Tasuta

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Zerwał się tak, jak był, ze spuszczonymi spodniami, z rzemiennym pasem na karku, szybko użył papieru, który trzymał w ręku, i wrzasnął:

– Einstellen! Auf! Habtacht! Rechtsschaut!

I zasalutował. Dwa długie rzędy żołnierzy ze spuszczonymi spodniami i z rzemiennymi pasami na karkach stanęły nad latrynami.

Generał uśmiechnął się uprzejmie i rzekł:

– Ruht! Weiter machen.

Dziesiętnik Malek pierwszy dał przykład swemu oddziałowi, że winien wrócić do pozycji pierwotnej. Tylko Szwejk stał i salutował dalej, bowiem z jednej strony podchodził ku niemu z groźną miną podporucznik Dub, z drugiej – z uśmiechem pan generał.

– Ja was widział w nocy – ozwał się generał do Szwejka, żołnierza zaiste bardzo dziwnej postaci.

– Ich melde gehorsam, Herr Generalmajor – tłumaczył wzburzony podporucznik Dub zwracając się do generała – der Mann ist blödsinnig und als Idiot bekannt, säghafter Dummkopf.

– Was sagen Sie, Herr Leutnant? – wrzasnął nagle generał na podporucznika Duba i zaczął mu tłumaczyć, że jest właśnie całkiem przeciwnie. Żołnierz, który wie, co trzeba zrobić, gdy widzi przełożonego, nie jest taki głupi jak szarże, które tego nie wiedzą, czy udają, że nie wiedzą. Jest tu tak samo jak w polu. W chwili niebezpieczeństwa prosty żołnierz przejmuje dowództwo. Podporucznik Dub sam powinien był skomenderować: „Einstelen! Auf! Habacht! Rechtsschaut!

– Podtarłeś sobie Arsch? – zapytał generał Szwejka.

– Posłusznie melduję, panie generale, że wszystko w porządku.

– Więcej srać nie będziesz?

– Posłusznie melduję, panie generale, że jestem fertig.

– No to zapnij spodnie jak się patrzy i stań na baczność. Ponieważ ostatnie słowo generał wymówił nieco głośniej, najbliżsi żołnierze zaczęli stawać nad latryną. Ale generał jak najuprzejmiej skinął im ręką i tonem ojcowskiej życzliwości mówił:

– Aber nein, ruht, ruht, nur weiter machen.

Szwejk stał tymczasem przed generałem w pełnej gali, a pan generał wygłosił do niego po niemiecku krótkie przemówienie:

– Szacunek dla przełożonych, znajomość regulaminu służbowego i przytomność umysłu znaczy w wojsku bardzo wiele. A jeśli z tym łączy się jeszcze dzielność, to nie ma takiego nieprzyjaciela, którego musielibyśmy się obawiać.

Zwracając się do podporucznika Duba i szturchając Szwejka palcem w brzuch, generał mówił:

– Niech pan sobie zapamięta: żołnierza tego natychmiast po przybyciu na front koniecznie awansować, a przy najbliższej sposobności przedstawić go do odznaczenia brązowym medalem za ścisłe pełnienie służby i znajomość… Wissen Sie doch, was ich schon meine… Abtreten!

Generał oddalał się od latryny, a podporucznik Dub wydawał tymczasem rozkazy tak głośne, aby mógł być słyszany przez generała:

– Erster Schwarm auf! Doppelreihen… Zweiter Schwarm…

Szwejk opuszczał tymczasem latrynę, a gdy przechodził obok podporucznika Duba, zasalutował z wielką energią, ale podporucznik i tak zatrzymał go i Szwejk musiał salutować jeszcze raz; podporucznik Dub powtarzał przy tym swoje:

– Znasz mnie? Nie znasz mnie! Ty mnie znasz z dobrej strony, ale jak mnie poznasz ze złej strony, to się rozpłaczesz!

Szwejk oddalił się wreszcie, aby wsiąść do wagonu, a po drodze myślał:

„Kiedyśmy stali w Karlinie w koszarach, był u nas lejtnant Chudavy, który gdy się rozzłościł, to wygadywał inaczej: »Pamiętajcie, chłopcy, że ja potrafię być wielką świnią i taką świnią pozostanę, dopóki wy będziecie w naszej kompanii«”.

Kiedy przechodził koło wagonu sztabowego, skinął na niego porucznik Lukasz i kazał powiedzieć Balounowi, żeby mu prędko przyniósł kawę i żeby mleko skondensowane zamknął porządnie, bo się może zepsuć. Baloun gotował właśnie kawę dla porucznika na małej maszynce spirytusowej u sierżanta rachuby Vańka. Idąc z poleceniem porucznika do Balouna, Szwejk zauważył, że w tym czasie, kiedy go nie było, cały wagon zaczął pić kawę.

