Tasuta

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Żeby nam wreszcie porządnie skórę złoili – westchnął żołnierz z koszar – byłby wreszcie z tą Austrią spokój.

Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:

– Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.

Słowa te uzupełnił drugi żołnierz zdaniem, które było niejako wnioskiem praktycznym:

– Jak mnie poślą na front, to im zwieję.

Gdy obaj żołnierze w dalszym ciągu wyrażali pogląd czeskiego człowieka na wojnę, żołnierz z koszar powtórzył, o czym słyszał dzisiaj na mieście, że koło Nachoda słychać armaty i że w najbliższym czasie car będzie w Krakowie.

Potem opowiadali sobie o tym, że zboże z całego kraju wywozi się do Niemiec, że niemieccy żołnierze dostają papierosy i czekoladę.

Następnie przypominali sobie wzajemnie czasy dawnych wojen, a Szwejk poważnie wywodził, że wtedy, kiedy za mury oblężonego miasta rzucano garnki, pełne smrodliwych rzeczy, wojowanie w takim smrodzie też nie było osobliwą przyjemnością. Opowiadał koledze, iż czytał, że jakiś zamek oblegany był przez całe trzy lata, a nieprzyjaciel nic innego nie robił, tylko dzień w dzień bawił się w taki właśnie sposób z oblężonymi.

Byłby niezawodnie powiedział jeszcze coś interesującego i pouczającego zarazem, ale rozmowę ich przerwał powrót porucznika Lukasza.

Rzuciwszy straszliwe, miażdżące spojrzenie na Szwejka, podpisał papiery, odesłał żołnierza i skinął na Szwejka, aby poszedł za nim do pokoju.

Oczy porucznika miotały straszliwe błyskawice. Siadłszy na krześle zastanawiał się spoglądając na Szwejka, kiedy zacząć masakrę.

„Najpierw dam mu parę razy w pysk – myślał – potem rozpłatam mu nos i poobrywam uszy, a dalej się zobaczy”.

Tymczasem spoglądała na niego szczerze i tkliwie para poczciwych, niewinnych oczu Szwejka, który odważył się przerwać ciszę przed burzą tymi słowy:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że kota już pan nie ma. Zeżarł pastę do butów i pozwolił sobie zdechnąć. Wrzuciłem go do piwnicy, ale do sąsiedniej. Takiego porządnego i ładnego kota angorskiego już pan nie znajdzie.

„Co ja z nim zrobię? – przemknęło porucznikowi przez myśl. – Na miłość boską, przecież ma taki idiotyczny wyraz twarzy!”

Zaś poczciwe, niewinne oczy Szwejka dalej promieniały tkliwością i dobrocią, połączoną z wyrazem absolutnej równowagi ducha, jakby mówił, że wszystko jest w porządku i nic się nie i stało, a jeśli się nawet stało, to i to jest w porządku, że w ogóle coś się dzieje.

Porucznik Lukasz podskoczył ku Szwejkowi, ale go nie uderzył, jak pierwotnie zamierzał. Machnął mu pięścią pod nosem i ryknął:

– Wyście, Szwejku, ukradli psa!

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o żadnym takim wypadku nie wiem, i pozwalam sobie, panie oberlejtnant, zauważyć, że z Maxem wyszedł pan po południu na spacer, więc go ukraść nie mogłem. Mnie zaraz to zastanowiło, że pan wrócił do domu bez psa. Pomyślałem, że musiało się coś stać. To się nazywa sytuacja. Przy ulicy Spalonej mieszkał rymarz Kunesz, to on też nie mógł wybrać się z psem na spacer, bo go zaraz zgubił. Zazwyczaj zapominał go gdzieś w szynku albo mu go kto kradł, czy też pożyczył go sobie i nie oddał…

– Szwejku, bydlę jedno, Himmellaudon, stulcie pysk! Albo jesteście taki wyrafinowany nikczemnik, albo też jesteście taki bałwan i idiota, który nic nie rozumie. Ciągle przytaczacie przykłady, ale ostrzegam was, że ze mną żartów nie ma! Skąd wzięliście tego psa? Kto wam go dał? Czy wiecie, że to pies naszego pułkownika, który odebrał mi go, gdyśmy się z nim przypadkowo spotkali? Czy rozumiecie, że to okropny wstyd dla mnie? Gadajcie prawdę: ukradliście go czy nie?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że go nie ukradłem.

– Wiedzieliście o tym, że ten pies jest kradziony!

– Posłusznie melduję, że wiedziałem, że ten pies jest kradziony.

– Szwejku, Jezus Maria, Himmelherrgott, ja was zastrzelę, wy bydlę jedno, wy ośle, wy wole, wy gówniarzu jeden! Czy można być takim bałwanem?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że można.

