Tasuta

Król Maciuś Pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Och, jak Klu-Klu korciło, żeby po gzymsie spuścić się z loży królewskiej na salę, a złapać jeden fotel poselski, a pokazać tym zuchwalcom, jak umieją się bić afrykańskie dziewczęta. Wiedziała Klu-Klu, że wszystko ona narobiła, żal jej było Maciusia, że przez nią ma takie zmartwienie. Ale nie żałowała: niech wiedzą. I cóż jej powiedzieli: że czarna? Wie o tym. Do klatki z małpami? Ano była: niech z nich który spróbuje. Narzeczona Maciusia? Więc co takiego? Gdyby tylko Maciuś chciał się z nią ożenić. Szkoda tylko, że głupia europejska etykieta nie pozwala wziąć udziału w tej walce.

Jak oni się biją! I to chłopcy. Niezdary, niedołęgi, fujary. Biją się już dziesięć minut, a nikt nie zwyciężył. Przyskakują i odskakują, jak koguty, a połowę uderzeń dostaje powietrze.

Jak Felek głupio rzucił kałamarz i dzwonek. Gdyby Klu-Klu poczęstowała Antka nie dwoma, ale jednym przedmiotem, nie stałby teraz jak tryumfator na stole.

I Klu-Klu nie wytrzymała. Skoczyła, jedną ręką złapała się poręczy, potem żelaznej sztachetki, lekko stanęła na gzymsie, odbiła się – impet spadku osłabiła, chwytając się za kinkiet elektryczny, przeskoczyła przez stół dziennikarzy zagranicznych, odepchnęła jak naprzykrzone muchy, pięciu napastników Antka.

– Chcesz się bić?

Zamachnął się Antek, ale pożałował. Tylko cztery uderzenia otrzymał, a właściwie jedno, bo Klu-Klu uderzyła naraz głową, nogą i dwiema rękami. I Antek leżał na podłodze z rozbitym nosem, zdrętwiałym karkiem, bezwładną ręką i trzema wybitymi zębami.

– Biedni ci biali: jakie oni mają słabe zęby – pomyślała Klu-Klu.

Skoczyła do stołu ministra, zamoczyła chusteczkę w szklance wody i przyłożyła Antkowi do nosa.

– Nie bój się – uspokajała go – ręka nie jest złamana. U nas po takim pobiciu leży się dzień, wy delikatniejsi, to pewnie za tydzień dopiero będziesz zdrów. A za zęby bardzo cię przepraszam. O, nasze dzieci są znacznie silniejsze od białych.

Śmiertelnie obrażony wrócił Maciuś do pałacu.

Nigdy, ale to nigdy noga jego w sejmie dziecięcym nie postanie.

Taka czarna niewdzięczność. Taka zapłata za jego pracę, jego dobre zamiary, jego podróże, w których omal nie postradał182 życia – jego bohaterską obronę kraju.

– Czarnoksiężnikami ich robić, lalki im dawać do samego nieba, głupcom takim. Szkoda, że zaczął to wszystko. Dach im przeciekał, jedzenie było niedobre, zabaw nie było. A w jakiem państwie dzieci mają taki ogród zoologiczny? A mało było fajerwerków, muzyki wojskowej. Gazetę dla nich wydaje. Nie warto było. Ta sama gazeta jutro obwieści całemu światu, że go kotem-Burkiem i Maciusiem-kanarkiem nazwali. Nie, nie warto było.

I Maciuś kazał powiedzieć, że ani listów dzieci czytać nie będzie, ani po obiedzie audiencji nie będzie: nie chce dawać więcej prezentów. Dosyć!

Maciuś zatelefonował do prezesa ministrów, żeby zaraz przyjechał w bardzo ważnej sprawie; chciał się poradzić, co robić.

– Proszę mnie połączyć z prywatnym mieszkaniem prezesa ministrów.

– A kto mówi?

– Król.

– Prezesa ministrów nie ma w domu – powiedział prezes ministrów, nie wiedząc, że Maciuś pozna po głosie.

– A przecież pan ze mną rozmawia teraz – mówi Maciuś przez telefon.

– Ach, to wasza królewska mość, ach, przepraszam bardzo. Ale nie mogę przyjść, bo jestem chory, i zaraz położę się do łóżka. Dlatego mówię, że mnie nie ma w domu.

Maciuś odłożył telefon.

– Kłamie – mówi, chodząc po gabinecie wzburzony. – Nie chce przyjść, bo już wie o wszystkim. Nikt mnie już teraz nie będzie szanował, śmiać się ze mnie będą.

Ale lokaj zameldował wizytę Felka i dziennikarza.

– Prosić! – rozkazał Maciuś.

– Przyszedłem zapytać się waszej królewskiej mości, jak mam napisać w gazecie o dzisiejszym posiedzeniu proparu. Można nic o tym nie pisać, ale będą plotki. Więc może napisać, że posiedzenie było burzliwe, że baron fon Rauch podał się do dymisji, to znaczy, że się obraził i nie chciał już być ministrem. Ale król się nie zgodził, i baron fon Rauch zostaje ministrem, i król mu daje order.

– A o mnie co pan napisze?