Puszka z kawą i puszka z mlekiem były już do połowy opróżnione, a Baloun, popijając ciepły napój, grzebał łyżeczką w mleku skondensowanym, żeby sobie kawę jeszcze poprawić.

Jurajda, kucharz-okultysta, i sierżant rachuby Vaniek obiecywali, że jak tylko nadejdą konserwy mleczne i kawowe, to się panu porucznikowi Lukaszowi wszystko odda.

Szwejkowi także zaproponowano kawę, ale on odmówił i rzekł do Balouna:

– W tej chwili ze sztabu armii przyszedł rozkaz, żeby każdego pucybuta, który swemu oficerowi ukradnie konserwę mleczną kawową, wieszać w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Kazał ci to powiedzieć pan oberlejtnant, który życzy sobie natychmiast otrzymać kawę.

Wystraszony Baloun wyrwał telefoniście Chodounskiemu jego porcję, daną mu przed chwilą, przystawił ją do ognia, żeby się ogrzała, dodał zgęszczonego mleka i pędził z filiżanką do wagonu sztabowego.

Z oczami wytrzeszczonymi podał kawę porucznikowi Lukaszowi, przy czym przez głowę przeleciała mu myśl, że porucznik Lukasz czyta mu w oczach, jak to on gospodarował w jego konserwach.

– Trochę się spóźniłem – jąkał się Baloun – ponieważ nie mogłem puszki otworzyć.

– Pewnoś znowu mleko rozlał, co? – pytał porucznik Lukasz upijając trochę kawy. – A może żarłeś mleko łyżkami jak zupę? Wiesz, co cię czeka?

Baloun westchnął i zaczął lamentować:

– Mam troje dzieci, posłusznie melduję, panie oberlejtnant.

– Miej się na baczności, mój Balounie. Jeszcze raz ostrzegam cię przed skutkami twej żarłoczności. Czy Szwejk nie mówił ci nic?

– W przeciągu dwudziestu czterech godzin mogę zostać powieszony – smutnie odpowiedział Baloun kiwając się na wszystkie strony.

– Nie kiwaj mi się tu, idioto – rzekł z uśmiechem porucznik Lukasz – i popraw się. Pozbądź się już raz tego obżarstwa i powiedz Szwejkowi, żeby się tu gdzie na stacji czy w okolicy rozejrzał za czymś dobrym do zjedzenia. Masz tu na to dziesiątaka. Wręcz go Szwejkowi, bo ciebie nie poślę. Ciebie wtedy dopiero poślę, gdy będziesz tak nażarty, że o mało nie pękniesz. Czyś mi aby nie zeżarł ostatniego pudełka sardynek? Mówisz, że nie; przynieś mi je i pokaż.

Baloun wręczył Szwejkowi pieniądze, powiedział mu, że oberlejtnant życzy sobie otrzymać za nie coś dobrego do zjedzenia i z westchnieniem wyjął z porucznikowego kuferka pudełko sardynek. Serce ściskało mu się na myśl, że musi je pokazać swemu przełożonemu.

Tak bardzo cieszył się biedak, że porucznik może o tych sardynkach zapomniał, a tu masz! Porucznik zatrzyma je niezawodnie przy sobie i tyle z tego będzie. Baloun miał wrażenie, że został okradziony.

– Posłusznie melduję, że przyniosłem sardynki, panie oberlejtnant – rzekł głosem cierpkim podając Lukaszowi pudełko. – Czy każe je pan otworzyć?

– Dobrze, Baloun. Nie otwieraj ich, ale zanieś je tam, gdzie były. Chciałem się tylko przekonać, czy do nich nie zajrzałeś. Gdyś mi podawał kawę, to mi się zdawało, że masz usta tłuste od oliwy. Czy Szwejk już poszedł?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że już poszedł – odpowiedział Baloun z twarzą rozjaśnioną. – Powiedział, że pan oberlejtnant będzie bardzo zadowolony, że panu oberlejtnantowi wszyscy będą zazdrościli. Poszedł w okolice dworca i powiedział, że tutaj wszystko dobrze zna aż do Rokosz Palaty. A gdyby pociąg odszedł bez niego, to się przyłączy do kolumny automobilowej i na najbliższej stacji dogoni nas. Powiada, że nie trzeba się o niego kłopotać, bo on zna swoje obowiązki. Dopędzi nas, choćby mu wypadło gonić nas w dorożce na własny koszt aż do Galicji. Zgadza się, aby mu to potem potrącać z żołdu. W ogóle niech się pan o niego nie martwi, panie oberlejtnant.

– Idź już sobie – głosem przygnębionym rzekł porucznik Lukasz.

Z kancelarii dowództwa przyszła wiadomość, że pociąg ruszy dopiero po południu o godzinie drugiej na Gödölö–Aszód i że na dworcu fasuje się dla oficerów po dwa litry czerwonego wina i po butelce koniaku. Mówiono, że ma to być jakaś zagubiona przesyłka Czerwonego Krzyża. Tak czy owak, spadło to wino z koniakiem jakby z nieba i w wagonie sztabowym zrobiło się weselej. Koniak miał trzy gwiazdki, a wino – było marki Gumpoldskirchen.