– Czemuście mi przyprowadzili kradzionego psa? Czemuście mi tę bestię wprowadzili do mieszkania?

– Żeby sprawić panu przyjemność, panie oberlejtnant.

Oczy Szwejka łagodnie i tkliwie spoglądały na twarz porucznika, który usiadł i jęknął:

– Czemu Bóg mnie karze takim bydlakiem!

W cichej rezygnacji siedział porucznik na krześle, doznając uczucia, że nie ma siły, aby Szwejka huknąć w łeb, a nawet nie ma jej tyle, aby skręcić papierosa. Sam nie wiedząc dlaczego to czyni, posłał Szwejka po „Bohemię” i po „Tagblatt”, żeby ten sobie przeczytał ogłoszenie pułkownika o skradzionym psie.

Szwejk powrócił rozpromieniony z gazetami rozłożonymi na stronie, na której znajdowały się ogłoszenia, i z radością meldował:

– Jest ogłoszenie, proszę pana oberlejtnanta. Tak ładnie opisał pan oberst tego skradzionego rasowego pinczera, aż miło czytać. I jeszcze obiecał sto koron nagrody temu, kto psa przyprowadzi. To bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zwykle daje się pięćdziesiąt koron nagrody. Niejaki Bożetech z Konsirzów utrzymywał się w taki sposób. Zawsze kradł jakiego psa, a potem czytał w ogłoszeniach, czy go poszukują, i zaraz go tam odprowadzał. Pewnego razu ukradł ładnego czarnego szpica, a ponieważ właściciel nie poszukiwał psa przez ogłoszenia, zrobił próbę i sam ogłosił o szpicu w gazecie. Zapłacił za to całych pięć koron, po czym zgłosił się jeden pan, że to jego pies, że mu zginął i że myślał ten pan, iż szukanie nie zdałoby się na nic, bo nie wierzy w istnienie ludzi uczciwych. Ale że teraz widzi, że jeszcze są poczciwi ludzie, co go ogromnie cieszy. Zasadniczo, powiada, przeciwny jest wynagradzaniu uczciwości, ale na pamiątkę podaruje mu swoją książkę o hodowli kwiatów w domu i w ogródku. Mój zacny Bożetech złapał tego czarnego szpica za zadnie łapy i dał nim po łbie temu panu. Przysiągł sobie, że od tej chwili nigdy nie będzie zamieszczał ogłoszeń o znalezionych psach. Woli sprzedać psa hyclowi, gdy się o niego nikt nie troszczy i nie poszukuje go przez ogłoszenia.

– Idźcie spać, Szwejku – rozkazał porucznik. – Gotowi jesteście wygłupiać się tu do samego rana.

Sam też poszedł spać, a w nocy śniło mu się, że Szwejk skradł konia następcy tronu, przyprowadził mu go, a podczas przeglądu następca tronu poznał tego konia, gdy on, nieszczęśliwy porucznik Lukasz, jechał na nim przed swoim oddziałem.

Rano porucznik czuł się tak, jakby przez całą noc hulał i jeszcze do tego został obity. Gnębiła go jakaś niezwykle ciężka zmora. Nad ranem zasnął jeszcze raz, zmęczony straszliwym snem, ale zbudziło go pukanie do drzwi, a zza nich wychyliła się poczciwa twarz Szwejka i ozwało się pytanie, kiedy pan porucznik każe się zbudzić.

Porucznik jęknął na łóżku:

– Precz, bydlaku! To coś strasznego!

Gdy wstał i gdy Szwejk przyniósł mu śniadanie, porucznik został zaskoczony nieoczekiwanym pytaniem swego służącego:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, czy nie życzyłby pan sobie żebym się postarał o jakiego pieska?

– Wiecie, Szwejku, że mam wielką ochotą oddać was pod sąd polowy – mówił porucznik wzdychając – ale sąd uniewinniłby was, bo czegoś tak kolosalnie idiotycznego, jak wy, jeszcze świat nie widział. Spójrzcie na siebie w zwierciadle. Czy nie mdli was na sam widok waszego cymbalskiego wyrazu? Jesteście przecie najidiotyczniejszą igraszką przyrody, jakiej drugiej nie ma. No, powiedzcie sam, Szwejku, czy podobacie się sobie?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że się sobie nie podobam. Jestem w tym zwierciadle taki jakiś, jakby mi ktoś guzów ponabijał. To szkło nie jest szlifowane. U tego Chińczyka Stańka, co handluje herbatą, mieli kiedyś takie wypukłe lustro i jak ktoś spojrzał w nie, to mu się chciało rzygać. Pysk taki, głowa jak ceber do pomyj, brzuch jak u pijanego kanonika, jednym słowem, kreatura. Przechodził tam kiedyś pan namiestnik, spojrzał na siebie i zaraz musieli to lustro zdjąć.

