Tasuta

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Podporucznik Dub nie zdobył się na nic, innego, tylko na słówko: „Abtreten!” Ale gdy spoglądał za oddalającym się Szwejkiem, mruczał pod nosem:

– Jeszcze ty mnie poznasz! Jezus Maria, ty mnie poznasz!…

*

Na stacji Żółtańce zgromadzony był cały batalion kapitana Sagnera oprócz straży tylnej, to jest 14 kompanii, która gdzieś się zapodziała, gdy opuszczano Lwów.

Przy wkroczeniu do miasteczka Szwejk znalazł się w całkiem nowym środowisku, tutaj bowiem śród powszechnego ruchu można już było zauważyć, że się jest nie tak daleko od pozycji, na których się ludzie zarzynają. Wszędzie było pełno artylerii i taborów, ze wszystkich domów wychodzili żołnierze najróżniejszych pułków, a między nimi, niby elita, snuli się Niemcy z Rzeszy i arystokratycznie rozdawali Austriakom papierosy, których sami mieli pod dostatkiem. Przy niemieckich kuchniach polowych, które stały na rynku, znajdowały się nawet beczki z piwem, a żołnierze otrzymywali po miarce piwa na obiad i na kolację. Koło tych beczek włóczyli się niby łakome koty zaniedbani austriaccy żołnierze o brzuchach napęczniałych od wywaru słodzonej cykorii.

Pejsaci Żydzi w długich kaftanach pokazywali sobie wzajemnie chmury dymu na zachodzie i wymachiwali rękoma. Ludzie pokrzykiwali, że to nad Bugiem pali się Uciszków, Busk i Derewiany.

Wyraźnie słychać było grzmienie dział. Gdzie indziej krzyczano znowuż, że Rosjanie z Grabowej bombardują Kamionkę Strumiłową i że walka wre wzdłuż całego Bugu, a żołnierze zatrzymują uchodźców, którzy już chcieli wracać za Bug do swoich domów.

Wszędzie panował zamęt i nikt nie wiedział nic pewnego, czy Rosjanie nie przeszli znowu do ofensywy i nie powstrzymali swego odwrotu na całym froncie.

Do dowództwa miasteczka żandarmeria polowa co chwila przyprowadzała jakąś wystraszoną duszę żydowską, oskarżoną o rozpowszechnianie niepokojących i kłamliwych wieści. W dowództwie bito nieszczęśliwych Żydów do krwi i z posiekanymi zadami puszczano ich następnie do domu. W takim to chaosie znalazł się Szwejk szukając po miasteczku swojej kompanii marszowej. Już na stacji popadłby bez mała w konflikt z dowództwem etapu. Gdy zbliżył się do stołu, przy którym udzielano informacyj żołnierzom szukającym swoich oddziałów, jakiś kapral wrzasnął na niego pytając, czy nie życzy sobie może, aby mu jego kompanię marszową sam wyszukał? Szwejk odpowiedział, że chce się tylko dowiedzieć, gdzie tu w miasteczku stacjonuje 11 kompania marszowa 91 pułku takiego a takiego marszbatalionu.

– Jest to dla mnie sprawa bardzo ważna – z naciskiem wywodził Szwejk – abym się dowiedział, gdzie jest 11 kompania marszowa, ponieważ jestem jej ordynansem.

Na nieszczęście przy stole sąsiednim siedział już jakiś sierżant sztabowy, który podskoczył jak tygrys i wrzasnął na Szwejka:

– Ach, ty przeklęta świnio! Powiada, że jest ordynansem, a nie wie, gdzie jest jego kompania!…

Zanim Szwejk zdołał odpowiedzieć, sierżant znikł w kancelarii i po chwili przyprowadził stamtąd tłustego porucznika, który wyglądał tak dostojnie, jakby był właścicielem firmy rzeźniczej.

Dowództwa etapów były pułapkami na szwendających się i zdziczałych żołnierzy, którzy by przez całą wojnę szukali swoich oddziałów i włóczyli się od etapu do etapu, a najchętniej wystawali w ogonkach przy tych stołach dowództwa etapów, nad którymi był napis: „Menagegeld”.

Gdy tłusty porucznik wszedł do izby, sierżant krzyknął: – Habt acht! – a porucznik zwrócił się do Szwejka z zapytaniem:

– Gdzie masz dokumenty?

