestię stroju, gdyż patrzał na swoje nieoczyszczone buty z miną taką, jakby z nich sobie drwił, i na swoje proste drelichowe spodnie tak, jakby szukał na nich plam, nie tyle aby je usunąć, co aby śledzić ich efekty.

– Jestem w pięknym tonie! – rzekł, otrząsając się i zwracając się do towarzysza.

Wzrok tego ostatniego świadczył o powadze, jaką miał u tego urwisa, w którym wyćwiczone oko poznałoby owego wesołego ucznia szkoły malarskiej, zwanego w pracownianym stylu knociarzem.

– Zachowuj się przyzwoicie, Mistigris33 – odpowiedział mistrz, dając mu przydomek uświęcony zapewne przez kolegów.

Podróżny ten był to szczupły i blady młodzieniec, z czarnymi, bardzo obfitymi włosami, skłębionymi w fantastycznym nieładzie; ale ta bujna czupryna była niejako potrzebna dla ogromnej głowy, której szerokie czoło zwiastowało przedwczesną inteligencję. Nieregularna twarz, zbyt oryginalna, aby mogła być brzydka, była zapadła tak, jak gdyby tego szczególnego młodziana żarła bądź chroniczna choroba, bądź nędza, która jest straszliwą chroniczną chorobą, bądź wreszcie zgryzoty zbyt świeże, aby je mógł zapomnieć. Ubiór jego, prawie podobny – z zachowaniem proporcji – do stroju Mistigrisa, składał się z lichego, wytartego, ale czystego, dobrze wyszczotkowanego zielonkawego surduta, z czarnej zapiętej pod szyję kamizelki, spod której zaledwie było widać czerwony fular. Czarne spodnie, równie zużyte jak surdut, wisiały na chudych nogach. Wreszcie zabłocone buty świadczyły, że artysta przyszedł pieszo i z daleka. Szybkim spojrzeniem objął czeluści Srebrnego Lwa, stajnie, oświetlenie, szczegóły i spojrzał na Mistgrisa, który go naśladował ironicznym rzutem oka.

– Ładne! – rzekł Mistigris.

– Tak, ładne – powtórzył nieznajomy.

– Przyszliśmy jeszcze za wcześnie – rzekł Mistigris. – Czy byśmy nie mogli wsunąć jakiegoś ziemiopłodu? Mój żołądek jest jak natura, brzydzi się próżnią!

– Czy możemy iść wypić szklankę kawy? – spytał młody człowiek łagodnie Pietrka.

– Nie siedźcie panowie długo – odparł Pietrek.

– Dobra, mamy kwadrans czasu – odparł Mistigris, zdradzając tym geniusz obserwacji, wrodzony paryskim urwisom.

Dwaj podróżni znikli. Dziewiąta właśnie wybiła na zegarze w kuchni. Jerzy uważał za właściwe połajać Pietrka.

– Ech, mój przyjacielu, kiedy się ma klekot taki jak ten – rzekł, uderzając laską o koło – trzeba przynajmniej mieć zaletę punktualności. Cóż u diabła, nie tłucze się tym człowiek dla przyjemności, trzeba mieć sprawy diabelnie pilne, aby narażać tak swoje kości. Potem ta szkapa, którą nazywacie Kasztanem, nie odrobi straconego czasu.

– Zaprzęże się panom Sarenkę, podczas gdy tamci panowie będą pili kawę – odparł Pietrek. – Idź no ty – rzekł do stajennego – zobacz, czy stary Léger zabierze się z nami…

– A gdzie on jest, ten stary Léger? – rzekł Jerzy.

– Naprzeciwko, pod numerem 50: nie znalazł miejsca w dyliżansie bomonckim – rzekł Pietrek do stajennego, nie odpowiadając Jerzemu i znikając, aby przyprowadzić Sarenkę.