Porucznik odwrócił się, westchnął i uznał za słuszne zająć się raczej kawą ze śmietanką niż Szwejkiem.

Szwejk gospodarował w kuchni; porucznik Lukasz słyszał, jak śpiewa:

 
Maszeruje Grenevil przez Prochową bramę.
Szable mu się błyszczą, a dziewuchy piszczą…
 

Potem słychać było inną piosenkę:

 
My, żołnierze, mamy święta,
Karty, wódka i dziewczęta,
I pieniędzy pełen trzos,
To ci los, to ci lo-ho-ho-hos…
 

„Takiemu bydlakowi wszędzie dobrze” – pomyślał porucznik i splunął.

We drzwiach ukazała się głowa Szwejka.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przyszedł żołnierz z koszar, żeby pan się zaraz stawił u pana pułkownika.

I poufnie dodał:

– To pewno z powodu tego pieska.

– Już wiem – rzekł porucznik, gdy w sieni goniec chciał mu się meldować.

Rzekł to głosem stłumionym, a wychodząc rzucił na Szwejka miażdżące spojrzenie.

Nie chodziło o raport, ale o coś gorszego. Pułkownik siedział w fotelu ponury i zachmurzony, gdy porucznik wszedł do jego kancelarii.

– Przed dwoma laty, panie poruczniku, życzył pan sobie dostać się do Budziejowic do 91 pułku – mówił pułkownik. – Wie pan, gdzie są Budziejowice? Nad Wełtawą, tak, nad Wełtawą, tam gdzie wpada do niej rzeka Ohrza czy coś takiego. Miasto jest duże, że tak powiem, przyjemne, i jeśli się nie mylę, ma ono nadbrzeże. Wie pan, co to jest nadbrzeże? Jest to mur zbudowany nad wodą. Tak. Zresztą nie o to chodzi. Mieliśmy tam manewry.

Pułkownik zamilkł i spoglądając na kałamarz przeszedł do innego tematu:

– Ten mój pies zepsuł się u pana. Nie chce nic żreć. Patrzcie, w kałamarzu jest mucha. Dziwna rzecz, że w zimie wpadają muchy do kałamarza. Nieporządek.

„Gadaj, stary safanduło” – myślał porucznik.

 

Pułkownik wstał i przeszedł się kilka razy po kancelarii.

– Długo myślałem nad tym, panie poruczniku, co właściwie mam zrobić z panem, żeby się taka rzecz powtórzyć nie mogła, i przypomniałem sobie, że życzył pan sobie zostać przeniesiony do 91 pułku. Naczelne dowództwo donosi nam, że w pułku tym bardzo daje się odczuwać brak oficerów, ponieważ Serbowie nam ich wybili. Daję panu słowo honoru, że przed upływem trzech dni będzie pan w 91 pułku w Budziejowicach, gdzie formują się marszbataliony. Nie musi pan dziękować. Wojsko potrzebuje oficerów, którzy…

Po czym, nie wiedząc, co ma jeszcze powiedzieć, spojrzał na zegarek i dodał:

– Już pół do jedenastej. Najwyższy czas iść do raportu pułkowego.

Na tym urwała się przyjemna rozmowa i porucznik odetchnął, gdy wyszedł z kancelarii pułkownika i znalazł się w szkole jednorocznych ochotników, którym oznajmił, że za kilka dni udaje się na front i że urządza wieczorek pożegnalny w „Nekazance”.

Po powrocie do domu rzekł do Szwejka z naciskiem:

– Wiecie wy, Szwejku, co to jest marszbatalion?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że marszbatalion to jest marszbaciar, a marszkompania to marszkuma. My zawsze wszystko skracamy.

– Więc wam, Szwejku, powiem – rzekł porucznik uroczystym głosem – że pojedziecie ze mną do takiego właśnie marszbaciara, kiedy tak lubicie skróty. Ale nie myślcie sobie, że na froncie będziecie wyprawiali takie idiotyczne kawały jak tutaj. Cieszycie się?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że bardzo się cieszę – odpowiedział dobry wojak Szwejk. – Będzie to wspaniałe, gdy obaj polegniemy za najjaśniejszego pana i jego rodzinę…

Epilog

Kończąc pierwszą część książki mojej Przygody dobrego wojaka Szwejka (Na tyłach), zawiadamiam, że wyjdą w szybkim tempie jedna za drugą dwie części: Na froncieW niewoli. I w tych następnych częściach żołnierze i obywatele cywilni będą mówili i postępowali tak, jak jest w rzeczywistości.