Szwejk podał mu swoje papiery, porucznik przekonawszy się, że Szwejk ma istotnie wyznaczoną marszrutę od sztabu brygady w Przemyślu do Żółtaniec, gdzie była jego kompania, zwrócił mu je i uprzejmie rzekł do kaprala siedzącego przy stole:

– Udzielić mu informacji – i powrócił do swojej kancelarii.

Gdy drzwi zamknęły się za nim, sierżant sztabowy ujął Szwejka za ramię i odprowadzając go ku drzwiom udzielił mu takiej informacji:

– Wynoś się, śmierdząca pokrako, pókim dobry!

Szwejk znalazł się więc znowu w chaosie miasteczka i wypatrywał teraz jakiej znajomej twarzy ze swego batalionu. Długo błąkał się po ulicach, aż wreszcie postawił wszystko na jedną kartę.

Zatrzymał jakiegoś pułkownika i łamaną niemczyzną pytał go grzecznie, czy nie wie czasem, gdzie się znajduje batalion razem z jego kompanią marszową.

– Ze mną możesz rozmawiać po czesku – rzekł pułkownik – jestem Czech. Twój batalion jest rozlokowany w pobliskiej wsi Klimontowie za koleją, ale do miasteczka waszych żołnierzy nie puszczają, ponieważ pobili się na rynku z Bawarczykami, jak tylko tu przyszli.

Szwejk ruszył tedy w stronę Klimontowa.

Pułkownik zawołał na niego, sięgnął do kieszeni i dał Szwejkowi pięć koron, żeby sobie kupił papierosów, pożegnał się z nim bardzo uprzejmie i oddalając się myślał w duchu:

„Co za sympatyczny żołnierzyk”.

Szwejk kroczył dalej drogą ku wsi i rozmyślając o pułkowniku przypomniał sobie, że w Trydencie przed dwunastu laty był niejaki pułkownik Habermaier, który także zachowywał się wobec żołnierzy tak uprzejmie, a potem pokazało się, że był to homoseksualista, bo w łazienkach nad Adygą chciał zgwałcić jakiegoś aspiranta na kadeta grożąc mu regulaminem służbowym.

Z takimi ponurymi myślami doszedł Szwejk powoli do pobliskiej wsi i bez wielkiego trudu znalazł swój batalion, bo chociaż wieś była bardzo duża, to jednak znajdował się w niej tylko jeden przyzwoitszy budynek, a mianowicie szkoła, wzniesiona przez administrację Galicji w tych okolicach, zamieszkałych przez ludność ukraińską, w celu spolszczenia tej gminy.

Szkoła ta w czasie wojny przebyła kilka przemian. Przebywało w niej kilka rosyjskich i austriackich sztabów, a przez pewien czas w sali gimnastycznej mieściła się sala operacyjna, gdy w okolicy toczyły się wielkie bitwy, które decydowały o losach Lwowa. Tutaj urzynano ręce i nogi i trepanowano czaszki.

Za szkołą w ogrodzie był wielki lejowaty dół, skutek wybuchu wielkiego granatu. W kącie ogrodu stała stara grusza ze zwisającym postronkiem, na którym przed kilku dniami wisiał pop unicki oskarżony przez miejscowego polskiego nauczyciela o to, że podczas okupacji rosyjskiej był członkiem grupy Starorusinów i że w kościele odprawiał nabożeństwo na intencję zwycięstwa rosyjskiego wojska i prawosławnego cara. Oskarżenie było oczywiście kłamliwe, ponieważ oskarżonego w owym krytycznym czasie wcale tu nie było, gdyż jako chory na kamienie żółciowe leczył się wtedy w małej miejscowej lecznicy, z dala od działań wojennych, w Bochni Zamurowanej.

Na powieszenie unickiego popa złożyło się kilka okoliczności: narodowość, fanatyzm religijny i kury. Nieszczęśliwy pop zabił mianowicie tuż przed wybuchem wojny jedną z kur nauczyciela w swoim ogrodzie nie mogąc się zgodzić na to, aby obce kury rozgrzebywały jego zagonki i wygrzebywały nasiona melonów.

Po nieboszczyku popie plebania została pusta, bo każdy zabrał sobie z niej pamiątkę, co mu się akurat podobało.

Jakiś poczciwy polski chłopek wziął sobie nawet stary fortepian, którego wierzch przydał mu się doskonale do naprawienia świńskiego chlewika. Część sprzętów porąbali żołnierze na ogień, jak to już było w zwyczaju, bo na szczęście na plebanii znajdował się nieuszkodzony wielki piec i doskonała kuchnia, jako że pop lubił dobrze podjeść sobie, podobnie jak wszystkie inne popy, i miał wielki zapas rondli, garnków i brytfann.

