Tasuta

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Żołnierze! Nasze wzniosłe zadanie jest trudne! Oczekują nas ciężkie marsze, najróżniejsze niedostatki, braki wszystkiego i różne udręki! Ale z całkowitym zaufaniem oczekuję od was dowodów wytrwałości, pokażcie, jaką macie silną wolę!

– Ach, ty wole! – zrymował Szwejk.

Podporucznik Dub improwizował dalej:

– Dla was, żołnierze, żadna przeszkoda nie jest tak wielką, byście nie zdołali jej pokonać! Jeszcze raz, żołnierze, powtarzam wam, że nie prowadzę was ku zwycięstwu łatwemu. Twardy to dla was będzie orzech do zgryzienia, ale wy go zgryziecie! A dzieje wieków głosić będą waszą chwałę!

– Nabierz wody w gębę, bo dostaniesz w pałę… – deklamował Szwejk.

A podporucznik Dub jakby usłyszał, jakby napił się letniej wody, wychylił się z dwukółki i ze spuszczoną głową zaczął wymiotować na zakurzoną szosę i dopiero gdy mu trochę ulżyło, wrzasnął z całej siły:

– Żołnierze, naprzód! – Natychmiast wszakże opadł z powrotem na tobołek telegrafisty Chodounskiego i spał bez przerwy aż do Turowej-Wolskiej, gdzie go wreszcie zbudzono i ściągnięto z wozu na rozkaz porucznika Lukasza, który miał z nim uciążliwą i długą rozmowę. Podporucznik otrzeźwiał ostatecznie tak dalece, że zdołał oświadczyć:

– Logicznie rzecz biorąc zrobiłem głupstwo, ale naprawię je w obliczu nieprzyjaciela.

Musiał jednak nie być jeszcze całkiem trzeźwy, bo odchodząc do swego oddziału, rzekł do porucznika Lukasza:

– Jeszcze wy mnie nie znacie, ale poznacie mnie!

– Niech pan się poinformuje u Szwejka o tym wszystkim, co pan wyrabiał.

Przed udaniem się więc do swego oddziału, podporucznik Dub poszedł do Szwejka, którego znalazł w towarzystwie Balouna i sierżanta rachuby Vańka.

Baloun opowiadał właśnie o tym, że u siebie w młynie miewał zawsze butelkę piwa w studni i że piwo było takie zimne, aż zęby drętwiały. I w innych młynach wszędzie zapijano takim piwem gomółki, ale on w żarłoczności swojej, za którą teraz Pan Bóg go karze, zjadł po gomółkach jeszcze porządny kawał mięsa. A teraz oto sprawiedliwość boża ukarała go ciepłą, zaśmierdłą wodą ze studni w Turowej-Wolskiej, do której to wody żołnierze dla zabezpieczenia się przed cholerą wsypywać musieli kwas cytrynowy, rozdany im przed chwilą, gdy plutony fasowały wodę ze studzien. Baloun wyraził przekonanie, że ten kwas cytrynowy jest chyba na to tylko, żeby w ludziach wzbudzać tym większy apetyt. Nie można co prawda zaprzeczyć, że w Sanoku trochę się pożywił, co więcej, że oberlejtnant Lukasz podarował mu połowę porcji cielęciny, którą Baloun przyniósł dla niego z brygady, ale swoją drogą jest to rzecz okropna, iż jedzenia jest tak mało, bo przez całą drogę był przekonany, że gdy przybędą gdzieś na nocleg, to dostaną porządną kolację. Był o tym przekonany tym bardziej, że kucharze nabierali wody do kotłów; zaraz też poszedł do kuchni przepytać się co i jak, ale mu odpowiedzieli, że tymczasem kazano naczerpać wody, ale za chwilę może przyjść rozkaz, że wodę trzeba wylać.

W tej właśnie chwili zbliżył się do nich podporucznik Dub, a ponieważ nie miał zwykłej pewności siebie, więc zapytał:

– Rozmawiacie sobie?

– Rozmawiamy sobie, panie lejtnant – odpowiedział w imieniu wszystkich Szwejk. – Bawimy się wesoło, bo zawsze najlepiej jest dobrze się bawić. Właśnie rozmawiamy o kwasie cytrynowym. Bez przyjemnej rozmowy żaden żołnierz wytrzymać nie może, jako że przy rozmowie zapomina się o trudach wojennych.

Podporucznik Dub wezwał Szwejka, żeby mu towarzyszył kawałek drogi, bo ma go o coś zapytać. Kiedy oddalili się od reszty żołnierzy, rzekł do niego bardzo niepewnym głosem:

– A czy nie rozmawialiście o mnie?

– Bynajmniej, panie lejtnant, nic podobnego, tylko rozmawialiśmy o kwasie cytrynowym i o mięsie wędzonym.