Życie nie jest szkołą dobrych manier. Każdy mówi tak, jak potrafi. Mistrz ceremonii dr Guth wyraża się inaczej niż Palivec, właściciel gospody „Pod Kielichem”, a powieść ta nie uczy ogłady towarzyskiej ani też nie jest podręcznikiem do nauki wyrazów używanych w towarzystwie. Jest to historyczny dokument pewnej epoki.

Jeśli trzeba użyć jakiegoś dosadnego wyrazu, który naprawdę został wypowiedziany, nie waham się go podać. Stylizowanie lub wykropkowywanie czegoś jest dla mnie najgłupszą obłudą. Słów takich używa się i w parlamentach.

Słusznie powiedziano kiedyś, że dobrze wychowany człowiek może czytać wszystko. Nad tym, co jest naturalne, zastanawiają się tylko największe świntuchy i wyrafinowani rozpustnicy, którzy w swej zakłamanej moralności nie biorą pod uwagę treści, ale ze złością rzucają się na poszczególne słowa.

Przed laty czytałem krytykę jakiejś nowelki, w której krytyk oburzał się, że autor napisał: „Wysmarkał się i utarł nos”. Sprzeciwia się to rzekomo wszystkiemu, co estetyczne, wzniosłe, co narodowi dać powinna literatura.

Oto mały przykład, jacy głupcy chodzą po ziemi.

Ludzie, którzy lękają się mocniejszych wyrażeń, są tchórzami, bo naga rzeczywistość ich przeraża, a tacy właśnie słabi ludzie są największymi szkodnikami kultury i charakteru. Tacy wychowaliby naród jako gromadę przeczulonych człowieczków, masturbantów fałszywej kultury w rodzaju św. Alojzego, o którym powiedziano w księdze mnicha Eustachego, że gdy św. Alojzy usłyszał, jak mąż jeden z wielkim hukiem wypuścił swoje wiatry, rozpłakał się i w modlitwie dopiero znalazł ukojenie.

Tacy ludzie ujawniają publicznie swoje oburzenie, ale z niezwykłym upodobaniem chodzą po publicznych szaletach dla odczytywania nieprzyzwoitych napisów na ścianach.

Używając w książce swej kilku mocnych wyrażeń, zaznaczyłem zaledwie, jak się w życiu mówi.

Od szynkarza Palivca nie możemy wymagać, aby mówił tak wykwintnie jak pani Laudowa, dr Guth, pani Olga Fastrowa i całe zastępy tych, którzy najchętniej uczyniliby z całej Republiki Czechosłowackiej jeden wielki salon z parkietami, gdzie wszyscy chodziliby we frakach, w rękawiczkach, mówiliby w sposób wielce wyszukany i gdzie kwitłyby dobre maniery, a pod pięknymi pozorami wytworne lwy salonowe oddawałyby się najnikczemniejszym występkom.

*

Przy tej sposobności zwracam uwagę, że właściciel gospody Palivec żyje. Przetrwał wojnę, którą przesiedział w więzieniu, i pozostał nadal tym, kim był wówczas, gdy miał znaną aferę z portretem cesarza Franciszka Józefa.

Przyszedł do mnie w odwiedziny, gdy dowiedział się, że jest w książce, i nabył przeszło dwadzieścia egzemplarzy pierwszego zeszytu, które rozdał swoim znajomym, czym przyczynił się do rozpowszechnienia mojej książki.

Szczerze cieszył się, że o nim pisałem i że przedstawiłem go jako znanego prostaka.

„Mnie już nikt nie przerobi – rzekł do mnie – bo ja przez całe życie mówiłem po prostacku, jak myślałem, i tak będę mówił dalej. Dla przypodobania się jakiejś tam krowie nie będę sobie zasłaniał gęby serwetką. Dzisiaj jestem sławny”.

Jego samowiedza rzeczywiście wzrosła. Sława jego oparta jest na kilku krzepkich wyrażeniach. Wystarcza mu to i daje zadowolenie, a gdybym chciał przez wierne i dokładne reprodukowanie jego wyrażeń zwrócić mu uwagę, że nie powinien tak mówić, jak mówi, co oczywiście nie było moim zamiarem, to niezawodnie obraziłbym tego dobrego człowieka.

Niewyszukanymi słowami, prosto i uczciwie wyraził wstręt czeskiego człowieka do wszelkiego bizantynizmu, sam o tym nie wiedząc. To było w jego krwi, ten brak szacunku dla cesarza i przyzwoitych wyrażeń.