– Ależ nic. Przecież o takich rzeczach się nie pisze, bo to nieładnie. Najtrudniejsza sprawa, co zrobić z Antkiem. Antek jest posłem, więc nie można mu dać batów. Posłowie mogą się pobić między sobą, ale rząd nie ma prawa im nic robić, bo są nietykalni. Zresztą dostał już od Klu-Klu i może się uspokoi.

Maciuś był bardzo zadowolony, że nie napiszą w gazecie, że Antek się z niego śmiał – i chętnie Antkowi przebaczył.

– Jutro posiedzenie zacznie się o dwunastej.

– To mnie wcale nie obchodzi, bo ja nie przyjdę.

– To źle – powiedział dziennikarz. – Mogą pomyśleć, że wasza królewska mość się boi.

– Więc co robić? Przecież jestem obrażony – mówi Maciuś ze łzami w oczach.

– To przyjdzie delegacja posłów przeprosić waszą królewską mość.

– Dobrze – zgodził się Maciuś.

Dziennikarz poszedł, bo musiał zaraz pisać do gazety, żeby jutro rano już było wszystko wydrukowane.

A Felek został.

– A mówiłem ci wtedy, żebyś się przestał nazywać Maciuś.

– No i co? – przerwał podrażniony Maciuś. – Ty nazwałeś się baronem fon Rauch, a nazwali cię baranem. To jeszcze gorzej niż mnie. Kot to nic złego przecież.

– Dobrze. Ale ja jestem tylko ministrem, a ty jesteś królem, i gorzej, żeby król był kotem-Maciusiem, niż minister baranem.

Klu-Klu nie poszła na posiedzenie, a Maciuś musiał. Z początku było mu nieprzyjemnie, ale wszyscy tak cicho siedzieli, i mowy były takie ciekawe, że Maciuś zapomniał wreszcie o tym, co było wczoraj.

Posłowie mówili dziś o czerwonym atramencie, i żeby się z dzieci nie śmiać.

– Jak nauczyciele poprawiają kajety183, zawsze czerwonym atramentem, a my musimy pisać czarnym. Jeżeli czerwony atrament jest ładniejszy, my chcemy też ładnie pisać.

– Tak – powiedziała poseł-dziewczynka – i do kajetów powinni w szkole dodawać papier na obłożenie. Bo okładka może się zabrudzić. I jakieś pieczątki, jakieś kwiatki, albo coś, żeby można kajet przystroić.

Kiedy dziewczynka skończyła mówić, rozległy się oklaski. W ten sposób chłopcy chcieli pokazać, że wcale nie gniewają się na dziewczynki, a wczorajszą awanturę zrobiło tylko kilkunastu łobuzów. A jeżeli na parę setek posłów jest garstka łobuzów, to wcale znów nie tak dużo.

Bardzo długo mówiono, że dorośli śmieją się z dzieci.

– Jak się o coś zapytać, albo coś zrobić, to albo krzyczą na nas i złoszczą się, albo się z nas śmieją. Tak być nie powinno. Dorośli myślą, że wszystko wiedzą, a tak wcale nie jest. Mój tatuś nie mógł wyliczyć przylądków w Australii i wszystkich rzek w Ameryce; nie wiedział, z jakiego jeziora wypływa Nil.

– Nil nie jest w Ameryce, tylko w Afryce – odezwał się z miejsca inny poseł.

– Wiem lepiej od ciebie. Tylko tak dla przykładu powiedziałem. Dorośli nie znają się na markach184 pocztowych, nie umieją gwizdać na palcach i dlatego mówią, że to nieładnie.

– Mój wujek umie gwizdać.

– Ale nie na palcach.

– A może i na palcach? Skąd wiesz?

– Głupi jesteś.

Może znów wynikłaby kłótnia, ale przewodniczący zadzwonił i powiedział, że nie wolno posłów nazywać głupcami, że będzie za to wykluczał z posiedzenia.

– A co znaczy wykluczać z posiedzenia?

– To jest parlamentarne wyrażenie. W szkole mówi się: wyrzucić za drzwi.

Tak posłowie powoli uczyli się, jak trzeba się sprawować na sejmie.

Pod koniec posiedzenia wszedł jeden spóźniony poseł.

– Przepraszam że się spóźniłem – mówi – ale mama nie chciała wcale pozwolić, bo wczoraj podrapali mi nos i nabili guza.

– To jest nadużycie. Poseł jest nietykalny i nie mogą mu w domu zabronić iść na posiedzenie. Co to będzie za porządek? Jak jego wybrali na posła, musi radzić. W szkole też mogą zadrapać nos czasem, a rodzice nie zabraniają.

Tak zaczął się spór między dziećmi i dorosłymi, a to był dopiero początek.

Bo trzeba powiedzieć to, o czym ani Maciuś, ani posłowie jeszcze nie wiedzieli: że za granicą o parlamencie dziecinnym zaczęły pisać gazety. I dzieci zaczęły coraz częściej rozmawiać w szkołach i w domu. I jak im niesprawiedliwie postawili zły stopień albo się na nich gniewali, zaraz mówiły:

– Żebyśmy mieli swoich posłów, toby tego nie było.

