Tasuta

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Potem został wydany rozkaz, że żołnierze kompaniami udawać się mają do kuchni polowych za dworcem po pożywienie.

Za dworcem znajdowała się także kuchnia oficerska i do tej kuchni udał się Szwejk z polecenia oberfeldkurata, podczas gdy jednoroczny ochotnik czekał cierpliwie, aż zostanie nakarmiony. Dwaj szeregowcy eskorty poszli po jedzenie dla całego wagonu aresztanckiego.

Szwejk wykonał otrzymane zlecenie bardzo skrupulatnie, a wracając przez tor, ujrzał porucznika Lukasza spacerującego wzdłuż toru. Porucznik czekał także na obiad.

Jego sytuacja była bardzo niemiła, ponieważ on i porucznik Kirschner mieli jednego wspólnego służącego. Ten zacny służący troszczył się właściwie tylko o porucznika Kirschnera i z premedytacją sabotował Lukasza zawsze i wszędzie.

– Dla kogo niesiecie jedzenie, Szwejku? – zapytał nieszczęśliwy porucznik, gdy Szwejk poukładał na ziemi mnóstwo rzeczy, które wyłudził z kuchni oficerskiej i niósł owinięte płaszczem.

Szwejk stropił się w pierwszej chwili, ale zaraz odzyskał równowagę ducha. Twarz jego zajaśniała spokojem i zadowoleniem.

– To dla pana oberlejtnanta, posłusznie melduję. Tylko nie wiem, gdzie pan oberlejtnant ma swój przedział, a także nie wiem, czy pan komendant pociągu nie będzie miał nic przeciwko temu, abym poszedł z panem. To jakaś świnia.

Porucznik Lukasz spojrzał badawczo na Szwejka, ale ten z wyrazem jak największego zaufania mówił dalej:

– To naprawdę jakaś świnia, panie oberlejtnant. Kiedy odbywał przegląd inspekcyjny naszego wagonu, meldowałem mu się, że już po jedenastej i że mam prawo przejść do wagonu bydlęcego albo do pana, a on mi na to, żebym sobie spokojnie siedział w wagonie aresztanckim, to przynajmniej w drodze nie narobię panu oberlejtnantowi jakiego wstydu.

Szwejk miał minę męczennika niewinnie krzywdzonego.

– Jakbym ja panu oberlejtnantowi zrobił kiedykolwiek coś takiego, za co się trzeba wstydzić.

Porucznik Lukasz westchnął.

– Wstydu żadnego jeszcze panu nigdy nie narobiłem – wywodził Szwejk dalej – a jeśli się czasem nawet coś niecoś przytrafiło, to było zrządzeniem bożym i nieszczęśliwą przygodą, jak mawiał stary Jeniczek z Pelhrzimova, kiedy odbywał trzydziestą szóstą karę więzienną. Nigdy nie zrobiłem nic takiego rozmyślnie, panie oberlejtnant, zawsze chciałem zrobić coś zgrabnego, dobrego i nie ja temu jestem winien, jeśli obaj nie mieliśmy z tego profitu, ale raczej smutek i żałość.

– No, nie lamentujcie tak bardzo, mój Szwejku – rzekł porucznik Lukasz głosem miękkim, gdy obaj zbliżali się do wagonu sztabowego. – Ja wydam rozporządzenie, żebyście znowu byli przydzieleni do mnie.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie lamentuję. Tylko mi się tak żal zrobiło, że obaj jesteśmy najnieszczęśliwsi ludzie na tej całej wojnie i pod słońcem i obaj cierpimy niewinnie. Ciężki to los, gdy sobie pomyślę, że od maleńkości miałem serce dobre i życzliwe dla każdego.

– Uspokójcie się, Szwejku.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że gdyby to nie było naruszeniem subordynacji, to bym powiedział, że się w ogóle uspokoić nie mogę, ale ponieważ muszę słuchać rozkazów, więc melduję, że już jestem spokojny.

– No to właźcie do wagonu, Szwejku.

– Posłusznie melduję, że włażę, panie oberlejtnant.

*

Nad obozem wojskowym w Brucku panowała cisza nocna. W barakach dla szeregowców zimno byłO jak w psiarni i żołnierze drżeli z zimna, w barakach oficerskich było nieznośnie gorąco i trzeba było otwierać okna.

Koło poszczególnych obiektów, strzeżonych przez wartowników, słychać było kroki wartujących żołnierzy, którzy chodzeniem pokonywali senność.

Opodal w Brucku nad Litawą jarzyły się okna c. i k. fabryki konserw mięsnych, w której to fabryce w dzień i w nocy przerabiano różne odpadki. Ponieważ powiewał wiatr z tamtej strony, więc na obóz walił się smród gnijących ochłapów, kopyt i gnatów, z których wygotowywano różne wojskowe rosoły.