*

Otto Katz też żyje. Jest to postać kapelana polowego wzięta z rzeczywistości. Po przewrocie cisnął wszystko w kąt, wystąpił z Kościoła i jest dzisiaj prokurentem pewnej fabryki brązu i farb w Czechach północnych.

Napisał do mnie długi list, w którym grozi mi, że mnie nauczy moresu. Pewna gazeta niemiecka zamieściła mianowicie tłumaczenie rozdziału, w którym przedstawiony jest takim, jakim był rzeczywiście. Odwiedziłem go wtedy i wszystko zostało załatwione pomyślnie. O drugiej w nocy nie mógł utrzymać się na nogach, ale przemawiał jak kaznodzieja: „Ja jestem Otto Katz, kapelan polowy, wy łby gipsowe”.

*

Ludzi typu nieboszczyka Bretschneidera, rządowego detektywa starej Austrii, jeszcze dzisiaj włóczy się dużo po Republice. Ogromnie interesują się tym, co kto mówi.

*

Nie wiem, czy udało mi się wyrazić w tej książce to, co zamierzałem. Już sam fakt, iż słyszałem, jak jeden człowiek wymyślał drugiemu: „Jesteś głupi jak Szwejk” – zdaje się świadczyć o czymś przeciwnym. Jeśli wszakże słowo „Szwejk” stanie się nowym wyzwiskiem w kwiecistym wieńcu obelżywych epitetów, będę musiał zadowolić się takim wzbogaceniem języka czeskiego.

Jarosław Haszek

Tom drugi. Szwejk na froncie

I. Przygody Szwejka w pociągu

W przedziale drugiej klasy pociągu pośpiesznego Praga–Czeskie Budziejowice siedziało trzech pasażerów: porucznik Lukasz, naprzeciwko którego siedział starszy, zupełnie łysy pan, i Szwejk, który stał skromnie przy drzwiach wiodących na korytarz i szykował się akurat do wysłuchania nowego wybuchu gniewu swego porucznika. Ten, nie zwracając uwagi na obecność łysego cywila, dawał upust swej złości na Szwejka, wywodząc mu przez cały czas podróży, że jest bydlęciem Pana Boga itp.

Chodziło właściwie o drobnostkę, o liczbę tobołów, którymi Szwejk się opiekował.

– Skradli nam kufer – przedrzeźniał porucznik Szwejka. – Łatwo ci powiedzieć takie słowo, ty drabie!

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – głosem cichym odezwał się Szwejk – że naprawdę go skradli. Po dworcach zawsze się włóczy dużo takich indywiduów, a ja wyobrażam sobie, że jednemu z nich musiał się bezwarunkowo spodobać pański kufer i że ten człowiek bezwarunkowo skorzystał z okazji, kiedy oddaliłem się od bagażu, żeby panu zameldować, że z bagażem naszym wszystko jest w porządku. Mógł on ten nasz kufer skraść tylko w takim pomyślnym momencie. Na taki moment oni tylko czekają. Przed dwoma laty na Północno-Zachodnim Dworcu skradli pewnej pani wózek dziecinny razem z dziewczynką w poduszkach, ale byli tacy szlachetni, że dziewczynkę oddali w komisariacie policji na naszej ulicy; niby to znaleźli ją podrzuconą w bramie. Potem gazety zrobiły z tej nieszczęsnej pani wyrodną matkę.

Po czym Szwejk oświadczył z całym naciskiem:

– Na dworcach kradło się zawsze i będzie się kradło dalej. Inaczej nie można.

– Jestem przekonany, mój Szwejku – zabrał głos porucznik – że skończycie kiedyś najpaskudniej w świecie. Ciągle jeszcze nie wiem, czy udajecie wielkiego bałwana, czy też urodziliście się już takim bałwanem. Co w tym kufrze było?

– Prawie że nic, panie oberlejtnant – odpowiedział Szwejk nie spuszczając oka z łysiny cywila siedzącego naprzeciwko Lukasza, a jak się zdawało zgoła obojętnego wobec kradzieży kufra. Czytał spokojnie „Neue Freie Presse”. – W całym tym kufrze było tylko lustro z naszego pokoju i żelazny wieszak z przedpokoju, tak że właściwie nie ponieśliśmy żadnej straty, ponieważ lustro i wieszak należały do gospodarza.