A w małym państwie królowej Kampanelli w południowej Europie o coś się dzieci pogniewały i urządziły strejk185. Ktoś się dowiedział, że dzieci chcą mieć, tak jak robotnicy, swój własny sztandar, że sztandar ma być zielony. Więc urządziły pochód z zielonym sztandarem.

 

Dorośli bardzo się gniewali:

– Nowa historia. Mało mamy kłopotu z robotnikami i ich czerwonym sztandarem, teraz się znów zacznie z dzieciakami. Tego tylko brakowało.

Maciusia bardzo wiadomość ucieszyła, a w gazecie dzieci napisany był o tym duży artykuł pod nagłówkiem:

„Ruch się zaczyna”.

Pisało186 tam, że w państwie królowej Kampanelli jest ciepły klimat, i dzieci są tam bardziej gorące. Dlatego tam pierwsze zaczęły domagać się praw.

„Niedługo zielony sztandar przyjęty będzie przez wszystkie dzieci całego świata. I wtedy dzieci zrozumieją, że nie powinny się bić. I będzie porządek. I wszyscy ludzie będą się kochali. I wcale nie będzie wojen. Bo jak nauczą się nie bić, jak są małe, nie będą się biły, jak urosną”.

„Król Maciuś – pisało w gazecie, pierwszy powiedział, żeby dzieci miały zielony sztandar. Król Maciuś to wymyślił i teraz może zostać królem dzieci nie tylko w swoim państwie, ale na całym świecie”.

„Królewna Klu-Klu pojedzie do Afryki i tam wszystko wytłomaczy187 dzieciom murzyńskim. Będzie dobrze. Dzieci będą miały takie same prawa jak dorośli i będą obywatelami”.

„Dzieci będą się słuchały nie dlatego, że się boją, tylko że same chcą, żeby był porządek”.

Wiele jeszcze innych rzeczy ciekawych pisali w gazecie. I Maciuś dziwił się bardzo, że smutny król mówił, że tak trudno być reformatorem, że reformatorzy najczęściej marnie kończą, a dopiero po śmierci ludzie widzą, że oni dobrze radzili – i stawiają im pomniki.

– A mnie wszystko idzie dobrze, żadne niebezpieczeństwo mi nie grozi. Miałem i ja wprawdzie sporo zmartwień i kłopotów, ale na to musi być przygotowany każdy, kto rządzi całym narodem.

Aż tu raz przed sejmem zebrała się młodzież, to jest ci, którzy skończyli lat piętnaście. Zebrali się wszyscy, jeden wdrapał się na latarnię i krzyczy:

– O nas zupełnie zapomnieli. My także chcemy mieć posłów. Dorośli mają swój sejm, dzieci mają swój sejm, a my mamy być gorsi? My na to nie pozwolimy, żeby się takie szczeniaki rozporządzały. Jeżeli malcom dają czekoladę, nam niech dają papierosy. To niesprawiedliwe.

Akurat posłowie idą na posiedzenie, a ci ich nie puszczają.

– Ładni posłowie, którzy jeszcze tabliczki mnożenia nie umieją, a stół piszą przez u, chociaż się mówi: stoły.

– A niektórzy wcale pisać nie umieją.

– Oni mają rządzić.

– Precz z takim rządem!

Prefekt policji zatelefonował, żeby Maciuś siedział w domu, bo jest awantura. A tymczasem puścił konną policję, która zaczęła rozpędzać tłum. Ci nie chcą się rozejść, zaczynają rzucać w policję, co kto miał: książki, śniadania. I już niektórzy zaczynają wyrywać kamienie z bruku ulicznego. Wtedy prefekt policji wszedł na balkon i krzyczy:

– Jeżeli nie pójdziecie, wezwę wojsko. A jak w wojsko kto rzuci kamieniem, to naprzód strzelą w powietrze, a jak nie pomoże, będą do was strzelać.

Nic nie pomogło, nawet się jeszcze bardziej rozzłościli; wyłamali drzwi i wtargnęli na salę posiedzeń.

– Nie ruszymy się stąd, dopóki nie dostaniemy takich samych praw, jak dzieci.

Wszyscy potracili głowy, nie wiedzą, co robić. A tu nagle w królewskiej loży pokazuje się Maciuś, który nie posłuchał prefekta policji i przyjechał sam, żeby się dowiedzieć, co to za awantura.

– Chcemy mieć także sejm, chcemy mieć posłów, chcemy mieć prawa – naprzód krzyczą, potem wrzeszczą tak, że już nawet nie wiadomo, co kto mówi.

Maciuś stoi i nic. Czeka. A ci widzą, że nic z tego nie będzie, więc sami zaczęli sykać: „cicho, no już, no przestańcie”. Wreszcie ktoś krzyknął: „Król chce mówić”. I zrobiło się cicho.

Maciuś mówił długo i mądrze. Bo im przyznał słuszność.

– Obywatele – mówi Maciuś – wam się należą prawa, tak. Ale wy już niedługo będziecie dorośli i wejdziecie do sejmu dorosłych. Zacząłem od dzieci, bo sam jestem jeszcze mały – i lepiej wiem, czego potrzeba dzieciom. Od razu nie można zrobić wszystkiego. I tak mam dużo pracy. Jak urosnę i będę miał piętnaście lat, i już u dzieci będzie porządek, wezmę się do was.