Tylko porucznik Lukasz nie odzyskał dobrego humoru. Minęła godzina, a Szwejk jeszcze ciągle nie wracał. Po upływie dalszej pół godziny do wagonu sztabu zbliżał się dziwaczny pochód, który wyszedł z kancelarii dowództwa stacji.

Na przedzie kroczył Szwejk z wielką powagą i tak jakoś wzniośle, jak niezawodnie chadzali pierwsi chrześcijanie-męczennicy, gdy prowadzono ich na arenę.

Po obu stronach szli honwedzi z bagnetami na karabinach. Na lewym skrzydle szedł plutonowy z komendy stacji, a za nim jakaś niewiasta w czerwonej sukni z falbanką i mężczyzna w ciżmach i okrągłym kapelusiku. Mężczyzna ten miał podbite oko i niósł żywą kurę, wystraszoną i gdaczącą.

Wszystko to pchało się do wagonu sztabowego, ale plutonowy wrzasnął po madziarsku na chłopa i babę, żeby poczekali na dworze.

Ujrzawszy porucznika Lukasza, Szwejk zaczął mrugać bardzo znacząco.

Plutonowy pragnął się rozmówić z dowódcą 11 kompanii marszowej. Porucznik odebrał od niego pismo komendy stacji i blednąc czytał:

Do dowódcy 11 kompanii marszowej, N marszbatalionu, 91 pułku piechoty dla dalszego przeprowadzenia sprawy.

Przysyła się szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tejże kompanii, N marszbatalionu, 91 pułku piechoty, oskarżonego o kradzież, jakiej dopuścił się na małżonkach Istvan w Isatarcza, w rejonie komendy stacji.

Dowody: Szeregowiec Józef Szwejk, schwytawszy kurę za domem małżonków Istvan w Isatarcza, w rejonie komendy stacji, która to kura jest własnością małżonków Istvan (w oryginale było nowo utworzone słowo niemieckie: Istvangaten), a zatrzymany przez właściciela, który kurę chciał mu odebrać, sprzeciwił się temu, uderzył właściciela Istvana kurą w prawe oko, a ujęty przez przywołaną straż, zostaje przekazany swemu oddziałowi. Kura została oddana właścicielowi.

 
Podpis oficera dyżurnego

Gdy porucznik Lukasz podpisywał potwierdzenie o przyjęciu Szwejka, kolana ugięły się pod nim.

Szwejk stał tak blisko niego, iż widział, że jego przełożony zapomniał dopisać datę.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – odezwał się Szwejk – że mamy dzisiaj dwudziestego czwartego. Wczoraj było dwudziestego trzeciego maja, bo nam akurat Italia wypowiedziała wojnę. Teraz, kiedym był za dworcem, to słyszałem, że o niczym innym się nie mówi, tylko o tej wojnie.

Honwedzi z plutonem oddalili się, a na torze pozostali jedynie małżonkowie Istvan, którzy bezustannie chcieli wejść do wagonu.

– Gdyby pan miał przy sobie jeszcze piątaka, to moglibyśmy tę kurę kupić. Ten gałgan chce za nią piętnaście złotych, ale wlicza w to już i dziesiątaka za siniec pod okiem – mówił Szwejk tonem pogodnego opowiadania. – Ale mnie się zdaje, że dziesięć złotych za takie parszywe oko to za wiele. „Pod Starą Panią” wybili cegłą tokarzowi Matejowi całą szczękę z sześciu zębami za dwadzieścia złotych, a wtedy pieniądze miały wartość większą niż dzisiaj. Nawet kat Wolschläger wiesza za cztery złocisze.

Pójdź tu – kiwnął Szwejk na człowieka z podbitym okiem i kurą, a ty, babo, czekaj.

Chłop wszedł do wagonu.

– On rozumie coś niecoś po niemiecku – wtrącił Szwejk – szczególniej, gdy się wymyśla, i sam też umie wymyślać niezgorzej.

– Also zehn Gulden – zwrócił się do chłopa. – Fünf Gulden Henne, fünf Auge. Öt forint, widzisz, kikiriki, öt forint kukuk, igen? Tutaj jest wagon sztabowy, złodzieju. Dawaj tu zaraz kurę!

Wetknął zgłupiałemu chłopu dziesiątaka w rękę, wziął kurę, ukręcił jej łeb, a jej właściciela wypchnął z wagonu podawszy mu uprzednio rękę i potrząsnąwszy nią mocno, po przyjacielsku:

– Jó napot, barátom adieu, idź sobie do swojej baby, bo cię przepędzę na zbity łeb.