Z opuszczonego pawiloniku, gdzie w czasach pokoju jakiś fotograf robił zdjęcia żołnierzom, trawiącym swoją młodość na ćwiczeniach w strzelaniu, można było dojrzeć na dole nad Litawą czerwone światło elektrycznej lampki, oświetlającej bajzel „Pod Jasnym Kłosem”. Był to okrzyczany dom, który odwiedzinami swymi zaszczycił arcyksiążę Stefan podczas wielkich manewrów pod Soproniem w roku 1908. W domu tym zbierało się dzień w dzień towarzystwo oficerskie.

Był to najlepszy dom rozpusty, niedostępny dla szeregowców i jednorocznych ochotników.

Prości żołnierze i ochotnicy jednoroczni chodzili do „Domu Róż”, którego zielone światła były również widoczne z okien opuszczonego pawiloniku fotografa.

Był tu taki sam podział, jaki panował później na froncie, kiedy mocarstwo nie miało dla swoich żołnierzy już nic innego prócz przenośnych bajzli przy sztabach brygad, tak zwanych „puffów”.

Wszędzie więc można było znaleźć k. u. k. Offizierspuff, k. u. k. Unteroffizierspuffk. u. k. Mannschaftspuff.

Bruck nad Litawą jarzył się światłem tak samo, jak na drugiej stronie rzeki jaśniała Kiraly Hida. W obu miastach, austriackim i węgierskim, grywały kapele cygańskie, jarzyły się okna kawiarń i restauracji, śpiewano i pito. Miejscowe mieszczuchy i urzędnicy przyprowadzali do kawiarń i restauracji swe żony i dorosłe córki, a cały Bruck nad Litawą razem z Kiraly Hidą nie był niczym innym, tylko jednym wielkim bajzlem.

W obozie, w jednym z oficerskich baraków, Szwejk oczekiwał w nocy powrotu swego porucznika, który wyszedł wieczorem do miasta, do teatru, i dotychczas nie wrócił, chociaż godzina była już bardzo późna. Szwejk siedział na rozesłanym łóżku swego porucznika, a naprzeciwko niego na stole siedział służący majora Wenzla.

Major Wenzl powrócił znowu do służby w pułku, gdy w Serbii podczas walk nad Driną stwierdzona została jego całkowita nieudolność w dowodzeniu na froncie. Opowiadano sobie o tym, że kazał rozebrać i zniszczyć most pontonowy, kiedy pół swego batalionu miał jeszcze po drugiej stronie rzeki. Teraz został przydzielony do wojskowej strzelnicy w Kiraly Hidzie jako dowódca, a prócz tego spełniał w obozie obowiązki intendenta. Oficerowie szeptali między sobą, że major Wenzl porośnie na tej służbie w pierze. Pokoje Lukasza i Wenzla znajdowały się na jednym korytarzu.

Służący majora Wenzla, Mikulaszek, malutki, ospowaty chłopina, bujał nogami i wywodził:

– Dziwię się, że ta moja stara małpa jeszcze nie wraca. Chciałbym wiedzieć, gdzie się taki włóczy po nocach! Gdyby mi przynajmniej dał klucz od pokoju, to bym sobie leżał. I popić byłoby czego, bo wina jest pełen pokój.

– Podobno kradnie – rzekł Szwejk paląc w spokoju ducha papierosy swego pana, ponieważ zakazano mu palenia fajki w pokoju. – Ty musisz chyba wiedzieć o tym, skąd on bierze tyle wina.

– Chodzę tam, gdzie mi każe – głosem cieniutkim odpowiedział Mikulaszek. – Daje mi kartkę, więc idę i fasuję niby dla szpitala, a przynoszę do domu.

– A jakby ci kazał – pytał Szwejk – żebyś ukradł kasę pułkową, ukradłbyś? Tutaj siedzisz i pyskujesz, ale trzęsiesz się przed nim ze strachu.

Mikulaszek zamyślił się nad pytaniem Szwejka i odpowiedział:

– Co do kasy pułkowej, to musiałbym się zastanowić.

– Nad niczym nie wolno ci medytować, ty sieroto niemądra! – krzyknął na niego Szwejk, ale głos jego urwał się nagle, bo w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł porucznik Lukasz. Od pierwszego wejrzenia widać było, że musiał zdrowo pić, bo czapkę miał na głowie daszkiem do tyłu.

Mikulaszek tak się przeraził, że nawet nie zeskoczył ze stołu, ale zasalutował siedząc, zapomniawszy zupełnie, że przecież nie ma czapki na głowie.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko jest w porządku – półgębkiem meldował Szwejk stanąwszy na baczność według wszelkich prawideł przepisu i zapomniawszy jedynie wyjąć papierosa z ust.