– A my wtedy nie potrzebujemy łaski, bo będziemy już w parlamencie dorosłych.

Widzi Maciuś, że tak źle, więc inaczej mówi:

– A zresztą dlaczego się nas czepiacie? Wy już macie wąsy i palicie papierosy, więc idźcie do tamtego parlamentu, niech was tam przyjmą.

Najstarsi, którzy naprawdę już mieli trochę wąsów, pomyśleli:

– Rzeczywiście. Po co nam jakiś smarkaty sejm? My możemy być już w prawdziwym parlamencie.

A młodsi wstydzili się powiedzieć, że nie palą papierosów, więc też powiedzieli:

– Dobrze.

I poszli sobie. A jak szli do sejmu dorosłych, wojsko ich nie puściło. Stanęli z nastawionymi bagnetami i zatrzymali pochód. Ci chcą wracać, a z tyłu też wojsko. Więc rozdzielili się – i jedni weszli w jedną ulicę na prawo, a drudzy na lewo. Potem się znów rozdzielili, a wojsko z tyłu najeżdża i goni. I tak ich rozdzielili na małe kupki, i dopiero policja zaczęła ich aresztować.

Kiedy się Maciuś o tym dowiedział, bardzo się gniewał na prefekta policji, bo tak wyglądało, że król ich oszukał. Ale prefekt się tłomaczył188, że nie może inaczej. Więc Maciuś kazał rozlepić na rogach ulic ogłoszenie, żeby wybrali trzech najmądrzejszych i przyszli do niego na audiencję, to się z nimi rozmówi.

A tu wieczorem proszą króla na posiedzenie ministrów.

– Jest źle – mówi minister oświaty. – Dzieci nie chcą się uczyć. Jak im nauczyciel coś każe, to się śmieją. „A co pan nam zrobi? A nie chcemy. A pójdziemy na skargę do króla. A powiemy naszym posłom”. I nauczyciele nie wiedzą, co mają robić. A starsi wcale już się nie chcą słuchać. „Te smyki będą rządzić, a my mamy kuć, nie ma głupich. Jak nie mamy swoich posłów, możemy i szkół nie mieć”. Dawniej mali bili się z małymi, a teraz starsi dokuczają małym i drażnią ich: „idź, poskarż się przed swoim posłem”. I ciągną ich za uszy i biją. Nauczyciele mówią, że jeszcze dwa tygodnie będą czekali, ale jak się nie uspokoi, nie chcą być więcej nauczycielami. Już i tak paru odeszło. Jeden założył sobie budkę z wodą sodową, a drugi założył fabrykę guzików.

– W ogóle dorośli są bardzo niezadowoleni, powiedział minister spraw wewnętrznych. Wczoraj jeden pan w cukierni mówił, że dzieciom przewróciło się w głowach, że zdaje im się, że mogą robić, co chcą – i że tak hałasują, że można zwariować. Skaczą po kanapach, w pokoju grają w piłkę, włóczą się bez pozwolenia po ulicach i tak strasznie drą ubrania, że niedługo chodzić będą chyba tak, jak Murzyni. Ten pan mówił jeszcze inne rzeczy, ale tego nie mogę powtórzyć. Kazałem go aresztować i ma teraz sprawę o obrazę króla, czyli majestatu.

– Już wiem, co zrobię – powiedział Maciuś. – Tak zrobię: niech wszyscy, którzy się uczą, będą urzędnikami. Oni tak samo piszą, rachują, pracują i chodzą do szkoły, jak urzędnicy chodzą do biur i tam pracują. Więc za ich pracę należy się zapłata. Będziemy im płacili. Wszystko nam jedno, czy dajemy czekoladę, łyżwy i lalki, czy pieniądze. A dzieci będą wiedziały, że muszą robić, co do nich należy, bo inaczej nie dostaną pensji.

– Można sprobować189 – zgodzili się ministrowie.

Maciuś zupełnie zapomniał, że teraz on już nie rządzi, tylko parlament, więc kazał napisać takie ogłoszenie i rozwiesić na rogach ulic.

A tu od samego rana wpada dziennikarz, taki zły, i mówi:

– Jeżeli wasza królewska mość będzie wszystkie ważne wiadomości rozlepiał, po co jest gazeta.

A za nim Felek:

– Jeżeli wasza królewska mość sam wydaje nowe prawa, od czego są posłowie?

– Tak – przyznał dziennikarz. – Baron fon Rauch ma rację. Król może tylko powiedzieć, że tak chce zrobić, ale dopiero posłowie powiedzą, że pozwalają tak zrobić. A może oni wymyślą coś lepszego?

Widzi Maciuś, że się pośpieszył niepotrzebnie. Co to będzie teraz?

– Niech wasza królewska mość zatelefonuje, żeby tymczasem wydawali dalej czekoladę, bo może być rewolucja. A dziś jeszcze omówimy tę sprawę na posiedzeniu z posłami.

Złe miał Maciuś przeczucia – i stało się naprawdę coś bardzo złego. Bo naprzód postanowili, żeby całą sprawę oddać na naradę komisji. Ale Maciuś się nie zgodził.