– Sam pan widzi, panie oberlejtnant, że z ludźmi dogadać się można – rzekł Szwejk do porucznika Lukasza. – Najlepiej, gdy się wszystko udaje załatwić bez skandalu, bez wielkich ceremonii. Teraz z Balounem ugotujemy panu takiego rosołu z kury, że w Siedmiogrodzie poczują jego zapach.

Porucznik Lukasz nie wytrzymał, wytrącił Szwejkowi nieszczęsną kurę z rąk i krzyknął na niego:

– Wiecie, Szwejku, na co zasługuje taki żołnierz, który w czasie wojny łupi spokojnych mieszkańców?

– Na honorową śmierć od kuli i prochu – uroczyście odpowiedział Szwejk.

– Wy zasługujecie tylko na stryczek, mój Szwejku, boście poszli łupić jak zbój. Wyście, drabie jeden, nawet nie wiem, jak was nazwać, zapomnieli o przysiędze. Przecież z wami można rozum stracić!

Szwejk spojrzał na porucznika okiem pytającym i szybko wyrecytował:

– Posłusznie melduję, że o przysiędze nie zapomniałem i pamiętam, co żołnierz przysięga. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że uroczyście przysięgałem swemu najjaśniejszemu królowi i panu, Franciszkowi Józefowi I, że wierny i posłuszny będę także generałom jego cesarskiej mości i w ogóle wszystkim przełożonym swoim, że będę ich szanować i chronić, a ich rozkazy i rozporządzenia we wszystkich służbach spełniać gorliwie przeciwko wszelkiemu nieprzyjacielowi, ktokolwiek byłby nim i gdziekolwiek zażąda tego ode mnie wola jego cesarskiej i królewskiej mości, na wodzie, pod wodą, na ziemi, w powietrzu, we dnie i w nocy, w bitwach, natarciach, w potyczkach i w jakichkolwiek innych przedsięwzięciach, w ogóle na każdym miejscu…

Szwejk podniósł kurę i stojąc wyprostowany, patrzył w oczy porucznikowi Lukaszowi i recytował dalej:

– …każdego czasu i we wszystkich okolicznościach mężnie i dzielnie walczyć, wojsk swoich, sztandarów i chorągwi oraz dział nigdy nie opuszczać, z nieprzyjacielem nigdy w żadne porozumienia nie wchodzić, a zawsze tak postępować, jak tego prawa wojenne wymagają i jak dzielni żołnierze czynić powinni, że takim obyczajem żyć pragnę i umierać. Tak mi dopomóż Bóg. Amen. A tej kury to ja, proszę pana, nie złupiłem, ale zachowywałem się przystojnie pamiętając o przysiędze swojej.

– Rzucisz tę kurę, bydle jedno, czy nie? – wrzasnął na niego porucznik Lukasz i zdzielił go jakimiś papierami przez rękę, w której Szwejk trzymał nieboszczkę. – Spójrz na te papiery! Masz tu czarne na białym: „Przysyła się szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tejże kompanii… oskarżonego o kradzież”. A teraz powiedz mi, ty maruderze, ty hieno! nie, ja cię jednak kiedy zabiję, zabiję, rozumiesz? Powiedz mi, ty idioto, zbóju, jak mogłeś był upaść tak nisko?

– Posłusznie melduję – rzekł uprzejmie Szwejk – że stanowczo o nic innego chodzić nie może, jeno o pomyłkę. Kiedym otrzymał pański rozkaz, żeby panu zbębnić coś dobrego do zjedzenia, tom się zaczął zastanawiać, co jest najlepsze. Koło stacji nie było nic, tylko końskie salami i jakieś suszone ośle mięso. Więc posłusznie melduję, panie oberlejtnant, wszystko sobie dobrze rozważyłem. Na wojnie trzeba się odżywiać dobrze i pożywnie, żeby można było znosić wszystkie wysiłki marszów. Więc chciałem panu zrobić wielką uciechę i postanowiłem, panie oberlejtnant, ugotować panu rosół z kury.

– Rosół z kury! – powtórzył porucznik chwytając się za głowę.