Widząc groźny gest porucznika mówił dalej Szwejk głosem jak najłagodniejszym:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przedtem nic o tym nie wiedziałem, że ten kufer będzie skradziony, a co do lustra i wieszaka, to powiedziałem panu gospodarzowi, że mu te rzeczy oddamy, jak wrócimy z wojny. W krajach nieprzyjacielskich jest dużo luster i wieszaków, tak że i pan gospodarz nie może ponieść żadnej straty. Jak tylko zdobędziemy jakie miasto…

– Stulić gębę! – straszliwym głosem przerwał mu porucznik. – Zobaczycie, że oddam was kiedy pod sąd polowy. Pomyślcie o tym dobrze, jeśli nie jesteście największym bałwanem na świecie. Inny, choćby żył tysiąc lat, nie narobiłby tyle błazeństw, ile wy narobiliście w ciągu paru tygodni. Mam nadzieję, że sami to zauważyliście.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że zauważyłem, bo ja mam, jak to mówią, bardzo rozwinięty zmysł obserwacyjny i zawsze zauważę, gdy już za późno i gdy się stanie coś niemiłego. Mam takiego pecha jak niejaki Nechleba z Nekazanki, który chodził do szynku „Suczy Gaik”. Zawsze chciał postępować dobrze i od soboty prowadzić nowe życie, a na drugi dzień po takim postanowieniu mawiał zawsze: „Nad ranem zauważyłem, przyjaciele drodzy, że leżę na pryczy”. I zawsze spotkała go taka rzecz, kiedy postanawiał, że do domu pójdzie w porządku, a w końcu pokazywało się, że wywrócił gdzieś jakiś płot albo wyprzągł konia dorożkarzowi, albo też chciał sobie przeciągnąć cybuch od fajki kogucim piórem z kapelusza patrolującego policjanta. Ogarniała go rozpacz z tego powodu, a najwięcej smuciło go to, że pech ten prześladuje ich przez pokolenia. Jego dziadek wybrał się raz na wędrowanie…

– Nie zawracajcie mi głowy głupimi opowiadaniami!

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko, co mówię, jest najświętszą prawdą. Jego dziadek poszedł na wędrowanie…

– Szwejku! – krzyknął rozzłoszczony porucznik – jeszcze raz rozkazuję wam, abyście mi nic nie opowiadali. Nie chcę nic słyszeć. Jak tylko przyjedziemy do Budziejowic, to się z wami rozprawię. Wiecie, że was każę wsadzić do paki?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o tym nic nie wiem – miękko odpowiedział Szwejk – bo jeszcze pan o tym nie wspomniał.

Porucznik mimo woli zazgrzytał zębami. Westchnął, wyjął z płaszcza „Bohemię” i zaczął czytać o wielkich zwycięstwach i o czynach niemieckiej łodzi podwodnej „E”, grasującej na Morzu Śródziemnym, ale gdy doszedł do miejsca o nowym niemieckim wynalazku wysadzania miast w powietrze przy pomocy specjalnych bomb, rzucanych z samolotów i wybuchających trzy razy z rzędu, przerwał mu głos Szwejka, który zwracał się do łysego pana:

– Przepraszam szanownego pana, czy pan nie jest panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku „Slavia”?

Gdy łysy pan nie odpowiadał, Szwejk zwrócił się do porucznika:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że razu pewnego czytałem w gazecie, że człowiek normalny powinien mieć przeciętnie od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy włosów i że czarne włosy bywają rzadsze, co można zauważyć w wielu wypadkach.

I nieubłaganie wywodził dalej:

– A jeden medyk w kawiarni „U Szpirków” mówił, że najczęściej wypadają włosy skutkiem wstrząsu umysłowego przy połogu.

Ale w tej chwili stała się rzecz straszliwa. Łysy pan zerwał się i zaryczał na Szwejka:

– Marsch heraus, Sie Schweinkerl! – Kopniakiem wyrzucił go za drzwi i powróciwszy na swoje miejsce przedstawił się, czym zgotował porucznikowi małą niespodziankę.

 

Chodziło o drobne nieporozumienie, bo łyse indywiduum nie było panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku „Slavia”, lecz generał-majorem von Schwarzburg. Pan generał odbywał właśnie w cywilnym ubraniu podróż w celu przeprowadzenia inspekcji w garnizonach i jechał do Budziejowic, aby niespodzianie zaskoczyć tamtejszy garnizon.

Był to najstraszliwszy ze wszystkich generałów inspekcyjnych, jacy zrodzili się kiedykolwiek na tym padole, a jeśli znalazł coś nie w porządku, to z dowódcą garnizonu przeprowadzał rozmowę bardzo zwięzłą:

– Czy pan ma rewolwer?

– Mam.

– Doskonale. Na pańskim miejscu wiedziałbym, jak z niego skorzystać, bo to, co tutaj widzę, to nie garnizon, ale stado świń.

I rzeczywiście po jego podróży inspekcyjnej zawsze się gdzieś ktoś zastrzelił, co pan generał von Schwarzburg przyjmował do wiadomości z zadowoleniem:

– Tak być powinno! Żołnierz jak się patrzy!