– Oberlejtnant Lukasz mówił mi, że niby coś wyrabiałem, a wy, Szwejku, macie o tym jakoby wiedzieć.

Szwejk z wielką powagą i z naciskiem odpowiedział:

– Nic takiego pan nie wyrabiał, panie lejtnant, był pan tylko z wizytą w pewnym domu rozpusty. Ale to musiało być przez pomyłkę. Blacharza Pimpra z Koziego Placyku też zawsze musieli szukać, gdy wybierał się do miasta po blachę, i znajdowali go w takim samym lokalu albo „U Szuhów”, albo „U Dvorzaków”, jak ja znalazłem pana lejtnanta. Na dole była kawiarnia, a na górze w naszym przypadku były dziewczyny. Pan lejtnant widać nie bardzo się orientował, gdzie się znajduje, ponieważ było bardzo gorąco, a gdy człowiek nie jest przyzwyczajony do picia, to przy takim gorącu upije się nawet zwykłym arakiem, nie tylko jarzębiakiem jak pan, panie lejtnant. Więc otrzymałem rozkaz wręczenia panu zaproszenia na konferencję, która miała się odbyć przed wyruszeniem w pole, no i znalazłem pana podporucznika u tej dziewczyny na górze. Skutkiem tego gorąca i tego jarzębiaka pan mnie wcale nie poznał i leżał pan tam na kanapie rozebrany. Wcale pan tam nic nie wyrabiał i nie mówił pan: „Wy mnie jeszcze nie znacie”. Taka rzecz może się przytrafić każdemu, gdy jest tak gorąco. Niejeden lata za takimi przygodami jak opętany, drugiemu przytrafi się taka rzecz jak ślepej kurze ziarno. Gdyby pan był znał, panie lejtnant, starego Vejvodę podmajstrzego, toby pan wiedział, co się może stać człowiekowi na tym świecie. Postanowił on mianowicie, że nie będzie używał żadnych napojów, którymi można się upić. Więc kazał sobie nalać jeszcze jednego na drogę i ruszył w świat na poszukiwanie tych napojów bez alkoholu. Najpierw zatrzymał się w gospodzie „Na Przystanku”, kazał sobie podać ćwiarteczkę wermutu i nieznacznie zaczął przepytywać gospodarza, co też pijają ci niby abstynenci. Całkiem słusznie wyrozumował, że czysta woda byłaby nawet dla abstynentów napojem okrutnym. Gospodarz wytłumaczył mu tedy, że abstynenci piją wodę sodową, limoniadę, mleko, a następnie wina bez alkoholu, napoje chłodzące i podobne rzeczy czyste. Z tego wszystkiego najbardziej przemówiły do przekonania tego Vejvody owe wina bez alkoholu. Zapytał potem, czy istnieją wódki bez alkoholu, wypił jeszcze jedną ćwiarteczkę, porozmawiał z gospodarzem o tym, że to doprawdy grzech schlać się zbyt często, na co gospodarz mu odpowiedział, że wszystko na świecie znieść potrafi, tylko nie pijanego człowieka, który uchla się, Bóg wie gdzie, i do niego przyjdzie wytrzeźwieć przy flaszeczce wody sodowej i jeszcze zrobi piekło. „Schlaj się u mnie – powiada szynkarz – to cię będę uważał za swego, ale jak się upijesz gdzie indziej, to cię znać nie chcę”. Stary Vejvoda dopił swoje i poszedł dalej, aż dotarł, panie lejtnant, na Plac Karola do handlu win, w którym bywał już dawniej, i pytał, czy nie mają win bez alkoholu. „Win bez alkoholu nie mamy, panie Vejvodo – odpowiedzieli mu – ale gdyby pan chciał wermutu albo sherry…” Stary Vejvoda wstydził się odejść bez spożycia czegoś, więc wypił ćwiartkę wermutu i ćwiartkę sherry, a podczas gdy siedział i pił, zapoznał się, panie lejtnant, z pewnym człowiekiem, który też był abstynentem. Pogadali ze sobą, wypili jeszcze po ćwiartce i wreszcie ten nowy znajomy wygadał się, że wie, gdzie mają wina bez alkoholu. „Jest to przy ulicy Bolzano, schodzi się tam po schodach na dół i mają tam gramofon”. Za tę dobrą wiadomość pan Vejvoda zafundował całą butelkę wermutu, a potem ruszyli obaj na ulicę Bolzano, gdzie to się schodzi po schodach na dół i gdzie mają gramofon. I rzeczywiście, tam podawano tylko wina owocowe bez alkoholu. Najpierw każdy z nich kazał sobie podać pół litra wina agrestowego, potem pół litra wina porzeczkowego bez alkoholu, aż zaczęło im się robić ciepło po tych wszystkich wermutach i sherry, które przedtem wypili, więc dalejże hałasować i domagać się urzędowego potwierdzenia, że to wino, co piją, jest rzeczywiście bez alkoholu. Bo oni są abstynenci, a jeśli nie przedstawią im takiego zaświadczenia, jakiego żądają, to wszystko porozbijają w drobne kawałki razem z gramofonem. Potem policjant musiał ich obu taszczyć po tych schodach na górę, żeby ich wywlec na ulicę Bolzano. Trzeba ich było wsadzić do plecionki i zamknąć w areszcie i obaj jako abstynenci zostali skazani za pijaństwo.