Było to już niemal tradycją, że wszystkie oddziały wojsk, przechodząc tamtędy, na tej opustoszałej plebanii zakładały kuchnię dla oficerów. Zaś na piętrze, w dużym pokoju, mieściło się coś w rodzaju oficerskiego kasyna. Stoły zabierano, gdzie popadło, po domach mieszkańców wsi.

Dzisiaj właśnie oficerowie batalionu urządzili sobie uroczystą kolację. Złożyli się, kupili wieprze i kucharz Jurajda szykował wyżerkę jak się patrzy. Otaczała go cała sfora pasożytów z szeregów pucybutów oficerskich, a nad nimi górował sierżant rachuby, który udzielał rad Jurajdzie, jak powinien dzielić głowiznę, żeby dla niego zostało kawałek ryjka.

Najbardziej wytrzeszczał oczy na te dobre rzeczy nienażarty Baloun.

Tak chyba przyglądają się ludożercy misjonarzom piekącym się na rożnie i wydającym miły zapach, gdy na płomień kapnie tłuszcz ich ciała. Baloun doznawał niezawodnie uczuć psa ciągnącego mleczarski wózek, gdy przed nim idzie chłopiec wędliniarza i na nieckach niesie stos świeżych serdelków z wędzarni, a ich różaniec zwisa z niecek aż na ramię, tak że tylko podskoczyć i chwycić zębami… Ale cóż? Wstrętny rzemień trzyma biednego psa na uwięzi, a pysk zamyka kaganiec.

A tymczasem nadzienie do podgardlanek, pierwsza faza wybornego żarcia, olbrzymia mgławica podgardlankowa leżała na stole i pachniała pieprzem, tłuszczem i siekaną wątróbką.

Tymczasem Jurajda z podwiniętymi rękawami miał w sobie tyle powagi, że mógłby służyć jako model do obrazu, jak Bóg chaosu tworzył świat.

Baloun nie wytrzymał i załkał. Jego łkanie przechodziło stopniowo w regularny płacz z szlochaniem.

– Czemu mi tu ryczysz jak ten byk? – zapytał kucharz Jurajda.

– A bom sobie przypomniał mój dom rodzinny – odpowiedział łkający Baloun. – Zawsze pomagałem robić wszystkie te rzeczy, ale nawet najlepszemu sąsiadowi nie posłałem kawałka takiej podgardlanki czy kiszki, bo wszystko chciałem zawsze zeżreć sam i sam też wszystko zżerałem. Pewnego razu tak się obżarłem podgardlankami, iż wszyscy myśleli, że pęknę, i pędzili mnie dokoła podwórka, smagając obficie biczem jak krowę, która najadła się koniczyny i cierpi na wzdęcie. Panie Jurajda, niech mi pan pozwoli wziąć garstkę tego nadzienia, a potem niech mnie skażą na słupek, bo inaczej udręki tej nie przeżyję.

Baloun wstał zza stolika i zataczając się jak pijany, zbliżył się do stołu i wyciągnął rękę ku nadzieniu.

Doszło do zaciętej walki. Z trudem udało się obecnym oderwać go od stołu. A gdy go wyrzucali z kuchni, Baloun nie wytrzymał i z rozpaczy porwał garść flaków moczących się w garnku.

 

Kucharz Jurajda był tak wzburzony, że za uciekającym Balounem rzucił cały pęk patyków do kiszek i krzyczał:

– Masz, draniu, nażryj się patyków!

W tym czasie na piętrze zebrali się już oficerowie batalionu i czekając w uroczystym skupieniu na to, co się rodziło w kuchni na dole, pili z braku innego napoju prostą żytniówkę, zabarwioną na żółto odwarem cebuli; kupiec żydowski, który ją dostarczył, twierdził, że to jest najlepszy i najoryginalniejszy koniak francuski, odziedziczony przez niego po ojcu, który z kolei odziedziczył go po dziadku.

– Ach, ty złodzieju – rzekł mu przy tej sposobności kapitan Sagner – jeśli jeszcze powiesz, że twój pradziadek kupił go prosto od Francuzów, gdy uciekali spod Moskwy, to cię każę wsadzić do paki na tak długo, aż twoje najmłodsze dziecko stanie się najstarszym w twoim rodzie. – Po każdym łyku przeklinał przedsiębiorczego Żyda.