– Tak jest, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, rosół z kury. Kupiłem cebulę i pięć deka makaronu. Wszystko, proszę pana, mam. W tej kieszeni cebula, w tej makaron. Sól mamy w kancelarii i pieprz także. Potrzebna była jeszcze tylko kura. Więc poszedłem za stację, do Isatarczy. Właściwie jest to taka sobie wioska, a nie żadne miasto, chociaż zaraz na pierwszej ulicy jest tam taki napis: „Iszatarcza városz”. Idę jedną ulicą z ogródkami, drugą, trzecią, czwartą, piątą, szóstą, siódmą, ósmą, dziewiątą, dziesiątą, jedenastą, aż na trzynastej ulicy na samym końcu, gdzie za małym domkiem zaczynały się łąki, łaziło sobie stado kurek. Podszedłem do nich i wybrałem najlepszą, najcięższą i największą, niech pan spojrzy, panie oberlejtnant, sam tłuszcz. Nie trzeba jej nawet obmacywać, bo to się widzi na pierwsze spojrzenie, że kokoszka dostawała ziarno. Więc wziąłem ją do rąk publicznie i na oczach wszystkich mieszkańców, którzy coś tam po madziarsku wykrzykiwali. Trzymam tę kurkę za nogi i pytam się kilku ludzi, po czesku i po niemiecku, czyja to jest kura, żebym ją mógł kupić od właściciela. W tej samej chwili z owego domku na skraju wybiega chłop z babą i zaczyna pyskować po madziarsku, a potem po niemiecku, że w biały dzień ukradłem mu kurę. Mówię mu, żeby nie krzyczał, bo zostałem wysłany, żeby kurę kupić. I mówię mu, jak się rzeczy mają. Ale kura, którą trzymałem za nogi, zaczęła się raptem trzepotać i machać skrzydłami, a ponieważ trzymałem ją lekko, więc mi uniosła rękę i chciała widać usiąść na nosie swego pana. A ten zaraz z pyskiem na mnie, żem go tą kurą siepnął w zęby. A jego baba w pisk i ciągle woła na kokoszkę: puta, puta, puta, A tu jakieś cymbały, nie wiedząc wcale o co chodzi, przyprowadziły honwedów, których też poprosiłem, żeby mnie odprowadzili na Bahnhofskommando, żeby niewinność moja wypłynęła oliwa na wodę. Ale z tym panem lejtnantem dyżurnym nie można się było dogadać, chociaż go prosiłem, żeby się sam przekonał, że mnie pan posłał po coś dobrego do zjedzenia. Jeszcze na mnie zaczął krzyczeć, żebym stulił gębę, bo i tak, powiada, patrzy mi z oczu dobra gałąź z porządnym postronkiem. Musiał być w bardzo kiepskim humorze, bo mi nawet powiedział, że takim opasem może być tylko żołnierz, który kradnie i łupi. Mówił jeszcze, że do komendy stacji wpłynęło już wiele innych skarg: onegdaj gdzieś tam zapodział się na przykład indyk. Ja mu na to, że onegdaj byłem jeszcze w Rabie, a on swoje, że takie wykręty nic nie znaczą. Więc mnie posłali do pana i jeszcze się tam na mnie rzucił jakiś frajter, którego nie zauważyłem; czy, powiada, nie widzę, kogo mam przed sobą. Powiedziałem mu, że jest Gefreiter, gdyby służył w pułku strzelców, to byłby Patrollführer, a przy artylerii Oberkanonier.

– Szwejku – rzekł po chwili porucznik Lukasz – mieliście już tyle przygód i przypadków, tyle, jak wy mawiacie, „pomyłek” i „omyłek”, że z wszystkich tych tarapatów wyratuje was kiedyś chyba tylko solidny postronek z całą wojskową paradą i honorami w czworoboku. Rozumiecie?

– Owszem, panie oberlejtnant, czworobok, z tak zwanego Geschlossenbataillon, składa się z czterech, czasem wyjątkowo z trzech lub pięciu kompanii. Czy pan rozkaże włożyć do rosołu trochę więcej makaronu, żeby był gęstszy?

– Ja wam tylko rozkazuję, żebyście znikli razem z tą kurą, bo wam ją rozbiję o wasz idiotyczny łeb, cymbale jeden…

– Rozkaz, panie oberlejtnant, ale seleru, posłusznie melduję, nie znalazłem i marchewki też nie napotkałem. Włożę kartof…

Szwejk nie dokończył zdania i razem z kurą wyleciał z wagonu sztabowego. Porucznik Lukasz sięgnął po butelkę z koniakiem i napił się porządnie.

Szwejk zasalutował przed oknami wagonu i oddalił się.

Po szczęśliwie zakończonej walce duchowej Baloun zdecydował się ostatecznie, że otworzy pudełko sardynek swego porucznika, gdy w tej chwili wszedł Szwejk z kurą, co oczywiście wzbudziło wielkie zainteresowanie wśród wszystkich obecnych w wagonie. Spoglądali na Szwejka z takim wyrazem, jakby chcieli zapytać: „Gdzieś ją, bratku, buchnął?”

– Kupiłem dla pana oberlejtnanta – odpowiedział Szwejk wyjmując z kieszeni cebulę i makaron. – Chciałem mu ugotować rosół z kury, ale on tej kury już nie chce, więc podarował ją mnie.

– Może była zdechła? – zapytał podejrzliwie sierżant rachuby Vaniek.

– Sam jej łeb ukręciłem – odpowiedział Szwejk wyjmując z kieszeni nóż.

Baloun spojrzał na Szwejka z wdzięcznością i szacunkiem i w milczeniu zaczął przygotowywać maszynkę spirytusową pana porucznika. Potem sięgnął po garnuszki i poleciał z nimi po wodę.