– Czemu wy mi o tym opowiadacie! – krzyknął podporucznik Dub, który podczas tego opowiadania wytrzeźwiał ostatecznie.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to właściwie nie ma nic do rzeczy, ale ponieważ się tak zgadało…

Podporucznikowi Dubowi wydało się w tej chwili, że Szwejk obraził go znowu, a ponieważ odzyskał tymczasem pełnię swej samowiedzy, więc krzyknął na niego:

– Ty mnie poznasz kiedyś! Jak stoisz?

– Posłusznie melduję, że stoję źle, bo zapomniałem, posłusznie melduję, złożyć pięty do kupy. Zaraz się zrobi.

Szwejk stanął jak najpoprawniej, według przepisu. Podporucznik Dub zastanawiał się, co by tak jeszcze powiedzieć, ale wreszcie zdobył się tylko na uwagę:

– Ty się, uważasz, pilnuj, żebym ci tego nie musiał drugi raz powtarzać. – I starym swoim zwyczajem dodał: – Ty mnie jeszcze nie znasz… – i dla odmiany dokończył: – Ale ja cię znam.

Oddalając się od Szwejka, podporucznik Dub pomyślał o pedagogicznym wpływie na niego:

„Kto wie, czy nie byłbym na niego wpłynął lepiej, gdybym mu powiedział: ja cię, drabie, już dawno znam z twej złej strony”.

Potem podporucznik Dub zawołał swego służącego Kunerta i kazał mu się postarać o dzban wody.

Ku czci Kunerta trzeba powiedzieć, że bardzo długo szukał po Turowej-Wolskiej i dzbana, i wody.

Udało mu się wreszcie ukraść księdzu plebanowi dzban, napełnił go wodą z pewnej studni, całkiem zabitej deskami. W tym celu musiał oczywiście wyrwać kilka desek, ponieważ studnia była zabita nimi jako podejrzana, że ma wodę tyfusową.

Podporucznik Dub wypił wszakże cały dzban wody bez jakiejkolwiek szkody dla zdrowia, czym potwierdził prawdziwość przysłowia:

– Dobry wieprz i na wodzie się upasie.

Wszyscy mylili się, oczywiście, przypuszczając, że nocować będą w Turowej-Wolskiej.

Porucznik Lukasz wezwał telefonistę Chodounskiego, sierżanta rachuby Vańka, ordynansa kompanii Szwejka oraz Balouna. Rozkazy były proste. Wszyscy pozostawią ekwipunek u sanitariuszy i drogą polną ruszą natychmiast na Mały Połaniec, a następnie wzdłuż potoku na południowy wschód pójdą w kierunku na Liskowiec.

 

Szwejk, Vaniek i Chodounsky są kwatermistrzami. Wszyscy muszą starać się o nocleg dla kompanii, która przybędzie za nimi najwyżej za godzinę lub półtorej godziny. Zaś Baloun na kwaterze, która zostanie wyznaczona dla porucznika Lukasza, każe upiec gęś, a wszyscy trzej pilnować będą Balouna, żeby połowy nie zeżarł. Prócz tego Vaniek i Szwejk muszą kupić taką świnię dla kompanii, żeby każdy żołnierz dostał taki kawałek mięsa, jaki przewiduje odnośny przepis. W nocy będzie się przyrządzało gulasz. Noclegi dla szeregowców muszą być porządne. Unikać chałup zawszonych, żeby żołnierze mogli należycie odpocząć, bo kompania już o pół do siódmej rano rusza z Liskowca na Krościenko do Starej Soli.

Batalion nie był już taki ubogi jak jeszcze do niedawna. Intendentura brygady w Sanoku wypłaciła batalionowi zaliczkę na przyszłą rzeź. W kasie kompanii znajdowało się przeszło sto tysięcy koron, a sierżant rachuby Vaniek otrzymał już rozkaz powypłacania żołnierzom należności i zaległości za nie wydany komiśniak i strawę, jak tylko kompania znajdzie się na miejscu, to znaczy w okopach, w obliczu śmierci.

Podczas gdy wszyscy czterej wybrali się w drogę, aby wypełnić rozkazy, do kompanii przybył miejscowy pleban i rozdawał żołnierzom według ich narodowości karteczki z „pieśnią lourdską” we wszystkich językach. Miał tych pieśni całą pakę, bo pozostawił je u niego – z myślą o rozdaniu ich przechodzącym wojskom – jakiś wysoki wojskowy dostojnik kościelny, przejeżdżający przez opustoszałą Galicję samochodem w towarzystwie jakichś kobiet. Pieśń była taka:

 
Kędy rzeczułka wytryska z górskich łon,
Anielskie wieści zwiastuje wszem wiernym dzwon:
Ave, ave, ave, Maria! – Ave, ave, ave, Maria!
 