Zdaje się, że nie lubił, gdy po jego inspekcji wszyscy pozostawali przy życiu. Miał manię przenoszenia oficerów na najgorsze miejsce. Wystarczył drobiazg, aby oficer żegnał się ze swoją załogą i wędrował na pogranicze czarnogórskie albo do jakiego zapijaczonego, beznadziejnego garnizonu w zapomnianym zakątku Galicji.

– Panie poruczniku – zapytał – gdzie pan kończył szkołę wojskową?

– W Pradze.

– A więc otrzymał pan wykształcenie w szkole wojskowej i nie wie pan, że oficer jest odpowiedzialny za swego podwładnego? Bardzo ładnie. Po drugie, gawędzi pan ze swoim służącym jak z jakim bliskim przyjacielem. Pozwala mu pan, aby mówił nie zapytany. Po trzecie, pozwala mu pan obrażać swoich przełożonych. I to jest właśnie najlepsze. Z tego wszystkiego wyciągnę odpowiednie konsekwencje. Jak się pan nazywa, panie poruczniku?

– Lukasz.

– A w którym pułku pan służy?

– Byłem…

– Dziękuję. O tym, gdzie pan był, nie ma mowy, chcę wiedzieć, gdzie pan jest teraz.

– W 91 pułku piechoty, panie generale. Zostałem przeniesiony…

– A, przeniesiony… Bardzo dobrze zrobili. Nie zaszkodzi panu, gdy w czasie najbliższym przespaceruje się pan razem z 91 pułkiem gdzieś na front.

– Co do tego decyzja już zapadła, panie generale.

Generał zaczął obszerny wykład o tym, iż oficerowie, jak to zauważył w ostatnich latach, rozmawiają ze swoimi podwładnymi w tonie bardzo poufałym i że widzi w tym krzewienie niebezpiecznych zasad demokratycznych. Żołnierza trzeba trzymać w strachu przed przełożonymi, żołnierz musi drżeć przed swoim oficerem, bać się go. Oficerowie muszą trzymać żołnierzy dziesięć kroków od siebie i nie powinni im pozwalać, aby myśleli samodzielnie, w ogóle nie powinni tolerować myślenia, bo na tym polega tragiczny błąd ostatnich lat. Dawniej szeregowcy bali się oficerów jak ognia, ale dzisiaj…

Generał machnął ręką, jakby tracił wszelką nadzieję.

– Dzisiaj prawie wszyscy oficerowie pieszczą się z żołnierzami, to chciałem powiedzieć.

Generał rozłożył znowu gazetę i zabrał się do czytania. Porucznik Lukasz, blady, wyszedł na korytarz, żeby rozprawić się ze Szwejkiem.

Ujrzał go stojącego przy oknie z tak błogim i zadowolonym wyrazem twarzy, jaki może mieć tylko miesięczne dzieciątko, które się nassało i lula spokojnie.

Porucznik stanął, skinął na Szwejka i wskazał mu pusty przedział. Wszedł do niego za Szwejkiem i zamknął drzwi.

– Szwejku – rzekł uroczyście – nareszcie nadeszła chwila, w której dostaniecie parę razy w pysk, jak jeszcze nikt nie dostał. Dlaczego zaczepiliście tego łysego pana? Czy wiecie, że to jest generał von Schwarzburg?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – odezwał się Szwejk z miną męczennika – że ja nigdy w życiu nie miałem najmniejszego zamiaru obrazić kogokolwiek i że w ogóle nie miałem wyobrażenia ani pojęcia, że taki pan generał istnieje na świecie. On naprawdę jest jak wykapany pan Purkrabek, przedstawiciel banku „Slavia”. Ten pan chodził do naszego szynku i gdy pewnego razu przy stole zasnął, to jakiś dobrodziej wypisał mu na jego łysinie ołówkiem atramentowym:

„Niniejszym pozwalamy sobie w myśl załączonej taryfy III c. uprzejmie zaproponować panu uciułanie posagu i zaopatrzenie pańskich dzieci za pomocą ubezpieczenia na życie”.

Naturalnie, że wszyscy sobie poszli, a ja tam z nim zostałem sam, a ponieważ mam zawsze pecha, więc gdy się ten pan przebudził, to spojrzał w lustro i rozzłościł się, bo myślał, że ja mu to zrobiłem, i chciał mi też dać parę razy w pysk.

Słówko „też”, spłynęło z ust Szwejka tak tkliwie i w tonie takiej żałosnej skargi, że porucznikowi opadły ręce.