Porucznik Lukasz nie zwrócił na to uwagi i podszedł prosto do Mikulaszka, który wytrzeszczonymi oczyma spoglądał na porucznika, śledząc każdy jego ruch. Salutował przy tym bez przerwy i nadal siedział na stole.

– Porucznik Lukasz – rzekł oficer podchodząc do Mikulaszka krokiem nie bardzo pewnym – a wy coście za jeden?

Mikulaszek milczał. Lukasz przysunął sobie krzesło przed siedzącego na stole, oniemiałego z wrażenia służącego, następnie usiadł sam i spoglądając wzwyż, zwrócił się do swego sługi:

– Szwejku, podajcie mi z walizki rewolwer służbowy.

Przez cały czas, gdy Szwejk szukał w walizie rewolweru, Mikulaszek milczał i okiem wystraszonym patrzył na porucznika. Jeśli w tej chwili uświadomił sobie, że siedzi na stole, to musiała go ogarnąć rozpacz tym większa, ponieważ stopy jego dotykały kolan siedzącego przed nim porucznika.

– Pytam się, jak wam na imię, człowieku! – wołał porucznik Lukasz.

Biedak milczał dalej. Opanowała go jakaś drętwota, jak później tłumaczył Szwejkowi, spowodowana przestrachem z nagłego przyjścia porucznika. Chciał zeskoczyć ze stołu, ale nie mógł, chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał otworzyć ust, chciał przestać salutować, ale nie mógł poruszyć ręką.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – odezwał się Szwejk – że rewolwer nie jest nabity.

– To go nabijcie, Szwejku.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że w domu nie mamy naboi, wobec czego trudno będzie zestrzelić go ze stołu. Pozwalam sobie zauważyć, że to jest Mikulaszek, służący pana majora Wenzla. On zawsze niemieje, jak tylko zobaczy którego z panów oficerów. I w ogóle wstydzi się mówić. Toto jest taka sierota niemądra, że się tak wyrażę. Pan major Wenzl pozostawia toto zawsze na korytarzu, gdy wychodzi do miasta, więc biedaczysko szwenda się od jednego służącego do drugiego po całym baraku. Żeby jeszcze miało to powód do takiego przestrachu, ale on przecież nigdy nic złego nie zrobił.

Szwejk splunął; w głosie jego, jak i w tym, że cały czas mówił o Mikulaszku w rodzaju nijakim, wyrażała się cała pogarda wobec tchórzliwego służącego majora Wenzla, nie umiejącego nawet zachować się po wojskowemu.

 

– Pozwoli pan oberlejtnant – mówił Szwejk dalej – że go powącham.

Szwejk ściągnął ze stołu zgłupiałego Mikulaszka i postawiwszy go na podłodze obwąchał jego spodnie.

– Jeszcze nie – zameldował – ale już się zaczyna. Czy pan oberlejtnant nie każe go wyrzucić?

– Wyrzućcie go, Szwejku.

Szwejk wyprowadził drżącego Mikulaszka na korytarz, zamknął drzwi za sobą i rzekł:

– Uważaj, barania głowo, że ci w tej chwili uratowałem życie. Jak tylko przyjdzie ten twój major Wenzl, to mi za to chyłkiem wynieś butelkę wina. Mówię bez żartów. Ja ci naprawdę uratowałem życie. Jak mój oberlejtnant się schla, to nie ma z nim gadania. Tylko ja umiem się z nim obchodzić i nikt inny.

– Bo ja…

– Co ty? Pierdziel jesteś, i tyle – rzekł wzgardliwie Szwejk. – Usiądź sobie tu na progu i czekaj na tego swojego majora Wenzla.

– Gdzie was diabli noszą tak długo? – rzekł porucznik Lukasz do wracającego Szwejka. – Muszę z wami porozmawiać. Nie stawajcie tak idiotycznie na baczność, ale siadajcie i rozmawiajcie ze mną po prostu, bez tego waszego „według rozkazu”. Więc stulcie gębę i uważajcie, jak się patrzy. Wiecie, gdzie w Kiraly Hidzie jest ulica Soprońska? Tylko zostawcie to swoje „posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie wiem”, jak nie wiecie, to mówcie: nie wiem, i basta. Zapiszcie sobie na kawałku papieru: ulica Soprońska nr 16. W domu pod tym numerem jest handel żelaza. Wiecie, co to jest handel żelaza? Herrgott, nie gadajcie wciąż: posłusznie melduję! Mówcie: wiem albo nie wiem. A więc wiecie, co to jest handel żelaza? No to dobrze, że wiecie. Ten handel jest własnością jakiegoś Madziara imieniem Kakonyi. Wiecie, co to zacz Madziar? No więc, Himmelherrgott, wiecie czy nie wiecie? Aha, wiecie. Nad tym sklepem na górze jest pierwsze piętro i na tym pierwszym piętrze on mieszka. Wiecie o tym? Nie wiecie? No to wam o tym mówię, żebyście wiedzieli, do stu tysięcy! Wystarcza wam to? No to dobrze, że wam to wystarcza. Gdyby wam to nie wystarczało, to kazałbym was wsadzić do paki. Już sobie zapisaliście, że ten kupiec nazywa się Kakonyi. Więc doskonale. Jutro rano około dziesiątej pójdziecie do Kiraly Hidy, odszukacie ten dom, o którym wam mówię, wejdziecie na pierwsze piętro i oddacie list ode mnie pani Kakonyi.