– Jak komisja ma coś zrobić, trzeba długo czekać. A nauczyciele powiedzieli, że tylko dwa tygodnie będą czekali, a jak nie, to sobie pójdą i koniec.

Dziennikarz doszedł do Felka i coś mu mówił do ucha. Felek uśmiechał się bardzo zadowolony i kiedy Maciuś skończył, poprosił o głos:

– Panowie posłowie – powiedział Felek. – Ja chodziłem do szkoły i wiem, co się tam dzieje. W ciągu jednego roku niesprawiedliwie stałem w ławce siedemdziesiąt razy, w kącie stałem niesprawiedliwie sto pięć razy, za drzwi niesprawiedliwie byłem wyrzucony sto dwanaście razy. I myślicie, że tak było w jednej szkole? Wcale nie. Ja uczyłem się w sześciu różnych szkołach i wszędzie było tak samo. Dorośli nie chodzą do szkół, więc nie wiedzą, jak tam jest wszystko niesprawiedliwie. Ja myślę, że jeżeli nauczyciele nie chcą czekać, nie chcą dzieci uczyć, to można wydać prawo, żeby uczyli dorosłych. Jak dorośli zobaczą, jak to przyjemnie, nie będą nas zaganiać ciągle do książki, a nauczyciele zobaczą wtedy, że z dorosłymi jest gorzej, bo się nie dają – i przestaną na nas gadać.

I posypały się skargi na szkołę i na nauczycieli. Ten niesprawiedliwie został na drugi rok, tamten zrobił tylko dwa błędy i dostał zły stopień, tamten spóźnił się, bo noga bolała, i stał w kącie, inny nie mógł nauczyć się wierszy, bo mały brat wydarł akurat tę stronicę, a nauczycielka powiedziała, że to wykręty.

Kiedy już posłowie się zmęczyli i byli głodni, Felek oddaje pod głosowanie projekt:

– Komisja obmyśli, co zrobić, żeby w szkole wszystko było sprawiedliwe, i czy płacić dzieciom za naukę, jak urzędnikom. A tymczasem do szkół mają chodzić dorośli. Kto się zgadza, niech podniesie rękę.

Paru posłów chciało jeszcze coś powiedzieć, ale większa część podniosła rękę i Felek powiedział:

– Sejm prawo uchwalił.

Nie można wcale opisać, co się działo w państwie Maciusia, kiedy się ludzie dowiedzieli o postanowieniu sejmu dziecięcego.

– Co to za nowe porządki – złościli się jedni. – Dlaczego mają rozkazywać? My mamy swój sejm i my się możemy nie zgodzić. Niech ich sejm postanawia, co mają robić dzieci; a nie mają prawa mówić, co my mamy robić.

– No dobrze, my będziemy chodzili do szkoły, a kto będzie pracował? – pytali się drudzy.

– A niech sobie dzieci robią teraz wszystko, kiedy tak rozporządziły. Zobaczą, że nie tak łatwo, jak im się zdaje.

– Zobaczymy – tłomaczyli190 spokojniejsi. – Może nawet dobrze się stało. Jak dzieci przekonają się, że nie umieją, że bez nas nic nie potrafią, to będą nas więcej szanowały.

I bezrobotni nawet się cieszyli.

 

– Ten Maciuś, mądry król. Myśmy już chcieli robić rewolucję, a on tak wymyślił, że jest dobrze. Od tego kopania i noszenia cegieł bolą nas kości; a tak będziemy sobie siedzieli wygodnie na ławkach i jeszcze nauczymy się ciekawych rzeczy. A ile nam będą płacili?

Więc wyszło prawo, że za naukę płaci się tak samo, bo nauka – to także praca. I wyszło prawo, że dzieci będą wszystko robiły, a dorośli mają chodzić do szkoły.

Było strasznie dużo zamieszania, bo chłopcy najwięcej chcieli być strażakami, szoferami, a dziewczynki chciały być sklepowymi w sklepach z zabawkami i w cukierniach. A niektórzy, jak to zawsze bywa, głupstwa mówili: jeden chłopak chciał być katem, a jeden chciał być Indianinem, a jeden wariatem.

– Przecież wszyscy nie mogą robić tego samego.

– To niech kto inny robi. Dlaczego ja mam robić to, czego inni nie chcą.

I w rodzinach dużo było sporów, jak dzieci oddawały rodzicom swoje książki i kajety191.

– Wy zniszczyliście książki i poplamiliście kajety, a teraz będą na nas krzyczeli, że jesteśmy brudasy – mówi mama.

– Zgubiłeś ołówek, a teraz nie mam czym rysować i nauczycielka będzie się gniewała – mówi ojciec.

– Śniadanie się spóźniło, to napisz mi teraz zaświadczenie, że się przez śniadanie spóźnię do szkoły – mówi babcia.

A nauczycielki bardzo się cieszyły, że choć trochę wypoczną, bo dorośli są spokojniejsi.

– Damy dzieciom przykład, jak trzeba się uczyć – mówiły.

A byli tacy, co się śmieli z tego wszystkiego, byli weseli i cieszyli się, że jest coś nowego.