 
Bernardo, dziewczę, cóż to dokoła za ruch?
Na zieleń łąki spływa niebiański duch. Ave!
 
 
Przed skałą wstrzymaj, dziewczyno, krok,
Gwiazd blaskiem patrzy na ciebie najświętszy wzrok. Ave!
 
 
Cudnie ją zdobi szata liliowej bieli
I pas ma z obłoku na swojej szacie anielej. Ave!
 
 
Z jej rąk złożonych różaniec spływa,
O Pani, Królowo nasza miłościwa! Ave!
 
 
Cóż to, Bernardo, tak cudnie ci błyszczy na twarzy,
Jakby się na niej jasny niebieski odblask rozżarzył? Ave!
 
 
Już klękła oto, pacierz odmawia do swojej Pani,
A Ona w odpowiedzi niebiańskiej słowo dla niej. Ave!
 
 
O dziecię moje, wiedz, że bez grzechu jestem poczętą,
Dla wszystkich chcę być ochroną tutaj możną i świętą. Ave!
 
 
Do tego świętego miejsca przybywaj, ludu mój.
Składając hołd Niebieskiej Matce, ucisz żal swój. Ave!
 
 
Świadcz: tutaj miejsce zjawienia mam,
Chcę, by mi tutaj wzniesiono z marmuru chram. Ave!
 
 
A zdrój żywej wody, co tryska tu z ziemi,
Jest zmiłowania mojego poręką nad wszystkimi. Ave!
 
 
Chwała tobie, dolinko pełna miłości,
Bo tutaj nasza Matka Najświętsza gości. Ave!
 
 
W skale cudowna się mieści grota Twa,
A Ty nas rajem obdarzasz, Królowo miłościwa. Ave!
 
 
Od chwili świętej, kiedyś zjawiła się tu,
Mężów i niewiast przybywa tutaj pobożny tłum. Ave!
 
 
Ty, która tutaj, o Pani, czczona być chcesz,
Zmiłuj się, Ciebie prosimy, nad nami też. Ave!
 
 
Gwiazdo zbawienia, blaskami swymi nam świeć
I ku tronowi bożemu drogami ziemi nas wiedź. Ave!
 
 
O Panno Święta, opiekę swoją nam daj
I miłosierdziem nam otwórz po śmierci raj. Ave!
 

W Turowej-Wolskiej było pełno latryn, a w każdej z nich walało się mnóstwo takich karteczek z pieśnią lourdską.

Kapral Nachtigal, pochodzący z okolic Kasperskich Gór, zdobył butelkę wódki od jakiegoś wystraszonego Żyda, zebrał kilku kamratów i wszyscy popijając śpiewali lourdską pieśń po niemiecku na nutę Prinz Eugen, opuszczając refren „Ave”.

Droga, jaką szli po zachodzie słońca owi czterej wysłańcy, którzy mieli się wystarać o nocleg dla kompanii 11, była okropna; dostali się oni wreszcie do lasku nad potokiem, który miał ich zaprowadzić do Liskowca.

Baloun, który po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, iż nie wiedział, dokąd właściwie idzie, a któremu wszystko wydało się ogromnie tajemnicze i zastanawiające, i to, że jest ciemno, i to, że idą szukać noclegu, powziął nagle straszliwe podejrzenie, że coś tu jest nie w porządku.

– Koledzy – rzekł szeptem, potykając się co chwila na drodze nad potokiem – zostaliśmy wysłani na stracenie.

– Jak to? – krzyknął na niego Szwejk.

– Koledzy, nie wrzeszczmy tak głośno – błagał po cichu Baloun – ja już czuję tę całą hecę w krzyżach. Usłyszą nas i zaczną do nas strzelać. Ja już wiem: posłali nas naprzód, żeby się przekonać, czy tu gdzie nie ma nieprzyjaciela, a gdy usłyszą strzelanie, to zaraz będą wiedzieli, że dalej już iść nie można. My, koledzy, jesteśmy takim patrolem, co go się wysyła naprzód, jak mnie tego uczył kapral Terna.

– No to idź naprzód – rzekł Szwejk. – My pójdziemy grzecznie za tobą, żebyśmy mieli w tobie ochronę, skoro już jesteś taki olbrzym. Jak cię postrzelą, to nam zamelduj, żebyśmy mogli upaść na ziemię. Ładny z ciebie żołnierz, że się boisz, iż do ciebie będą strzelali. Przecie każdy żołnierz to właśnie najbardziej powinien lubieć, jako że każdy żołnierz wie, iż zapasy amunicji nieprzyjacielskiej maleją tym bardziej, im częściej do żołnierza naszego strzelają. Z każdym wystrzałem wymierzonym przez nieprzyjaciela przeciwko tobie zmniejsza się jego siła bojowa. Zresztą on też kontent, że może strzelać do ciebie, bo potem nie potrzebuje dźwigać patronów i łatwiej mu uciekać.