Porucznik Lukasz otworzył portfel i ziewając podał Szwejkowi białą kopertę z listem. Koperta nie była zaadresowana.

– Jest to rzecz ogromnie ważna, mój Szwejku – mówił porucznik dalej. – Ostrożność nigdy nie zawadzi i dlatego, jak widzicie, na kopercie nie ma adresu. Okazuję wam pełne zaufanie i oczekuję od was, że list wręczycie, jak się należy. Zanotujcie sobie jeszcze, że ta dama nazywa się Etelka, no więc zapiszcie sobie: pani Etelka Kakonyi. Jeszcze raz powtarzam wam, że list musicie wręczyć za wszelką cenę, oczywiście bardzo dyskretnie i musicie poczekać na odpowiedź, o tym już jest mowa w liście. Czego jeszcze chcecie?

– A gdybym, panie oberlejtnant, odpowiedzi nie otrzymał, to co mam robić?

– To trzeba nalegać, żeby koniecznie była odpowiedź – mówił porucznik ziewając od ucha do ucha. – Ja teraz pójdę spać, bo jestem bardzo zmęczony. Dużo się piło. Sądzę, że każdy byłby zmęczony po takim wieczorze i po takiej nocy.

Porucznik Lukasz nie myślał z wieczora o tym, że zasiedzi się w mieście tak długo. Aby trochę się rozerwać, ruszył do węgierskiego teatru w Kiraly Hidzie, gdzie dawano właśnie jakąś węgierską operetkę z tłustymi Żydówkami w rolach głównych, których jedyną zaletą było to, że w tańcu zadzierały nogi jak najwyżej, a nie miały na sobie ani trykotów, ani majtek, a dla większej atrakcji wygolone były jak Tatarki, z czego oczywiście galeria nie miała najmniejszego pożytku, ale co tym bardziej cieszyło oficerów artylerii siedzących na parterze, którzy dla zakosztowania tych wszystkich rozkoszy zabierali z sobą artyleryjskie lornetki.

Porucznika Lukasza nie bawiło wszakże to interesujące świństwo, ponieważ lornetka, którą sobie pożyczył, nie była achromatyczna, tak że zamiast ud widział w ruchu tylko jakieś sine płaszczyzny.

Podczas antraktu po pierwszym akcie zainteresowała go natomiast pewna pani, która była w towarzystwie jakiegoś pana w średnim wieku i ciągle domagała się od niego, aby ją odprowadził do garderoby i aby poszli do domu, bo na takie rzeczy patrzeć nie może. Wypowiadała to dość głośno po niemiecku, na co jej towarzysz odpowiadał po węgiersku:

– Tak jest, aniele, pójdziemy, masz rację. To naprawdę wstrętne.

– Es ist ekelhaft – mówiła zagniewana dama, gdy jej towarzysz podawał płaszcz.

Była wzburzona, jej oczy płonęły gniewem wobec tego bezwstydu. Postawę miała piękną, oczy duże i czarne. Spojrzała na porucznika Lukasza i jeszcze raz z naciskiem powtórzyła:

– Ekelhaft, wirklich ekelhaft!

To zadecydowało o króciutkiej przygodzie romantycznej.

Od garderobianej otrzymał informacje, że ci państwo nazywają się Kakonyi, że pan ma handel żelaza przy ulicy Soprońskiej nr 16.

– Pani Etelka mieszka z mężem na pierwszym piętrze – mówiła usłużna garderobiana z zapałem starej stręczycielki.

– Ona jest Niemką z Sopronia, on Madziar. Tutaj wszystko jest pomieszane.

Porucznik Lukasz kazał sobie podać płaszcz i wyszedł także na miasto. W winiarni „Arcyksiążę Albrecht” spotkał się z kilku kolegami z 91 pułku.