Do Szwejka podszedł telegrafista Chodounsky i zaofiarował swoją pomoc przy skubaniu kury, przy czym zwrócił się do niego i zapytał go szeptem.

– Czy to daleko stąd? Czy trzeba przełazić przez płot, czy też łażą na wolności?

– Ja ją kupiłem.

– Daj spokój, kolego. Widzieliśmy, jak cię prowadzili.

Przy skubaniu kury był bardzo pomocny. Do wielkich i uroczystych przygotowań przyłączył się także kucharz-okultysta Jurajda, który krajał kartofle i cebulę do rosołu.

Pierze wyrzucone z wagonu wzbudziło zainteresowanie podporucznika Duba, który obchodził wagony.

Krzyknął tedy, żeby się pokazał ten, który skubie kurę, i we drzwiach wagonu ukazała się okrągła, zadowolona twarz Szwejka.

– Co to jest? – wrzasnął podporucznik podnosząc z ziemi kurzą głowę.

– To jest, posłusznie melduję – odpowiedział Szwejk – głowa kury gatunku czarnych włoszek. Bardzo nośne kury, panie lejtnant. Znoszą w ciągu roku do 260 jajek. Raczy pan spojrzeć, jaki miała duży jajnik. – Szwejk podsuwał podporucznikowi Dubowi pod nos różne wnętrzności kury.

Dub splunął i oddalił się, ale po chwili wrócił.

– Dla kogo ma być ta kura?

– Dla nas, posłusznie melduję, panie lejtnant. Niech pan popatrzy, ile miała sadła.

– Pod Filipi się spotkamy – mruczał podporucznik oddalając się.

– Co on mówił? – zapytał Szwejka Jurajda.

– Że się niby mamy spotkać gdzieś tam u Filipy. Ci uczeni panowie miewają takie rozmaite gusta.

Kucharz-okultysta oświadczył, że tylko esteci są homoseksualistami, co wynika z samej istoty estetyzmu.

Sierżant rachuby opowiadał następnie o nadużywaniu dzieci przez pedagogów w klasztorach hiszpańskich.

Podczas gdy woda gotowała się na maszynce i bulgotała, Szwejk przypomniał sobie, jak to pewnemu wychowawcy oddano kolonię opuszczonych wiedeńskich dzieci pod opiekę, a on nadużył zaufania wszystkich tych dzieci.

– Ano, taka już namiętność, ale najgorzej bywa, gdy to się trafi kobiecie. W Pradze II były przed laty dwie paniusie, opuszczone rozwódki, bo to były z przeproszeniem polatuchy. Jedna się nazywała Mourkova, a druga Szouskova. Pewnego wieczoru, gdy kwitły czereśnie, obie te paniusie złapały w alei roztockiej stuletniego impotentnego kataryniarza, zawlokły go do pobliskiego gaiku i zgwałciły. Okropnych rzeczy dopuszczały się na tym biedaku. Na Żiżkovie jest niejaki profesor Axamit, który poszukuje starożytnych mogił i wykopał dużo dołów w Roztokach. Do jednego z takich dołów zawlokły te opuszczone rozwódki naszego kataryniarza i dręczyły go i nadużywały. Nazajutrz profesor Axamit widzi, że w jednej z rozkopanych mogiłek coś leży. Ucieszył się, że to może zdobycz naukowa, a to był ten kataryniarz, umęczony przez owe dwie rozwiedzione paniusie. Dokoła niego leżało pełno takich jakichś patyczków. Ten kataryniarz umarł piątego dnia, a te megiery były jeszcze takie zuchwałe, że poszły na jego pogrzeb. To już czysta perwersja.

 

– Soli wsypałeś? – zwrócił się Szwejk do Balouna, który, korzystając z powszechnego zainteresowania, z jakim śledzono opowiadanie Szwejka, chował coś w swoim tobołku. – Pokaż no, bratku, co ty tam masz i co robisz? Co ty chcesz zrobić z tym kurzym udem, mój Balounie? – rzekł Szwejk z wielką powagą. – Patrzcie więc, państwo, skradł nam kurze udo, żeby je sobie potem w sekrecie ugotować. Wiesz, Balounie, czegoś się dopuścił? Wiesz, jak karani bywają ci, co w polu okradają swoich towarzyszy? Takiego przywiązuje się do wylotu działa i strzela się szrapnelem. Teraz wzdychasz, ale już za późno. Jak tylko napotkamy po drodze artylerię, to się melduj pierwszemu z brzegu oberfeuerwerkerowi. A tymczasem będziesz ćwiczył za karę. Wyłaź z wagonu!

Nieszczęśliwy Baloun wylazł z wagonu, a Szwejk, siedząc we drzwiach, komenderował:

– Habt acht! Ruht! Habt acht! Rechtsschaut! Habt acht! Patrz znowuż przed siebie! Ruht!