– Kiedy ja mam w domu gospodarstwo – ciężko westchnął Baloun.

– Pluń ty, bratku, na gospodarstwo – radził mu Szwejk. – Lepiej polegnij za najjaśniejszego pana. Czy cię tego w wojsku nie uczyli?

– Mówili o tym tylko jakby mimochodem – rzekł zgłupiały Baloun. – Tyle tylko, że mi kazali chodzić na plac ćwiczeń i nic podobnego już potem nie słyszałem, bo potem zostałem już pucybutem… Żeby najjaśniejszy pan kazał nam przynajmniej dawać lepiej jeść!…

– Ach, ty nienasycona, przeklęta świnio! Żołnierzowi przed bitwą w ogóle nie powinni dawać jeść. Mówił nam o tym już przed laty kapitan Untergriez, który nauczał w szkole żołnierskiej. Mawiał on przy każdej sposobności: „Ej, łobuzy przeklęte, gdyby kiedyś doszło do wojny, to pamiętajcie, żeby się przed bitwą nie obżerać. Kto się obeżre i zostanie ranny w brzuch, przepadnie jak amen w pacierzu, bo komiśniak i zupa wylezą mu zaraz z kiszek i zapalenie murowane. Ale gdy żołądek ma pusty, to taka rana w brzuchu jest głupstwem, jakby go ukąsiła osa, jednym słowem, sama uciecha”.

– Ja szybko trawię – rzekł Baloun – w moim żołądku nic się nie zależy. Ja, kolego, wsunę na przykład miskę knedli ze schabem i kapustą, a za pół godziny więcej ci po tym wszystkim nie wysram, jak jakie trzy łyżki. Reszta gdzieś tam we mnie przepada. Mówią ludzie, że takie bedłki, jak na przykład kurki, są niestrawne, że wychodzą nienaruszone, więc można by je wymyć i przyrządzić z octem. U mnie przeciwnie: nażrę się tych kurków tyle, że inny pękłby chyba, a gdy idę za stodołę, to tyle tam wszystkiego, co w pieluszce półrocznego dziecka. Reszta też się gdzieś gubi we mnie. Powiem ci nawet, kolego – zwierzał się Baloun coraz szczegółowiej – że we mnie rozpuszczają się ości ryb i pestki śliwek. Pewnego razu umyślnie pestki liczyłem. Zjadłem siedemdziesiąt knedli ze śliwkami, nie wypluwając pestek, a potem za stodołą grzebałem w tym wszystkim patykiem, odkładałem pestki na bok i liczyłem. Połowy się nie doliczyłem, rozpuściły się we mnie.

Z piersi Balouna wyrwało się głębokie westchnienie:

– Moja żona robiła knedle ze śliwkami z ciasta ziemniaczanego, do którego dodawała trochę twarogu, żeby było pożywniejsze. Sama wolała posypywane makiem, a ja znowu chciałem, żeby były posypywane tartym serem. Raz ją nawet z tego powodu sprałem… Ach, nie umiałem uszanować swego szczęścia rodzinnego!

Baloun przystanął, mlasnął językiem i głosem smutnym rzekł miękko:

– Wiesz, kolego, teraz, kiedy tych klusek nie mam, to mi się zdaje, że żona jednak miała rację, że te kluski z tym jej makiem są jednak lepsze. Wtedy zawsze mi się wydawało, że mi ten mak włazi między zęby, a teraz myślę sobie często: niechby go właziło w zęby jak najwięcej… Moja biedna żona miała ze mną nieraz ciężkie życie i często płakała, kiedym się na przykład upominał, żeby do podgardlanek dawała więcej majeranku, a przy sposobności szturchnąłem ją zdrowo pod żebro. Pewnego razu sprałem ją, biedaczkę, tak, że leżała dwa dni, za to, że na kolację nie chciała dla mnie zarżnąć indyka i kazała mi się zadowolić kogutkiem.

Ech, kolego – rozpłakał się Baloun – gdyby teraz była podgardlanka nawet bez majeranku i kogut… A sos koperkowy lubisz? Widzisz, o ten sos koperkowy piekliłem się często, a teraz piłbym go jak kawę.

Baloun zapominał powoli o domniemanym niebezpieczeństwie i w ciszy nocnej, już nawet wtedy, gdy skręcali na drogę do Liskowca, opowiadał Szwejkowi o wszystkim, czego onego czasu nie szanował i nie lubił, a co teraz jadłby, ażby mu się uszy trzęsły.