Mówił niewiele, ale tym więcej pił kombinując, co właściwie należałoby napisać do tej surowej, moralnej i pięknej pani, która stanowczo bardziej go pociągała niż wszystkie te skaczące małpy na scenie, jak wyrażali się o nich koledzy.

W bardzo dobrym nastroju udał się do małej kawiarni „Pod Krzyżem Świętego Stefana”, kazał przygotować sobie osobny pokoik, wypędził z niego jakąś Rumunkę, która proponowała mu, że rozbierze się do naga i będzie mógł robić z nią, co mu się będzie podobało, zażądał papieru, atramentu i pióra i przy butelce koniaku zabrał się do pisania listu, który wydawał mu się najładniejszym ze wszystkich listów, jakie kiedykolwiek napisał.

„Wielce Szanowna Pani!

Byłem wczoraj w teatrze miejskim na przedstawieniu, które napełniło panią obrzydzeniem. Podczas całego pierwszego aktu obserwowałem Panią i Jej małżonka. Miałem wrażenie…”

Zawahał się przez przez chwilę, ale potem machnął ręką i rzekł do siebie:

– Co tam! Z jakiej racji taki drab ma mieć niewiastę takiej urody? Przecież wygląda przy niej jak ogolony pawian.

Pisał więc dalej:

„…że małżonek Pani z dużym zainteresowaniem przyglądał się ohydzie przedstawianej na scenie. Ohyda ta słusznie wzbudziła obrzydzenie w Szanownej Pani, ponieważ nie była to sztuka, ale wstrętne oddziaływanie na najintymniejsze popędy człowieka”.

Co za pierś ma ta kobieta – pomyślał porucznik Lukasz – ale wracajmy do listu.

„Wielce Szanowna Pani raczy mi wybaczyć, iż piszę do Niej, aczkolwiek nie jestem Jej znany. Będę szczery i powiem wszystko, co czuję. Widziałem w życiu wiele kobiet, ale żadna nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak Pani, albowiem sąd Pani i pogląd na życie zgadza się najzupełniej z moim poglądem. Jestem przekonany, że małżonek Pani jest wielkim egoistą, który włóczy Panią razem z sobą…”

– Tak nie można – rzekł Lukasz do siebie i przekreślił „schleppt mit”, po czym pisał dalej:

„…dla własnej przyjemności zabiera Panią na przedstawienia, jakie odpowiadają jedynie upodobaniom jego. Lubię szczerość i nie narzucam się Pani bynajmniej, ale pragnąłbym porozmawiać z Panią na osobności o czystej sztuce…”

W tutejszych hotelach się nie uda – pomyślał – trzeba ją będzie zaciągnąć do Wiednia. Każę się po prostu odkomenderować.

„Dlatego ośmielam się prosić Wielce Szanowną Panią o spotkanie, abyśmy się z sobą bliżej mogli poznać, czego z pewnością nie odmówi Pani temu, którego w czasie najbliższym oczekują trudy i udręki wojenne, a który w razie łaskawej zgody Pani w zgiełku bitew zachowa sobie najpiękniejsze wspomnienie o duszy, która zrozumiała mnie i odczuła tak, jak ja zrozumiałem i odczułem Ją. Decyzja Pani będzie dla mnie rozkazem, odpowiedź Jej stanie się dla mnie chwilą rozstrzygającą na całe życie”.

Podpisał się, dopił koniak, kazał sobie podać jeszcze butelkę i pijąc kieliszek za kieliszkiem, odczytywał swój list, zdanie po zdaniu. Wzruszył się nim aż do łez.

*

Była godzina dziewiąta, gdy Szwejk zbudził porucznika Lukasza:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że pan się spóźni na służbę, a ja muszę już iść z pańskim listem do tej Kiraly Hidy. Budziłem pana już o siódmej, potem o pół do ósmej, potem o ósmej, gdy już wszyscy szli na ćwiczenia, ale pan się obracał zawsze na drugi bok. Panie oberlejtnant… ja mówię, panie oberlejtnant…

Porucznik Lukasz mamrotał coś pod nosem i chciał się znowu obrócić na drugi bok, ale mu się to nie udało, ponieważ Szwejk trząsł nim niemiłosiernie i wrzeszczał na cały głos:

– Panie oberlejtnant, ja idę z pańskim listem do Kiraly Hidy.

Porucznik ziewnął.

– Z listem? Aha, z moim listem. Ale to rzecz dyskretna, sekret między nami. Rozumiecie? Abtreten!

Porucznik owinął się znowu kołdrą, z której wyłuskał go Szwejk, i spał dalej, podczas gdy Szwejk wędrował do Kiraly Hidy.