– Teraz będziesz wykonywał ruchy na miejscu. Rechts um! Człowieku! Ruszasz się jak krowa. Twoje nogi powinny znaleźć się tam, gdzie przedtem miałeś prawe ramię. Herstellt! Rechts um! Links um! Halbrechts! Nie tak, wole! Herstellt! Halbrechts! No widzisz, słoniu, że potrafisz! Halblinks! Links um! Links! Front! Front, idioto! Nie wiesz, co to jest front? Gradaus! Kehrt euch! Kniet! Nieder! Setzen! Auf! Setzen! Nieder! Auf! Nieder! Auf! Setzen! Ruht! Auf! Ruht!

– Widzisz, Balounie, taka rzecz jest bardzo zdrowa i przyśpiesza trawienie.

Żołnierze zaczęli się zbierać dokoła nich i wybuchali wesołym śmiechem.

– Zróbcie z łaski swojej miejsce! – krzyczał Szwejk – Baloun będzie maszerował. No, mój Balounie, uważaj dobrze, żebym nie musiał cię hersztelować. Nie lubię dręczyć ludzi niepotrzebnie. Baczność! Direktion Bahnhof! Patrz, gdzie ci wskazuję kierunek. Marschieren marsch! Glied halt! Stój, do diabła, albo cię każę zamknąć! Glied halt! Nareszcie, idioto, stanąłeś. Kurzer Schritt! Nie wiesz, co to jest kurzer Schritt! Jak ja ci pokażę, to zsiniejesz! Voller Schritt! Wechselt Schritt! Ohne Schritt! Bawole jeden! Jak ci mówię: ohne Schritt, to przekładasz kulasami na miejscu!

Koło nich zebrały się już dwie kompanie. Baloun się pocił i zapomniał o całym świecie, a Szwejk komenderował dalej:

– Gleicher Schritt! Glied rückwärts marsch! Glied halt! Laufschritt! Glied marsch! Schritt! Glied halt! Ruht! Habt acht! Direktion Bahnhof; Laufschritt marsch! Halt! Kehrt euch! Direktion Wagon, Laufschritt marsch! Kurzer Schritt! Glied halt! Ruht! Teraz sobie przez chwilkę odpoczniesz! A potem zaczniemy na nowo. Przy dobrej woli dużo można zrobić.

– Co się tu dzieje? – odezwał się głos podporucznika Duba, który zbliżył się zaniepokojony.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant – rzekł Szwejk – że się troszeczkę ćwiczymy, żebyśmy nie wyszli z wprawy i żebyśmy nie marnowali na próżno drogiego czasu.

– Wyłaźcie z wagonu – rozkazał podporucznik Dub – mam tego już dosyć. Zaprowadzę was do pana batalionskomendanta.

Gdy Szwejk znalazł się w wagonie sztabowym, porucznik Lukasz drugimi drzwiami wyszedł z wagonu na peron.

Podporucznik Dub meldował panu kapitanowi Sagnerowi o dziwnych zbytkach Szwejka w chwili, gdy dowódca batalionu był w bardzo dobrym usposobieniu, ponieważ wino marki „Gumpoldskirchen” było naprawdę świetne.

– Aha, więc wy nie chcecie marnować drogiego czasu? – roześmiał się złośliwie. – Matuszicz, chodźcie no tu!

Ordynans batalionu otrzymał rozkaz, że ma zawołać feldfebla 12 kompanii Nasaklo, który jak wiadomo, był największym tyranem. Szwejkowi kazano dać karabin.

– Ten oto szeregowiec – rzekł kapitan Sagner do feldfebla Nasaklo – nie chce marnować na próżno drogiego czasu. Zabrać go za wagon i przez godzinę ćwiczyć z nim chwyty. Ale bez miłosierdzia i bez odpoczynku. Przede wszystkim raz za razem: Setzt ab, an, setzt ab!

– Przekonacie się, mój, Szwejku, że nudzić się nie będziecie – rzekł mu kapitan na odchodnym. I po chwili odzywała się za wagonem szorstka komenda, rozbrzmiewająca uroczyście między szynami torów. Feldfebel Nasaklo, który grał w oko i akurat trzymał bank, ryczał jak wściekły na cały boży świat:

– Beim Fuss! Schultert! Beim Fuss! Schultert!

Potem komenda ucichła na chwilę i słychać było głos Szwejka, spokojny, pełen powagi:

– Tego wszystkiego uczyłem się przed laty przy odbywaniu służby wojskowej. Na komendę „Beim Fuss!” – flintę opiera się o prawy bok. Koniec kolby znajduje się na jednej linii z palcami nóg. Prawa ręka jest bez wysiłku oparta na lufie, a mianowicie tak, że duży palec obejmuje lufę z tyłu, a inne palce obejmują lufę z przodu. Przy „Schultert!” – flinta wisi swobodnie na rzemieniu na prawym ramieniu, a wylot lufy zwrócony jest ku tyłowi…

– Dość tego ględzenia – odezwał się znowuż głos feldfebla Nasaklo. – Habt ach! Rechtsschaut!Herrgott, jak wy to robicie!