– Przecież i tak długo nie potrwa – mówili wszyscy.

Bardzo dziwnie wyglądało miasto, jak dorośli szli z książkami do szkoły, a dzieci szły do biur, do fabryk i do sklepów, żeby ich zastąpić. Niektórzy byli bardzo smutni i wstydzili się, a inni nic sobie nie robili.

– No to co? Znów jesteśmy dziećmi. A bo to źle być dzieckiem.

Przypominali192 dawne czasy, nawet spotykali się koledzy, którzy dawniej razem na jednej ławce siedzieli. Przypominali sobie starych nauczycieli, różne zabawy i psoty.

– Pamiętasz starego łacinnika? – pyta się kolegi inżynier fabryki.

– A pamiętasz, jakeśmy193 się pobili raz… o co nam wtedy poszło?

– Aa, wiem. Kupiłem scyzoryk i ty powiedziałeś, że nie jest stalowy, tylko żelazny.

– I siedzieliśmy w kozie194.

Jeden doktór195 i jeden adwokat tak się przejęli tymi opowiadaniami, że zupełnie zapomnieli, że już nie są małymi chłopakami, i zaczęli się spychać do rynsztoka i gonić, aż przechodząca nauczycielka musiała im zwrócić uwagę, że na ulicy trzeba się zachowywać przyzwoicie, bo ludzie patrzą.

Ale niektórzy byli bardzo źli. Jedna pani bardzo gruba, właścicielka restauracji, idzie z książkami do szkoły, ale taka zła, że strach. A tu ją poznał jeden mechanik.

– Patrz, idzie ta kwoka. Pamiętasz, jak ona nas zawsze oszukuje: dolewa wodę do wódki i za kawałek śledzia liczy tak, jak za cały śledź196. Wiesz co, podstawimy jej nogę. Jak jesteśmy dzieci, to dzieci. No nie?

Podstawił jej nogę. Mało się nie przewróciła. Kajety197 jej się rozsypały.

– Łobuzy – krzyczy gruba pani.

– Ja nienaumyślnie.

– Poczekajcie, powiem nauczycielce, że nie dajecie spokojnie przejść przez ulicę.

Za to dzieci szły bardzo spokojnie i poważnie, i o godzinie dziewiątej już wszystkie biura i wszystkie sklepy były otwarte.

A w szkołach dorośli pousiadali198. Staruszkowie usiedli na ostatnich ławkach i bliżej pieca. Oni sobie myśleli, że podczas lekcji będzie można się trochę zdrzemnąć.

Ano czytają, piszą, rachują. Wszystko dobrze. Nauczycielki egzaminują, czy dużo zapomnieli. Parę razy tylko nauczycielka się gniewała, że nie uważają. I naprawdę dosyć trudno im było uważać, bo każdy myślał, co się dzieje w domu, w fabryce, w sklepie, jak tam dzieci gospodarują.

Dziewczynki chciały się pokazać, że dobrze gospodarują, żeby pierwszy obiad był taki smaczny, jak nigdy. Ale było im trudno, bo nie wszystkie umiały.

– Wiesz co, może zamiast zupy dać konfitury.

Idą do sklepu kupić.

– Ach, jak drogo. W żadnym sklepie nie jest tak drogo. Pójdę kupić gdzie indziej.

Jedne dzieci targowały się, żeby pokazać, że tanio kupują. A te znowu, które sprzedawały, chciały się pochwalić, że dużo utargowały. Więc handel szedł aż miło.

– Proszę jeszcze dziesięć pomarańczy.

– I funt rodzynków.

– I sera szwajcarskiego. Tylko żeby się nie przypalił, bo odniosę.

– Moje sery są w najlepszym gatunku, a pomarańcze mają cienką skórkę.

– To dobrze, a ile mam zapłacić?

Sprzedający niby liczy, ale nie bardzo mu idzie.

– A ile masz pieniędzy?

– Sto.

– To za mało. Tyle różnych rzeczy więcej kosztuje.

– To ja później przyniosę.

– No dobrze.

– Ale proszę mi wydać resztę.

– Głupia jesteś. Dajesz za mało i jeszcze chcesz resztę.

Trzeba przyznać, że nie bardzo grzecznie obchodzono się w sklepach i w urzędach, i często się słyszało takie zdania jak:

– Głupi, kłamiesz, to się wynoś, nie to nie, nie stawiaj się, patrzcie no, czego się zachciewa, odczep się – i tak dalej.

I często się słyszało:

– Poczekaj, jak mama wróci ze szkoły…

Albo:

– Poczekaj, wszystko tatusiowi powiem; już niedługo szkoła się skończy.

Najwięcej przeszkadzali ulicznicy, bo wpadali do sklepów, jedli i nie chcieli wcale płacić.

Niby była policja. Stali chłopcy na rogach ulic, ale jeszcze dobrze nie wiedzieli, co mają robić.

– Patrz, co ty za milicjant199. Wpadli do sklepu, złapali garść suszonych śliwek i uciekli.

– A dokąd uciekli?

– A bo ja wiem.

– No, jak nie wiesz, więc co ja ci poradzę?