Za nimi szedł telefonista Chodounsky z sierżantem rachuby Vańkiem.

Chodounsky opowiadał Vańkowi, że zdaniem jego, ta wojna światowa to błazeństwo. Najgorsze na tej wojnie jest to, że gdy się czasem przerwą przewody telefoniczne, to trzeba je w nocy naprawiać, a jeszcze gorsze to, że teraz mają reflektory, jakich dawniej nie znano. Otóż teraz, właśnie w chwili gdy naprawiasz te przeklęte druty, nieprzyjaciel wyszuka cię reflektorem i poszczuje na ciebie całą artylerię.

We wsi, w której mieli wyszukać nocleg dla kompanii, było ciemno i rozszczekały się wszystkie psy, co zmusiło wyprawę do zatrzymania się i naradzenia, w jaki sposób zabezpieczyć się przed tymi kundlami.

– Czy nie byłoby lepiej zawrócić? – szepnął Baloun.

– Balounie, Balounie, gdybyśmy powtórzyli twoje słowa komu należy, to zostałbyś rozstrzelany za tchórzostwo – napominał go Szwejk.

Psy szczekały coraz bardziej, odzywały się nawet w stronie południowej za rzeką Ropą, w Krościenku i w innych wsiach, bo Szwejk wrzeszczał w ciszę nocy:

– Leżeć! leżeć! leżeć! – jak niegdyś wrzeszczał na swoje psy, kiedy nimi handlował.

Psy szczekały coraz natarczywiej, tak że sierżant rachuby rzekł do Szwejka:

– Nie wrzeszczcie tak, Szwejku, bo się na nas rozszczeka cała Galicja.

– Coś podobnego – odpowiedział Szwejk – przytrafiło się nam na manewrach w Taborszczyźnie. Przybyliśmy tam w nocy do pewnej wsi, a psy zaczęły okropnie ujadać. Okolice są tam wszędzie bardzo ludne, tak że to psie szczekanie przerzucało się ze wsi do wsi, coraz dalej, a gdy psy tej wsi, w której obozowaliśmy, milkły, to słyszały szczekanie innych psów, na przykład z Pelhrzimova, więc znowu zaczynały ujadać i po chwili szczekała cała Taborszczyzna, Pelhrzimovszczyzna, Budziejowskie, Humpolecczyzna, Trzebońskie i Jihlavszczyzna. Nasz kapitan był to taki nerwowy dziadyga, który nie mógł wytrzymać psiego szczekania, nie spał przez całą noc, kręcił się i bezustannie pytał wartowników: „Kto szczeka? Co szczeka?” Żołnierze posłusznie meldowali, że psy szczekają, a jego to tak rozzłościło, że ci, co wtedy stali na warcie, dostali za to koszarniaka po skończonych manewrach. Potem zawsze wyznaczał „psią komendę” i wysyłał ją naprzód. Ta psia komenda miała za zadanie powiadomić mieszkańców wsi, żeby pilnowali psów i nie pozwalali im szczekać w nocy, bo każdy pies, który zaszczeka, zostanie zastrzelony. Ja też należałem do takiej psiej komendy, a gdy przybyliśmy do pewnej wsi w Milevsku, pomieszało mi się wszystko w głowie i zawiadomiłem wójta, że każdy właściciel psa, który zaszczeka w nocy, zostanie ze względów strategicznych stracony. Wójt się przeraził, zaprzągł konie do wozu i natychmiast pojechał do sztabu głównego prosić o łaskę dla całej wsi. Do sztabu nie dopuścili go w ogóle, a wartownicy byliby go o mały figiel zastrzelili. Musiał więc wracać do domu z niczym i zanim przybyliśmy do wsi, wszyscy właściciele psów poowiązywali swoim kundlom pyski gałganami, żeby nie mogły szczekać, z czego trzy psy dostały wścieklizny.

Wchodzili do wsi ostrożnie, przyjąwszy do wiadomości doświadczenia Szwejka, że psy boją się w nocy ognika zapalonego papierosa. Na nieszczęście nikt z nich papierosów nie palił, tak że rada Szwejka pozostała bez znaczenia. Pokazało się wszakże, że psy szczekają z uciechy, bo przypomniały sobie oddziały wojskowe, które, przechodząc przez wieś, zawsze zostawiały coś pieskom do zjedzenia.

 

Mądre stworzenia czuły już z daleka, iż zbliżają się ci, co pozostawiają po odejściu kości i padlinę końską. Nie wiadomo skąd otoczyły Szwejka cztery duże psiska i zaczęły się z nim burzliwie witać wymachując ogonami na wszystkie strony.

Szwejk głaskał je, klepał po karkach i rozmawiał z nimi jak z dziećmi:

– Więc przyszliśmy do was, moje pieski, będziemy tu lulać i papusiać, damy wam kosteczki i skórki, a rano ruszymy dalej przeciwko nieprzyjacielowi.