Jerzy, któremu przyjaciel uścisnął rękę, wsiadł do wehikułu, rzucając doń najpierw z ważną miną wielką tekę, którą umieścił pod poduszką. Zajął kąt przeciwległy temu, w którym umieścił się Oskar.

– Ten stary Léger niepokoi mnie – rzekł.

– Nie mogą nam zabrać naszych miejsc, ja mam numer pierwszy – odparł Oskar.

– A ja drugi – dorzucił Jerzy.

 

W tej samej chwili gdy Pietrek ukazał się z Sarenką, pojawił się stajenny, wiodąc grubego mężczyznę, ważącego co najmniej sto dwadzieścia kilo. Ojciec Léger należał do gatunku rolników brzuchaczy; z kwadratowymi barami, z pudrowanym harcapem34, ubrany był w niebieską płócienną kurtkę. Białe kamasze, sięgające powyżej kolan, zachodziły na aksamitne prążkowane spodnie, zapięte na srebrne klamry. Podkute trzewiki ważyły po dwa funty każdy. Trzymał w ręku prostą laseczkę z grubym końcem, przywiązaną rzemykiem u garstki.

– Pan się nazywa ojciec Léger – rzekł poważnie Jerzy, kiedy dzierżawca silił się postawić nogę na stopniu.

– Do usług pańskich – rzekł dzierżawca, ukazując twarz podobną do twarzy Ludwika XVIII, o szerokich rumianych policzkach i nosie, który na każdej innej twarzy wydałby się olbrzymi. Uśmiechnięte oczy tonęły w wałkach tłuszczu. – No, podaj mi rękę, chłopcze – rzekł do Pietrka.

Stajenny i jego pan podsadzili dzierżawcę, przy okrzyku: „W górę, hoop!”, wydanym przez Jerzego.

– Och, ja nie jadę daleko, jadę tylko do Piwnicy35 – rzekł dzierżawca odpowiadając żarcikiem na żart.

We Francji wszyscy rozumieją się na żartach.

– Siadaj pan z tyłu – rzekł Pietrek – będzie panów sześciu.

– A wasz drugi koń – spytał Jerzy – czy jest równie fantastyczny jak trzeci koń pocztowy?

– Patrz, obywatelu – rzekł Pietrek, wskazując gestem małą klacz, która przyszła sama.

– On nazywa tego owada koniem! – rzekł Jerzy zdziwiony.

– Oho! To doskonały konik – rzekł dzierżawca, rozsiadając się. – Szacunek panom. No co, ruszymy, Pietrek?

– Mam dwóch podróżnych, którzy poszli na kawę – odparł woźnica.

Młody człowiek o zapadłej twarzy i mały knociarz ukazali się w tej chwili.

– Jedźmy! – rozległ się ogólny krzyk.

– Zaraz jedziemy – odparł Pietrek. – No, odhamuj – rzekł do stajennego, który wyjął kamienie podpierające koła.

Woźnica ujął za cugle kasztana i wydał ów znamienny krzyk, jakim zachęca się zwierzę, aby zebrało swoje siły. Mimo że porządnie zastałe, konie pociągnęły wehikuł, który Pietrek zatrzymał przed bramą Srebrnego Lwa. Po tym czysto przygotowawczym zabiegu, spojrzał w ulicę d'Enghien i znikł, zostawiając pojazd pod strażą stajennego.

– Co się dzieje, czy wasz pryncypał częsta miewa takie ataki? – spytał Mistigris stajennego.

– Poszedł po owies do stajni – odparł sługus, znający na wylot wszystkie te podstępy, mające uśpić niecierpliwość podróżnych.

– Ostatecznie, czas to miesiąc – rzekł Mistigris.

W tej chwili moda kaleczenia przysłów panowała w pracowniach malarskich. Było tryumfem znaleźć zmianę paru liter lub podobny nieco wyraz, tak aby dać przysłowiu pocieszny sens.

– Nie od razu Paryż zbuntowano – odpowiedział jego pan.