– Jak jesteś milicjant, to powinieneś patrzeć.

– Dobrze. Ty masz jeden sklep i nie możesz upilnować, a ja mam pięćdziesiąt sklepów do pilnowania.

– Głupi jesteś.

– No to głupi. A jak ci się nie podoba, to mnie nie wołaj i już.

Wychodzi milicjant, a szabla mu się plącze.

– Także pretensja: chce, żeby aresztować złodzieja, a nie wie, gdzie jest. Psia służba. Stój jak ten słup i patrz na wszystko. I żeby mi choć dała jabłko albo co, to nie. Powiem, że nie chcę być więcej milicjantem i koniec. Niech sobie robią, co chcą. Mogę wrócić do szkoły, jak im się nie podoba.

Wracają rodzice ze szkół, dzieci otwierają im drzwi i pytają się:

– Czy mamusia wydawała200?

– Czy tatuś dobrze zrobił zadanie?

– Z kim babcia siedzi na ławce?

– Na której ławce?

A znów inne dzieci wracają z biur i wstępują do szkoły, żeby ojca albo mamę odprowadzić do domu.

– No, co robiłeś w biurze? – pyta się ojciec.

– A nic. Siedziałem przy biurku, potem trochę wyglądałem przez okno, bo pogrzeb szedł, potem zacząłem palić papierosa, ale był gorzki. Potem leżały tam jakieś papiery, to wszędzie podpisałem swoje nazwisko. Potem przyszło trzech panów, ale mówili po jakiemuś, pewnie po francusku albo po angielsku, to im powiedziałem, że nie rozumiem. Potem miała być herbata; ale nie było, więc tylko zjadłem cukier. A potem telefonowałem do różnych kolegów, co oni robią; ale telefony się poplątały, czy co – więc tylko jeden mi odpowiedział, że pracuje na poczcie, i tam jest dużo listów z zagranicznymi markami201.

Obiady w niektórych domach były dobre, ale w innych wszystko się przypaliło, albo wcale nie mogli rozpalić ognia. Więc prędko trzeba było gotować.

– Muszę się spieszyć – mówi mama, bo mam na jutro dużo lekcji zadanych. Pani powiedziała, że dorosłym trzeba więcej zadawać. To jest niesprawiedliwie. W innych szkołach mniej zadają.

– A czy stał kto w kącie?

Mama się trochę zawstydziła, ale powiedziała, że stali.

– A za co?

– Na czwartej ławce siedziały dwie panie, podobno kiedyś się znały, mieszkały razem na letnim mieszkaniu czy coś, więc przez całą lekcję gadały. Pani im dwa razy mówiła, żeby przestały, a one nic – dalej gadają. Aż je pani postawiła do kąta.

– Czy płakały?

– Jedna jeszcze się śmiała, a druga miała łzy w oczach.

– A chłopcy was nie zaczepiają?

– Tak, trochę.

– To zupełnie tak samo, jak u nas – cieszyły się dzieci.

Siedzi Maciuś w gabinecie i czyta gazetę, w której dokładnie opisane jest wszystko, jak ten pierwszy dzień przeszedł. Gazeta przyznawała, że jeszcze nie ma wielkiego porządku, że telefony bardzo źle działają, że listy na poczcie jeszcze nie są ułożone jak potrzeba, że wczoraj jeden pociąg się wykoleił, ale ile osób jest rannych, nie wiadomo, bo telegrafy się poplątały. Ale trudno, dzieci jeszcze się nie przyzwyczaiły. Każda reforma wymaga czasu. Żadna reforma nie odbyła się bez znacznych wstrząśnień w życiu gospodarczym kraju.

Zresztą, komisja pracuje nad tym, żeby dokładnie opracować prawo o szkołach, żeby nauczyciele i dzieci, i rodzice, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Aż tu nagle wpada Klu-Klu uradowana, klaszcze w ręce, podskakuje do góry:

– Nowina, zgadnij co się stało?

– Co takiego? – pyta się Maciuś.

– Tysiąc czarnych dzieci przyjechało.

Maciuś zapomniał nawet, że w swoim czasie posłał telegrafem bez drutu do króla Bum-Druma zaproszenie dla stu dzieci, ale w drodze papuga, czy coś, stuknęła dziobem, czy czymś, i dopisało się jeszcze jedno zero, i wyszło, że Maciuś nie sto, ale tysiąc dzieci zaprasza.

Stropił się Maciuś, ale Klu-Klu była uszczęśliwiona.

– To jeszcze lepiej. Jeżeli więcej dzieci od razu nauczy się, będzie można zrobić porządek od razu w całej Afryce.

I Klu-Klu wzięła się nie na żarty do roboty. Ustawiła wszystkie dzieci w parku. Te, które znała i wiedziała, że są porządne, zrobiła setnikami, to znaczy, że każde z nich brało pod opiekę sto. A te znowu wybierały po dziesięciu dziesiętników. Każdy dziesiętnik dostał jeden pokój w letnim pałacu, a setnicy mieszkali w zimowym pałacu Maciusia. Klu-Klu wszystko powiedziała setnikom, co w Europie robić wolno, a co nie. Setnicy zaraz to samo powtórzyli dziesiętnikom, a ci znowu swoim dziesiątkom.