Szwejk zaś mówił dalej:

– O taką drobną pomyłkę to się ten pan nie potrzebuje złościć. On powinien naprawdę mieć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy włosów, jak czytałem w artykule o tym, co powinien mieć człowiek normalny. Mnie nawet na myśl nie przyszło, że jest na świecie jakiś łysy pan generał. To jest, jak się mówi, tragiczna pomyłka, jaka trafić się może każdemu, gdy jeden coś powie, a drugi zaraz się tego czepi. Kiedyś przed laty opowiadał nam krawiec Hyvel, jak z miasta Styrii, w którym pracował, jechał do Pragi przez Leoben, a miał przy sobie szynkę, którą kupił sobie w Mariborze. Jedzie sobie pociągiem i nic, myślał, że jest jedynym Czechem między pasażerami, a jak koło St. Moritz zaczął sobie krajać płaty z tej szynki, to ten pan, co siedział naprzeciwko niego, spoglądał na nią pożądliwymi oczami, a w gębie miał pełno śliny. Gdy krawiec Hyvel to zobaczył, rzekł do siebie na głos: „Żarłbyś, drabie jeden?” A tamten mu po czesku na to odpowiedział: „Jużci, żarłbym, gdybyś dał”. Więc tę szynkę zeżarli do spółki, zanim dojechali do Budziejowic, a ten pan nazywał się Wojciech Rous.

Porucznik spojrzał na Szwejka i wyszedł z przedziału. Gdy znowu siedział na swoim miejscu naprzeciwko generała, po chwili we drzwiach przedziału ukazała się poczciwa twarz Szwejka.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że za pięć minut będziemy w Taborze. Pociąg stoi tam pięć minut. Czy nie każe pan przynieść coś do zjedzenia? Przed laty miewali tutaj bardzo dobrą…

Porucznik zerwał się na równe nogi i wyrzuciwszy Szwejka za drzwi mówił do niego w korytarzu:

– Jeszcze raz wam powtarzam, że im dalej jesteście ode mnie, tym lepiej dla was. Najszczęśliwszy byłbym, gdybyście w ogóle znikli z moich oczu, i bądźcie pewni, że postaram się o to. Nie zbliżajcie się do mnie w ogóle. Zniknijcie, przepadnijcie, wy bydlę cymbalskie!

– Rozkaz, panie oberlejtnant.

Szwejk zasalutował, odwrócił się i krokiem wojskowym oddalił się na koniec korytarza, gdzie usiadł w kącie na ławeczce służbowej konduktora i nawiązał rozmowę z jakimś funkcjonariuszem kolejowym:

– Czy mi pan pozwoli zapytać się o coś?

Kolejarz, nie mający widać ochoty do wdawania się w rozmowę, skinął głową z lekka i apatycznie.

– Przychodził do mnie – zaczął Szwejk obszernie – pewien dobry człowiek, niejaki Hofmann, i ten Hofmann zawsze twierdził, że sygnały alarmowe w pociągach nigdy nie funkcjonują, jednym słowem, że to na nic, choć się i pociągnie za taką rączkę. Ja, prawdę powiedziawszy, nigdy się takimi rzeczami nie interesowałem, ale skorom już na ten sygnał alarmowy zwrócił tutaj uwagę, to chciałbym wiedzieć, jak się rzeczy mają, bo może się zdarzyć, że trzeba będzie pociągnąć.

Szwejk wstał i razem z funkcjonariuszem kolejowym podszedł do hamulca alarmowego z napisem: „W razie niebezpieczeństwa…”.

Kolejarz uważał za swój obowiązek objaśnić Szwejka, na czym polega cały mechanizm aparatu alarmowego.

– Słusznie panu powiedzieli, że trzeba pociągnąć za tę rączkę, ale ołgali pana, że to nie funkcjonuje. Pociąg zawsze zatrzyma się, ponieważ to idzie przez wszystkie wagony i jest połączone z lokomotywą. Hamulec alarmowy musi funkcjonować.

Przy tym wykładzie obaj trzymali ręce na rączce hamulca i nie wiadomo, jak to się właściwie stało, że rączka się osunęła, a pociąg stanął.

Nie mogli się zgodzić z sobą, kto to zrobił, kto z nich właściwie dał sygnał alarmowy.

Szwejk twierdził, że to nie on, że nie mógł zrobić takiej rzeczy, bo nie jest przecie ulicznikiem.

– Mnie samemu dziwno – rzekł poczciwie do konduktora – dlaczego właściwie pociąg stanął tak od razu. Jedzie, jedzie i od razu stoi. Mnie to jeszcze bardziej irytuje niż pana.

Jakiś poważny pan stanął w obronie kolejarza i twierdził, że słyszał, jak ten żołnierz pierwszy zaczął rozmawiać o sygnałach alarmowych.