– Mam „Schultert!”. Więc przy „Rechtsschaut!” moja prawa ręka zjeżdża po rzemieniu na dół, obejmuje szyjkę, a ja podrzucam głowę na prawo. Potem „Habt acht!”, więc prawą ręką chwytam rzemień, a głowa moja zwraca się prosto na pana.

I znowuż odzywał się głos feldfebla:

– In die Balanz! Beim Fuss! In die Balanz! Schul-tert! Bajonett auf! Bajonett ab! Fällt das Bajonett! Zum Gebet! Vom Gebet! Kniet nieder zum Gebet! Laden! Schiessen! Schiessen halbrechts! Ziel Stabswagon! Distanz 200 Schritt… Fertig! An! Feuer! Setzt ab! An! Feuer! An! Feuer! Setzt ab! Aufsatz normal! Patronen versorgen! Ruht!

Feldfebel skręcał papierosa, Szwejk zaś oglądał tymczasem numer karabinu i zaczął mówić:

– 4268! Akurat taki sam numer miała pewna lokomotywa w Pęczkach na szesnastym torze szlaku. Mieli ją wyprawić do depo w Łysej nad Łabą do remontu, ale sprawa nie była wcale taka prosta, jak się zdaje, bo ten maszynista, panie feldfebel, co ją miał prowadzić, nie umiał zachowywać w pamięci liczb. Więc inspektor szlaku wezwał go do kancelarii i mówi: „Na szesnastym torze jest lokomotywa numer 4268. Ja wiem, że pan nie ma dobrej pamięci do liczb, a gdy się panu jaką liczbę wypisze na kartce, to pan kartkę gubi. Skoro więc mą pan taką słabą pamięć do liczb, to proszę uważać, a ja panu dowiodę, że to bardzo łatwo zapamiętać sobie jakąkolwiek liczbę. Patrz pan: lokomotywa, którą ma pan odstawić do Łysej nad Łabą, ma numer 4268. Więc baczność: pierwsza liczba – czwórka, druga – dwójka. Możesz pan już zapamiętać 42, to jest dwa razy dwa, o ile bierze się rzecz od dwójki, albo też mamy 4 podzielone przez 2 równa się dwom i znowuż masz pan 4 i 2 obok siebie. A teraz tylko nic się pan nie bój, ile to będzie dwa razy cztery? Osiem, nieprawdaż? Więc wbij pan sobie w pamięć, że ósemka z tej liczby jest ostatnią w tym szeregu. Gdy więc już pan wie, że pierwsza liczba jest 4, potem idzie 2, a czwarta jest 8, to i trzecią zapamiętać nietrudno, jeśli się sprytnie zabrać do rzeczy. Strasznie to proste, bo chodzi o 6. Pierwsza 4, druga 2, czyli że razem 6. Murowane i pewne, że tej szóstki z trzeciego miejsca zapomnieć nie można. I oto masz pan liczbę 4268 utkwioną w głowie na zawsze. Albo też może pan dojść do tych samych wyników w sposób jeszcze prostszy…”

Feldfebel przestał palić i wytrzeszczył oczy na Szwejka.

– Kappe alb! – zamruczał pod nosem, a Szwejk z wielką powagą mówił dalej:

– Więc zaczął mu objaśniać ten łatwiejszy sposób, żeby numer lokomotywy 4268 nie wyleciał z pamięci. Gdy się od 8 odejmuje 2, zostaje 6. A więc już masz 68. Sześć mniej dwa równa się cztery, jest więc i czwórka, czyli 4–68, a gdy się wstawi na drugie miejsce dwójkę, to się ma całą liczbę: 4–2–6–8. Można tę rzecz zrobić jeszcze łatwiej, przy pomocy mnożenia i dzielenia, a rezultat jest taki sam. Pamiętaj pan tylko tyle, że dwa razy 42 równa się 84. Rok ma dwanaście miesięcy. Odliczamy więc dwanaście od 84 i pozostaje nam 72, od tego odliczamy jeszcze 12 miesięcy, mamy 60. Szóstka jest już murowana, a zero odrzucamy. Wiemy już 42, 68, 4. Kiedyśmy już skreślili zero, to skreślimy i tę czwórkę na końcu i znowuż ogromnie jasno i wyraźnie otrzymujemy 4268, czyli numer lokomotywy, którą trzeba odstawić do depo w Łysej nad Łabą. A z dzieleniem sprawa też jest nietrudna. Wyliczam sobie koeficjent według taryfy celnej. Czy panu słabo, panie feldfebel? Jeśli pan chce, to mogę zacząć od general de charge. Fertig! Hoch an! Feuer! E, do pioruna! Pan kapitan nie powinien był wysyłać nas na takie ostre słońce. Trzeba lecieć po nosze.