Tak samo będą się uczyć.

– Ale jak oni będą spali?

– Tymczasem mogą spać na podłodze. Przecież są jeszcze dzicy i im wszystko jedno.

– A co będą jedli? – pyta się Maciuś. Przecież kucharze chodzą do szkoły.

– Tymczasem mogą jeść surowe mięso. Przecież są jeszcze dzicy i im wszystko jedno.

Klu-Klu nie lubiła tracić czasu i zaraz po obiedzie miała pierwszą lekcję. A tak zrozumiale tłomaczyła202, że po czterech godzinach już trochę wiedzieli i zaczęli uczyć dziesiętników.

I byłoby wszystko dobrze. Ale wpada znów konny posłaniec, że dzieci otworzyły przez nieostrożność klatkę z wilkami w zoologicznym ogrodzie – i wszystkie wilki wyleciały. W mieście ludzie tacy nastraszeni, że nikt nie chce wyjść na ulicę.

– Nawet mój koń nie chciał jechać, aż musiałem go bić żelazną szpicrutą – mówił posłaniec.

– A po co było wypuszczać wilki?

– To nie wina dzieci – mówi konny posłaniec. – Dozorcy poszli do szkoły, a nic nie powiedzieli dzieciom, które ich miały zastąpić, że klatki otwierają się na mechaniczne rygle. Więc one nie wiedziały i otworzyły.

– A ile było wilków?

– Dwanaście. A najgorszy jeden. Zupełnie nie wiem, jak go teraz złapać?

– A gdzie są te wilki?

Nie wiadomo: uciekły. Ludzie mówią, że je widzieli na mieście, że biegają po ulicach. Ale nie można wierzyć, bo są przestraszeni i każdego psa nazywają wilkiem. Już puścili plotkę, że wszystkie zwierzęta uciekły z klatek. Jedna kobieta przysięgała się203, że ją gonił tygrys, hippopotam i dwa węże – okularniki.

Kiedy się dowiedziała o tym Klu-Klu, zaraz wypytała się, co to za zwierzęta wilki, bo w Afryce nie ma wilków, więc ich nie znała.

– Czy one ryczą, jak mają napaść?

– Czy skaczą?

– Czy chwytają zębami, czy drą pazurami? Czy napadają zawsze, czy jak są głodne?

– Czy są odważne, czy tchórzliwe?

– Czy mają dobry słuch, węch, wzrok?

Aż wstyd było Maciusiowi, że tak mało wie, ale co wiedział, to wytłomaczył.

182postradać (daw.) – stracić. [przypis edytorski]
183kajet (daw., z fr. cahier) – zeszyt. [przypis edytorski]
184marka (tu daw.) – znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
185strejk (daw., z ang. strike) – strajk, protest pracujących (a tu: dzieci). [przypis edytorski]
186pisało – popr.: było napisane. [przypis edytorski]
187wytłomaczyć – dziś popr.: wytłumaczyć. [przypis edytorski]
188tłomaczyć – dziś popr.: tłumaczyć. [przypis edytorski]
189sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
190tłomaczyć – dziś popr.: tłumaczyć. [przypis edytorski]
191kajet (daw., z fr. cahier) – zeszyt. [przypis edytorski]
192przypominać (daw. reg.) – dziś popr.: przypominać sobie. [przypis edytorski]
193jakeśmy się pobili – dziś raczej: jak się pobiliśmy. [przypis edytorski]
194siedzieć w kozie (pot.) – być aresztowanym, przebywać w areszcie; tu: zostać za karę w szkole po lekcjach, być zamkniętym za karę w jakimś pomieszczeniu. [przypis edytorski]
195doktór – dziś popr.: doktor. [przypis edytorski]
196za cały śledź – dziś popr. forma B. lp: za całego śledzia. [przypis edytorski]
197kajet (daw., z fr. cahier) – zeszyt. [przypis edytorski]
198pousiadali – stopniowo usiedli. [przypis edytorski]
199milicjant – formacja, która pilnuje porządku w kraju Maciusia, nosi nazwę policji, ale jej funkcjonariuszy autor nazywa często milicjantami. Milicja i policja to wyrazy bliskoznaczne, oba oznaczają zorganizowaną grupę ludzi przygotowanych do walki, których obowiązkiem jest pilnować porządku i zapewniać spokój w społeczności, np. w mieście czy w państwie. Nazwa policja pochodzi od łac. politia i gr. politeia, a te słowa oznaczały pierwotnie sztukę zarządzania miastem, utrzymywania porządku w mieście, zaś milicja wywodzi się od łac. militia, co znaczyło: służba wojskowa. W Polsce przed II wojną światową używano obu tych słów, w latach 1944–1990 stróżów prawa nazywano oficjalnie Milicją Obywatelską, a potem przywrócono nazwę Policja. [przypis edytorski]
200wydawać – tu daw.: wydawać lekcję, czyli odpowiadać przy tablicy. [przypis edytorski]
201marka (tu daw.) – znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
202tłomaczyć – dziś popr.: tłumaczyć. [przypis edytorski]
203przysięgać się (reg.) – przysięgać. [przypis edytorski]