We wsi po chałupach ludzie zapalali światła, a gdy kwatermistrze zaczęli pukać do drzwi pierwszej z brzega chałupy, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka wójt, zza zamkniętych drzwi odezwał się jękliwy i wrzaskliwy głos kobiecy, który z polska po ukraińsku wywodził, że mąż na wojnie, w domu dzieci chore na ospę, a Moskale wszystko pozabierali i jak mąż wyruszał na wojnę, to nakazywał, żeby w nocy nikomu nie otwierać. Dopiero gdy szturm do chałupy poparli oświadczeniem, że są kwatermistrzami, drzwi otworzyła im jakaś tajemnicza ręka, a wtedy pokazało się, że to właśnie tutaj mieszka wójt, który daremnie starał się Szwejka przekonać, że to nie on przemawiał takim jękliwym kobiecym głosem. Tłumaczył się, że spał na sianie i że jego żona, gdy ją w nocy niespodzianie obudzić, zaczyna mówić od rzeczy. Co do noclegu dla kompanii, to wioska jest taka mała, że nawet jeden żołnierz się w niej nie zmieści. W ogóle nie ma gdzie spać. Do kupienia też tu nie ma niczego, bo Moskale wszystko zabrali.

Gdyby panowie dobrodzieje nie pogardzili jego towarzystwem, to zaprowadziłby ich do Krościenka, gdzie są wielkie gospodarstwa, a wszystkiego kwadrans drogi dalej. Miejsca jest tam dużo, każdy żołnierz będzie się mógł przykryć baranim kożuchem, a krów tam tyle, że każdy dostanie pełną menażkę mleka. I woda tam jest dobra, panowie oficerowie będą mogli spać we dworze, ale tutaj w Liskowcu? Bieda, parchy i wszy. On sam miał niegdyś pięć krów, ale Moskale wszystko mu zabrali, tak że on sam, gdy potrzebuje mleka dla swoich chorych dzieci, musi po nie chodzić aż do Krościenka.

Jakby na dowód prawdziwości jego słów z pobliskiej obory ozwało się buczenie krówek pomieszane z głosem kobiecym, który nakazywał nieszczęsnym krowom milczenie i życzył im, żeby je cholera pokręciła.

Ale wójta nie zmieszało to bynajmniej. Wdziewając buty z cholewami, mówił dalej.

– Jedyną krowę ma tutaj sąsiad Wojciech, której głos panowie dobrodzieje raczyli słyszeć. Jest to krowa chora, melancholijna. Moskale zabrali jej cielątko. Od tego czasu mleka nie daje, ale gospodarzowi jej żal, nie chce jej zarżnąć, bo ma nadzieję, że Matka Boska Częstochowska przemieni wszystko na lepsze.

Mówiąc to wdziewał sukmanę.

– Chodźmy, panowie dobrodzieje, do Krościenka. Niedaleczko. Trzech kwadransów nie będzie. Co ja grzeszny człowiek mówię: za pół godziny zajdziemy. Znam drogę przez strumień, potem przez gaik brzozowy koło dębu… Wieś jest duża, a w karczmie jest tam dużo mocnej wódki. Chodźmy, panowie dobrodzieje! Na co jeszcze czekać? Panom żołnierzom z waszego szanownego pułku trzeba wyszukać nocleg porządny, wygodny. Pan żołnierz cesarsko-królewski bije się z Moskalami, więc potrzebuje koniecznie porządnego i czystego noclegu… A u nas? Wszy, parchy, ospa i cholera. Wczoraj u nas, w naszej przeklętej wsi, sczerniało trzech chłopów chorych na cholerę… Miłosierny Bóg przeklął Liskowiec…

W tej chwili Szwejk majestatycznie skinął ręką.

– Panowie dobrodzieje – zaczął naśladując styl wójta – czytałem kiedyś, że za czasów wojen szwedzkich, gdy trzeba było kwaterować wojsko, a wójt wykręcał się, to go wieszali na najbliższej gałęzi. Następnie, dzisiaj mówił mi w Sanoku pewien polski kapral, że gdy przychodzą kwatermistrze, to wójt ma zwołać wszystkich radnych i razem z nimi chodzi się po wszystkich chałupach i po prostu mówi: „Tutaj zmieści się trzech, tam czterech, na plebanii będą mieszkali panowie oficerowie, a za pół godziny wszystko musi być w porządku”. Panie dobrodzieju – rzekł Szwejk, zwracając się do wójta – gdzie masz tutaj porządne drzewo?

Wójt nie zrozumiał, o jakie drzewo chodzi, więc mu Szwejk wytłumaczył, że to wszystko jedno, czy to będzie brzoza czy dąb, czy grusza, czy jabłoń, bo chodzi o drzewo, które ma krzepkie gałęzie. Wójt znowu, nie zrozumiał, ale gdy usłyszał, że jest mowa o drzewach owocowych, zląkł się, bo czereśnie już dojrzewały, więc powiedział, że o niczym podobnym nie wie, ale przed domem ma dąb.