Pietrek wrócił, prowadząc hrabiego de Sérisy, który przybył ulicą Trybunalską i z którym woźnica miał zapewne parę słów rozmowy.

– Ojcze Léger, czy chcesz odstąpić panu swoje miejsce, pojazd będzie równomierniej obciążony.

– I nie ruszymy ani za godzinę, jeżeli tak dalej pójdzie – rzekł Jerzy. – Trzeba będzie zdjąć tę piekielną barierę, którą tak ciężko było założyć, i wszyscy będą musieli wysiadać dla pasażera, który przychodzi ostatni. Każdy ma prawo do tego miejsca, które zamówił, które jest miejsce tego pana? No, przejdźcie numery! Czy macie jaki spis, jaki rejestr? Jakie jest miejsce tego pana?…

– Panu tu będzie źle – bąknął Pietrek widocznie zakłopotany.

– Nie miejsce zdobi człowieka – wtrącił Mistigris.

– Mistigris, zachowuj się przyzwoicie! – krzyknął ostro jego pan.

Pana de Sérisy wzięto najwidoczniej za jakiegoś mieszczucha.

– Nie ruszajcie nikogo – rzekł hrabia do Pietrka – siądę sobie przy was na przedzie.

– No, Mistigris – rzekł młody człowiek do urwisa – przypomnij sobie, że jesteś winien szacunek starości, nie wiesz, jak możesz być ohydnie stary. Ustąp panu miejsce.

Mistigris otworzył przód kabrioletu i wyskoczył z chyżością żaby skaczącej w wodę.

– Nie możesz być królikiem, czcigodny starcze – rzekł do pana Sérisy.

– Mistigris, Sztuka jest przyjacielem człowieka – rzekł jego pan.

– Dziękuję panu – rzekł do malarza, który w ten sposób stał się jego sąsiadem.

I mąż stanu rzucił w głąb powozu bystry rzut oka, który obraził wielce Oskara i Jerzego.

– Jesteśmy zapóźnieni o godzinę i kwadrans – rzekł Oskar.

– Kiedy kto chce być panem dyliżansu, powinien zająć wszystkie miejsca – zauważył Jerzy.

Pewien odtąd swego incognito, hrabia de Sérisy nie odpowiedział nic na te uwagi i przybrał minę potulnego mieszczucha.

– Gdybyście się panowie spóźnili, czy nie bylibyście radzi, żeby na was zaczekano? – rzekł dzierżawca do młodych ludzi.

Pietrek spoglądał ku bramie Saint-Denis, trzymając bat, i wahał się usiąść na twardej ławeczce, gdzie kręcił się Mistigris.

– Skoro czekacie na kogoś – rzekł hrabia – nie jestem tedy ostatni.

– Bystre rozumowanie – rzekł Mistigris.

Jerzy i Oskar zaczęli się śmiać dość niegrzecznie.

– Starowina ruszył konceptem – rzekł Jerzy do Oskara, którego ten cień zażyłości z Jerzym przejął szczęściem.

Skoro Pietrek usiadł po prawej na swoim siedzeniu, wychylił się, aby spojrzeć wstecz, ale nie mógł dojrzeć w tłumie dwóch podróżnych, których mu brakowało do pełnego kompletu.

– Dalibóg, nie pogniewałbym się jeszcze o dwóch pasażerów.

– Nie zapłaciłem jeszcze, wysiadam – rzekł Jerzy przestraszony.

– Na co ty czekasz, Pietrek? – rzekł stary Léger.

Pietrek wrzasnął: „wio!” tonem, w którym Kasztan i Sarenka wyczuli ostateczne postanowienie, i dwa konie puściły się w górę przedmieścia przyśpieszonym truchtem, który niebawem miał zwolnić.