Znalezienie ulicy Soprońskiej nr 16 nie byłoby takie trudne, gdyby Szwejk nie spotkał się przypadkiem ze starym saperem Vodiczką, przydzielonym do „sztajerów”, których koszary znajdowały się w głębi obozu. Vodiczka mieszkał przed laty w Pradze na Boisku, więc takiego spotkania nie można było puścić sobie płazem. Zaszli więc obaj starzy przyjaciele do szynczku „Pod Czarnym Barankiem” w Brucku, gdzie była znana kelnerka Rużenka, Czeszka, kredytująca wszystkim jednorocznym ochotnikom całego obozu.

Ostatnimi czasy saper Vodiczka, stary wyga i wyżeracz, wdzięczył się do niej, prowadził ewidencję wszystkich kompanii marszowych opuszczających obóz, chodził po jednorocznych ochotnikach, przypominał im długi i w ogóle troszczył się, aby w zgiełku wojennym żaden z nich nie odjechał nie zapłaciwszy Rużence, co jej się należało.

– Dokąd właściwie idziesz? – zapytał stary saper Vodiczka, gdy obaj popili doskonałego wina.

– To sekret – odpowiedział Szwejk – ale tobie, staremu koledze, powiem.

Opowiedział mu o wszystkim szczegółowo, po czym Vodiczka oświadczył, że jako stary saper nie może opuścić dobrego towarzysza i że pójdą oddać list razem.

Czas upływał im bardzo mile na rozmowie o dawnych dobrych czasach, a gdy po godzinie dwunastej wyszli spod „Czarnego Baranka”, wszystko na świecie wydawało im się ogromnie proste i łatwe.

Prócz tego byli święcie przekonani, że już nikogo na świecie się nie boją. Vodiczka przez całą drogę na ulicę Soprońską numer 16 przejawiał ogromną nienawiść dla Madziarów i bezustannie opowiadał, że bije się z nimi, gdziekolwiek ich napotka, i że biłby się jeszcze częściej, ale to i owo mu czasem przeszkodziło.

– Razu pewnego złapałem takiego łobuza madziarskiego za kark i trzymam… Było to w Pausdorfie, dokąd poszliśmy, my saperzy, na wino. Więc go trzymam za kark i chcę mu dać pochwą od bagnetu po jego baranim łbie, a było ciemno, bo zaraz, jak tylko się zaczęło, puściliśmy flaszeczkę w wiszącą lampę, a ten zaczyna na mnie wrzeszczeć:

„Antek, powiada, co ty? Przecież to ja, Purkrabek, z 16 landwery!”

O mały figiel byłbym się grubo pomylił. Ale wynagrodziliśmy to sobie na innych łobuzach madziarskich nad Jeziorem Nezyderskim, na które poszliśmy przed trzema tygodniami popatrzeć. W jakiejś wiosce stacjonuje honwedzki oddział karabinów maszynowych, a my weszliśmy przypadkowo do karczmy, gdzie te honwedy jak wściekłe tańcowały swego czardasza. Rozdzierały pyski od jednego ucha do drugiego: „Uram, uram, biró uram” albo: „Lájok, lánjok, lánjok a faluba”. Siadamy tedy naprzeciwko nich i kładziemy sobie pochewki od bagnetów na stole. „My wam tu zaraz damy »Lánjok«, wy pieskie syny!” – powiadamy sobie, a niejaki Mejstrzik, który miał łapy jak niedźwiedź, mrugnął na nas, że pójdzie potańcować i zabierze któremu z tych drabów dziewczynę. A trzeba ci wiedzieć, że dziewczyny tam były paluszki lizać: łydziate takie, biedrzate, piersiste. A gdy się te łobuzy madziarskie do nich w tańcu przyciskały, to było widać, że piersi tych dziewczyn są twarde, pełne, solidne i że się im te karesy taneczne podobają, jednym słowem, umiały ocenić przyjemności tłoku. Więc ten Mejstrzik skoczył żwawiutko i najładniejszą dziewuszkę zabiera bez ceremonii jakiemuś honwedowi. Ten na niego z pyskiem, Mejstrzik dał mu zaraz porządnie w łeb, aż się Madziar nogami nakrył, a my za pochewki. Owinęliśmy rzemienie dokoła rąk, żeby nam bagnety nie powypadały, i rzuciliśmy się w wir tej zabawy, a ja objąłem komendę i wołam: „Winny niewinny, wal, bracie, po kolei!” Szło nam jak po maśle. Honwedy oknem w nogi, a my ich za nóżki i wciągamy nazad do sali. Kto nie był z naszych, dostał zdrowo. Przyplątał się tam niepotrzebnie ich starosta i żandarm, więc też oberwali. Karczmarz też dostał po łbie, bo zaczął po niemiecku urągać, że psujemy zabawę. A potem wyłapywaliśmy po wsi jeszcze i tych, co się chcieli ukryć przed nami. Jednego ich zugsführera znaleźliśmy w pewnym gospodarstwie na samym końcu wsi. Zaszył się głęboko w siano, ale na nic mu się to nie zdało, bo go zdradziła jego własna dziewczyna za to, że w karczmie tańczył z inną. Zapatrzyła się w naszego Mejstrzika i zaprowadziła go potem w stronę Kiraly Hidy, gdzie pod lasem są suszarnie siana. Zawlekła go do jednej z takich suszarń i potem chciała od niego pięć koron, a on jej dał po gębie. Dogonił nas już koło samego obozu i zaczął opowiadać, jak to myślał zawsze, że Madziarki są ogniste, a ta flądra nic, leżała jak pień i ciągle tylko szwargotała. Jednym słowem, Madziary to hołota – zakończył swoje opowiadanie stary saper Vodiczka, na co mu Szwejk odpowiedział:

 

– Niektóry Madziar też nie winien, że Madziar.

– Jak to nie winien?! – irytował się Vodiczka. – Każdy winien, a ty nie gadaj głupstw! Życzyłbym ci, żebyś się dostał w takie opały jak ja, kiedym tu był pierwszy dzień po przyjeździe na kursy. Jeszcze tego samego popołudnia spędzili nas jak stado baranów do kupy, a jakiś taki idiota zaczął rysować coś na tablicy i tłumaczyć nam, co to są blindaże, jak się robi podkopy i jak się jedno z drugim mierzy. I powiada, że kto jutro rano nie będzie miał w zeszycie takich rysunków, jak on nam tłumaczył, to pójdzie do paki i dostanie słupka. „Ciężka choroba, myślę sobie, zameldowałem się na te kursy, żeby się trochę zadekować, a tu mi każą robić maluneczki w zeszycikach jak sztubaczkowi jakiemu”. Wściekłość mnie taka ogarnęła, że usiedzieć nie mogłem i mdło mi się robiło, jak spojrzałem na tego bałwana, co nam te rzeczy tłumaczył. Aż mnie ręce świerzbiały, żeby wszystko rozbić i rozmłócić na drzazgi z tej wściekłości. Nie czekałem wcale na kawę, prosto z baraku ruszyłem do Kiraly Hidy i w zapamiętaniu myślałem tylko o jednym, żeby wyszukać jaką speluneczkę zaciszną, schlać się porządnie, zrobić piekło, dać komuś po pysku i po wyszumieniu tej złości iść spokojnie do domu. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Nad rzeką znalazłem rzeczywiście taki lokalik, jakiego było mi trzeba, zaciszny jak kapliczka, jakby stworzony do awantur. Siedziało tam tylko dwóch gości i rozmawiali z sobą po madziarsku, co mnie jeszcze bardziej rozzłościło. Toteż schlałem się prędzej, niż przypuszczałem, i po pijanemu nawet nie zauważyłem, że obok jest jeszcze jedna izdebka i że podczas gdy ja dokładałem starań, żeby się spić, do tej izdebki weszło z ośmiu huzarów, którzy rzucili się na mnie natychmiast, jak tylko tym dwom gościom dałem po pysku. Te drańskie huzary tak ci mnie zmordowali i zgonili między ogrodami, że nie mogłem trafić do domu i wróciłem dopiero nad ranem, a rano musiałem się zaraz meldować jako chory. Opowiedziałem, że wpadłem do dołu koło cegielni. Przez cały tydzień musieli mnie owijać w mokre prześcieradła, żeby mi się plecy nie obierały. Nie życz sobie, bratku, dostać się między takich łotrów. To nie ludzie, ale bydło.

– Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – rzekł Szwejk. – Nie powinieneś dziwić się, że chłopy się zapamiętały. Wino musieli zostawić na stole, aby ciebie gonić po ogrodach w ciemnościach nocnych. Powinni byli załatwić się z tobą na miejscu i dopiero potem wyrzucić cię z lokalu. I dla nich byłoby tak lepiej, i dla ciebie też, gdyby się z tobą byli rozprawili przy stole. Znałem szynkarza Paroubka w Libni. Pewnego razu upił się u niego jakiś druciarz jałowcówką i zaczął urągać, że wódka jest słaba i że szynkarz dolewa do niej wody, że gdyby on, druciarz, drutował sto lat i gdyby za cały zarobek kupił sobie takiej jałowcówki, i gdyby tę jałowcówkę wypił na raz, to jeszcze mógłby chodzić po linie i jego, niby tego Paroubka, nosić na ręku. Potem jeszcze dodał, że Paroubek jest huncwot i bestia nie byle jaka, więc Paroubek wyrżnął go w głowę tymi jego łapkami na myszy i zwojami drutu, wyrzucił go na ulicę i tłukł go drągiem od ściągania rolet, a był taki rozzłoszczony, że pędził tego druciarza aż do Domu Inwalidów w Karlinie, stamtąd na Żiżkov, potem przez Żydowskie Piece do Maleszic, gdzie wreszcie o swego gościa drąg przetrącił, tak że mógł powrócić do Libni. No tak, ale w gniewie zapomniał, że w szynku siedziało sporo gości, i nie pomyślał, że w jego nieobecności będą sobie gospodarować te draby według własnego uznania. I tak też było, o czym się przekonał, gdy wreszcie dotarł do swego szynku. Przed drzwiami, na które do połowy zapuszczono żaluzje, stali dwaj policjanci, którzy wstawili się okropnie, gdy w szynku robili porządek. Zapasy szynku były na poły wypite, na chodniku leżała pusta baryłka od rumu, a pod bufetem znalazł Paroubek dwóch schlanych gości, nie dostrzeżonych przez policję. Paroubek wyciągnął ich stamtąd, a ci chcieli mu zapłacić po dwa grajcary, bo powiadali, że więcej żytniej nie wypili. Zapalczywość się nie opłaca. Tak samo jest na wojnie. Najprzód nieprzyjaciela bijemy i pędzimy przed sobą dniem i nocą, a potem trzeba wielkich sił, żeby jak najszybciej uciekać.

– Ja ich sobie dobrze zapamiętałem i gdyby mi który z tych drabów wszedł w drogę, to ja bym się z nim policzył. My, saperzy, jak się porządnie rozzłościmy, to jesteśmy dranie. Nie tak jak te „żelazne muchy”, ta landwera. Gdyśmy byli na froncie pod Przemyślem, to był u nas kapitan Jetzbacher, świnia, jakiej drugiej nie ma pod słońcem. Szykanował nas ten kapitan tak bezustannie, że jakiś Bitterlich z naszej kompanii, Niemiec, ale porządny człowiek, zastrzelił się z tego powodu. Więc powiedzieliśmy sobie tylko tyle, że jak się od strony rosyjskiej zacznie awantura, to i kapitana Jetzbachera jaka kula musi trafić. Tak też się stało: jak tylko Moskale zaczęli strzelać, posłaliśmy mu pięć kulek. Twarde miał gałgan życie jak kot i trzeba go było dobić jeszcze dwoma strzałami, żeby nam nie narobił jakiego bigosu; tylko zamruczał, ale tak jakoś wesoło, szpasownie.

Vodiczka roześmiał się.

– Takie rzeczy są na froncie normalne. Jeden mój kolega, który jest teraz u nas, opowiadał mi, że jak był jako piechur pod Białogrodem w gefechcie, to w taki sam sposób zakatrupili swego oberlejtnanta, który też był pies niezgorszy, bo zastrzelił dwóch żołnierzy, którzy podczas marszu opadli z sił i dalej już się wlec nie mogli. Jak go wykończyli, to się jeszcze zebrał w sobie i zaczął gwizdać do odwrotu. Podobno okropnie to było śmieszne.

Prowadząc tak interesującą rozmowę, doszli wreszcie Szwejk i Vodiczka tam, gdzie na ulicy Soprońskiej pod numerem 16 znajdował się handel żelaza pana Kakonyi.

– Ty, bratku, lepiej poczekaj tu przed bramą – rzekł Szwejk do Vodiczki. – Wpadnę na górę, oddam list, poczekam na odpowiedź i za chwilkę będę znowuż na dole.

– Ja miałbym cię opuścić? – zdziwił się Vodiczka. – Mówię ci jeszcze raz, że nie znasz Madziarów. Tutaj potrzebna jest wielka ostrożność. Ja go spiorę.

– Słuchaj, Vodiczko – rzekł Szwejk z wielką powagą – tu nie chodzi o Madziara, ale o jego żonę. Przecież opowiedziałem ci o wszystkim, kiedyśmy siedzieli u tej czeskiej kelnerki, że zanoszę list od swego oberlejtnanta i że to jest sekret absolutny. Mój oberlejtnant napominał mnie bardzo surowo, że o tym nie wolno pisnąć ani słówka przed nikim, a ta twoja kelnerka też mówiła, że oberlejtnant ma rację i że to jest sprawa dyskretna i nikt nie powinien wiedzieć o tym, że pan oberlejtnant pisuje listy do zamężnej kobiety. Ty sam przyświadczałeś i kiwałeś głową. Wytłumaczyłem wam obojgu jak się należy, że ściśle wykonam rozkaz swego oberlejtnanta, a ty się zawziąłeś i chcesz raptem iść razem ze mną na górę.