– Dobrze – rzekł Szwejk robiąc ręką międzynarodowy znak wieszania – powiesimy cię więc przed chałupą, bo powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, że jest wojna i że mamy rozkaz spać tutaj, a nie w jakimś Krościenku. Ty nam, drabie, nie będziesz zmieniał naszych planów strategicznych, bo będziesz dyndał, jak o tym jest napisane w tej książce opisującej wojny szwedzkie… Zdarzyło się, moi panowie, na manewrach koło Wielkiego Międzyrzecza…

Przerwał mu sierżant rachuby Vaniek:

– Opowiecie nam to później, mój Szwejku. – Zwracając się do wójta, Vaniek rzekł: – A teraz stawiaj wieś na nogi i dawaj kwatery!

Wójt zaczął dygotać ze strachu, tłumaczył się, że miał wobec panów dobrodziejów jak najlepsze zamiary, ale skoro się już tak uparli, to może i w tej wsi da się coś zrobić ku ogólnemu zadowoleniu. Zaraz przyniesie latarnię.

Gdy wyszedł z izby, bardzo licho oświetlonej małą lampką naftową, wiszącą pod obrazem jakiegoś świętego, który przypominał biednego kalekę, Chodounsky zawołał nagle:

– Gdzież to się podział nasz Baloun?

Zanim zdołali się zorientować, otworzyły się jakieś drzwi za piecem, zza nich wysunął się Baloun, rozejrzał się dokoła, czy nie na w izbie wójta, i głosem tubalnym, jakby miał wielki katar, mówił:

– Jha hbyłem w sphiharni nhamhacałhem cohoś, wsahadziłhem dho ghęby i wszyhstko mhi się w ghębie zlephiło. Nie, słohone, nie słohodkie, tho jest ciahasto na chleheb.

Sierżant rachuby Vaniek oświetlił go latarką elektryczną i wszyscy stwierdzili, że w życiu swoim nie widzieli jeszcze nigdy takiego umazanego austriackiego żołnierza. Przestraszyli się też, bo spostrzegli, że bluza na Balounie tak się wydęła, jakby był w ostatnim stadium brzemienności.

– Co tobie, Balounie? – zapytał Szwejk ze współczuciem i trącił go w wydęty brzuch.

– To są ogórki – charczał Baloun dławiąc się ciastem, którego nie mógł ani połknąć, ani wypluć. – Ostrożnie, to są kiszone ogórki. Sam zjadłem trzy, a parę zabrałem dla was.

Zaczął wyjmować z zanadrza ogórki jeden za drugim i podawał je towarzyszom.

Tymczasem wrócił wójt z latarnią, a widząc od progu, co się święci, przeżegnał się i zaczął narzekać:

– Moskale zabrali i nasi zabierają.

Wszyscy wyszli na drogę. Towarzyszyła im sfora psów, które trzymały się Balouna i obwąchiwały jego kieszeń u spodni, bo miał w niej kawał słoniny, zdobyty również w spiżarni, ale przez chciwość zdradliwie zatajony przed towarzyszami.

– Czemu te psy otaczają cię tak wiernie? – zapytał Szwejk Balouna.

– Czują we mnie dobrego człowieka – odpowiedział zapytany po dłuższym namyśle, ale nie dodał, że trzymał rękę w kieszeni na słoninie i że jeden z psów bezustannie chwyta go za nią zębami…

Przy wędrówce kwaterunkowej po wsi stwierdzono, że Liskowiec jest wielką osadą, która jednakże została już porządnie nadszarpnięta przez wojnę. Nie było tu pożarów, żadna ze stron walczących cudem nie wzięła jej pod ogień swej artylerii, ale za to osadzono tu mieszkańców pobliskich zniszczonych osiedli: Chyrowa, Grabowa i Hołobli.

W niektórych chatach mieszkało czasem po osiem rodzin w największej nędzy, bo łupieska wojna pierwszym swoim impetem przewaliła się nad głowami tych rodzin niby niszczycielska powódź.

Kompanię trzeba było częściowo ulokować w spustoszonej gorzelni na drugim końcu wsi, gdzie w samej drożdżowni mogło się zmieścić pół kompanii. Reszta żołnierzy została rozmieszczona po dziesięciu w większych gospodarstwach, których właściciele nie dopuścili do siebie zubożałych biedaków.

Sztab kompanii z wszystkimi oficerami, sierżantem rachuby Vańkiem, ze służącymi oficerów, z telefonistą, sanitariuszami, kucharzami i ze Szwejkiem usadowił się u księdza na plebanii, który także nie przyjął żadnej ze zrujnowanych rodzin, chociaż miał dużo wolnego miejsca.