Hrabia miał twarz całą czerwoną, ale na tej chorobliwej czerwieni odcinało się parę miejsc szczególnie zaognionych, odbijających tym żywiej od zupełnie białych włosów. Dla kogo innego niż te młokosy, cera ta świadczyłaby o nieustannym zapaleniu krwi, wynikłym z wytężonej pracy. Plamy te tak szpeciły szlachetne rysy hrabiego, że trzeba było bacznej uwagi, aby odczytać w jego zielonych oczach bystrość sędziego, głębię polityka i wiedzę prawodawcy. Twarz była płaska, nos jakby zgnieciony. Kapelusz krył wdzięk i piękność czoła. Było wreszcie coś komicznego – zwłaszcza dla tej pustej młodzieży – w dziwacznym kontraście srebrnobiałych włosów z grubymi, gęstymi, czarnymi brwiami. Hrabia nosił długi niebieski surdut zapięty po wojskowemu, biały krawat, watę w uszach, i obszerny kołnierzyk, który rysował się na obu policzkach białym kwadratem. Spod czarnych spodni ledwie wyglądały końce butów. Nie miał żadnej wstążeczki w klapie, ręce kryły się w jelenich rękawiczkach. To pewna, że dla tych młodych ludzi nic w nim nie zdradzało para Francji, jednego z ludzi najużyteczniejszych ojczyźnie. Stary Léger nigdy nie widział hrabiego, który nawzajem znał go tylko z nazwiska. Jeżeli hrabia, wsiadając do powozu, zapuścił weń bystre spojrzenie, które tak uraziło Oskara i Jerzego, to dlatego że szukał dependenta swego rejenta, aby mu zalecić najgłębsze milczenie, w razie gdyby on był zmuszony, tak jak sam hrabia, jechać wehikułem Pietrka. Uspokojony wyglądem Oskara i starego Légera, zwłaszcza zaś niby-wojskową miną, wąsikami i fircykowatym wzięciem Jerzego, pomyślał, że bilecik musiał przyjść do rejenta na czas.

– Ojcze Léger – rzekł Pietrek, znalazłszy się u stóp bystrej góry, między przedmieściem Saint-Denis a ulicą de la Fidélité – zesiądziemy, co?

– Ja też zesiadam – rzekł hrabia, słysząc to nazwisko – trzeba ulżyć koniom.

– Ech, jeżeli będziemy jechali w ten sposób, zrobimy czternaście mil w dwa tygodnie! – wykrzyknął Jerzy.

– Czy to moja wina? – rzekł Pietrek – pasażer chce wysiąść.

– Dostaniesz dziesięć ludwików, jeśli wiernie dochowasz sekretu, o który cię prosiłem – rzekł hrabia z cicha, ujmując Pietrka za ramię.

„Och! moje tysiąc franków” – powiedział sobie, Pietrek mrugnąwszy do pana de Sérisy okiem w sposób znaczący: „Może pan na mnie liczyć”.

Oskar i Jerzy zostali w pojeździe.

– Słuchaj no, Pietrek, skoro wam Pietrek na imię – wykrzyknął Jerzy, gdy na szczycie podróżni wsiedli z powrotem – jeżeli nie zamierzacie jechać szybciej, powiedzcie mi, płacę za miejsce i najmuję szkapę w Saint-Denis, mam pilne sprawy, które mogłyby ucierpieć na zwłoce.

– Och, on pojedzie dobrze – rzekł stary Léger. – Zresztą droga nie jest daleka.

– Nigdy się nie spaźniam36 więcej niż pół godziny – odparł Pietrek.

– Ostatecznie nie wieziecie papieża, nieprawdaż? – rzekł Jerzy – zatem, walcie.

– Nie powinniście robić różnicy, i jeżeli boicie się zanadto wytrząść tego pana – rzekł Mistigris, wskazując hrabiego – to niesprawiedliwie.

– Wszyscy podróżni są równi wobec kukułki, jak Francuzi wobec konstytucji – rzekł Jerzy.

– Bądźcie panowie spokojni – rzekł stary Léger – będziemy w La Chapelle przed południem.

La Chapelle jest to wioska sąsiadująca z rogatką Saint-Denis.

Każdy, kto podróżował, wie, że osoby zebrane przypadkowo w pojeździe nie nawiązują stosunków natychmiast: z wyjątkiem rzadkich okoliczności, zaczynają rozmawiać, dopiero zrobiwszy kęs drogi. Ten czas milczenia wypełniony jest zarówno wzajemnym badaniem, obserwacją, co usiadaniem się w miejscu, które każdemu przypadło. Dusze tak samo potrzebują osiągnąć równowagę jak ciało. Kiedy każdy sądzi, że przeniknął istotny wiek, zawód, charakter towarzyszów, wówczas największy gaduła zaczyna i rozmowa zawiązuje się z tym większym zapałem, iż każdy odczuł potrzebę umilenia sobie podróży i rozproszenia nudów. Tak dzieje się w dyliżansach we Francji. U innych narodów obyczaje są zgoła odmienne. Anglicy pokładają punkt honoru w tym, aby nie otworzyć ust; Niemiec jest w podróży smutny, Włosi zaś są zbyt ostrożni, aby rozmawiać; Hiszpanie nie mają już prawie dyliżansów, a Rosjanie nie mają dróg. Bawią się tedy ludzie jedynie w ciężkich pojazdach francuskich, w tym kraju tak rozgadanym, tak niedyskretnym, gdzie każdy rad jest pośmiać się i popisać dowcipem, gdzie żart ożywia wszystko, od nędzy biedaków aż do poważnych spraw grubego mieszczucha. Policja zresztą nie pęta zbytnio języka, a parlament wprowadził dyskusje w modę. Kiedy dwudziestodwuletni młodzian, jak ten, który się krył pod imieniem Jerzego, jest dowcipny, ma wielką skłonność, zwłaszcza w takim położeniu, nadużywać tego. Zresztą Jerzy osądził rychło, że dzierży prym w tym towarzystwie. Hrabiego wziął za coś w rodzaju kramarza czy rękodzielnika; chudy młodzieniec jadący w towarzystwie Mistigrisa wydał mu się chłystkiem, Oskar młodym dudkiem, gruby zaś dzierżawca świetnym typem do nabierania. Rozejrzawszy się tak w towarzystwie, postanowił się zabawić kosztem towarzyszów podróży.

30Aspazja (ok. 470 – ok. 400 p.n.e.) – pochodząca z Miletu kochanka a. żona ateńskiego polityka i męża stanu, Peryklesa; zajmowała pozycję niezwykłą dla kobiet swego czasu (z wyjątkiem heter), interesowała się sprawami publicznymi, mogła wywierać wpływ na Peryklesa i politykę Aten; wzmiankowana na kartach dzieł Platona, Arystofanesa, Ksenofonta i in. [przypis edytorski]
31Rousseau nie zazdrościł Wenturze i Baclowi – por. Wyznania Russa. [przypis tłumacza]
32Figaro – obdarzony błyskotliwą inteligencją, energiczny i sprytny służący; bohater trzech sztuk Pierre'a Beaumarchais (1732–1799): Cyrulik sewilski, Wesele Figara i Występna matka, spopularyzowanych przez opery Gioacchino Rossiniego Cyrulik sewilski i Wolfganga Amadeusa Mozarta Wesele Figara; Figaro, lokaj hrabiego Almavivy, stał się wyrazicielem ducha epoki. [przypis edytorski]
33mistigris – pusta karta w pokerze a. odmiana gry karcianej podobnej do pokera, w której używa się jokera. [przypis edytorski]
34harcap (z niem. Haar: włosy i Zopf: warkocz) – warkocz noszony przez mężczyzn w XVIII w. [przypis edytorski]
35jadę tylko do Piwnicy – w oryg. la Cave (fr.) – piwnica. [przypis tłumacza]
36spaźniam – celowo użyta gwarowa forma odmiany. [przypis edytorski]