Tymczasem Szwejk siedział w kancelarii batalionu, gdzie nie było nikogo prócz jednoroczniaka Marka, który jako historyk batalionu skorzystał z odpoczynku batalionu pod Żółtańcami, żeby na zapas opisać kilka zwycięskich bitew, jakie rozegrają się z pewnością w niedalekiej przyszłości. Tymczasem robił tylko bardzo ogólnikowe szkice, a w chwili gdy Szwejk wszedł do kancelarii, pisał właśnie, co następuje:

„Gdy przed oczyma naszego ducha jawią się wszyscy ci bohaterowie, którzy brali udział w walkach koło wioski N, gdzie przy boku naszego batalionu walczył jeden z batalionów pułku N i drugi batalion pułku N, to widzimy, że nasz batalion X okazał najświetniejsze zdolności strategiczne i niewątpliwie przyczynił się do zwycięstwa dywizji X, mającej na celu utrwalenie naszych pozycji na odcinku N”.

– Widzisz, bracie – rzekł Szwejk do jednoroczniaka – zgubiłem się, alem się odnalazł.

– Pozwól, że cię obwącham – rzekł jednoroczniak, przyjemnie wzruszony. – Hm, naprawdę śmierdzisz kryminałem.

– Jak zazwyczaj – odpowiedział Szwejk – chodziło tylko o drobne nieporozumienie. A ty co porabiasz?

– Sam widzisz – mówił Marek – że rzucam na papier czyny bohaterskich zbawców Austrii, ale nic mi się kupy nie trzyma i wszystko z przeproszeniem do dupy. Mamy do czynienia z samymi iksami i niewiadomymi, które dopiero przyszłość wyjaśni. Prócz dawnych moich zdolności odkrył we mnie kapitan Sagner niezwykły talent matematyczny. Muszę kontrolować rachunki batalionu i doszedłem do wniosku, że nasz batalion jest zgoła bierny i że czeka tylko na jakąś okazję, żeby zrobić jakie takie wyrównanie ze swoimi rosyjskimi wierzycielami, ponieważ po porażce i po zwycięstwie kradnie się najwięcej. Zresztą to wszystko jedno. Nawet gdybyśmy zostali pobici na głowę, to i tak mielibyśmy dość dokumentów o naszym zwycięstwie, ponieważ jako historyka batalionu darzą mnie na tyle zaufaniem, iż wolno mi pisać: „I znowuż zwróciliśmy się ku nieprzyjacielowi, który już mniemał, że zwycięstwo jest po jego stronie. Wypad naszych żołnierzy i atak na bagnety był dziełem okamgnienia. Nieprzyjaciel, zrozpaczony poniesioną klęską, ucieka, rzuca się we własne okopy, a my kłujemy go bez litości, tak że w nieporządku opuszcza swoje rowy strzeleckie, pozostawiając w naszych rękach rannych i jeńców. Jest to jeden z najsławniejszych momentów”. Kto takie chwile przeżyje, ten natychmiast pisze do domu kartę i wysyła ją pocztą polową: „Dostali po dupie, kochana żono! Jestem zdrów. Odstawiłaś już naszego smyka? Tylko go nie przyuczaj, żeby cudzych ludzi nazywał tatą, ponieważ byłoby to dla mnie bardzo niemiłe”. Cenzura przekreśli następnie zdanie: „Dostali po dupie” – ponieważ właściwie nie wiadomo, kto dostał, a można by się domyślić rzeczy najróżniejszych, jako że wyrażenie było niejasne.

– Główna rzecz w tym, żeby zawsze mówić jasno i wyraźnie – wtrącił Szwejk. – Gdy w roku 1912 w kościele Św. Ignacego w Pradze byli misjonarze, to jeden z nich wywodził na kazaniu, że chyba z nikim nie spotka się w niebie. A na tych wieczornych ćwiczeniach duchownych był pewien blacharz Kuliszek, który po nabożeństwie mówił w gospodzie, że ten misjonarz musiał nagrzeszyć co niemiara, skoro mówił w kościele jak na publicznej spowiedzi, że z nikim się w niebie nie spotka. Czemu to takich ludzi wysyłają na kazalnicę? Należy zawsze mówić jasno i wyraźnie, a nie kręcić tak i owak. „U Brejszków” był przed laty pewien kiper, który miał ten zwyczaj, że gdy po całodziennej pracy wracał czasem do domu, to wstępował do jednej nocnej kawiarni i przepijał do nieznanych sobie gości: „Wy się na nas, a my na was…” Za to dostał od jakiegoś przyzwoitego pana z Jihlavy tak siarczyście po gębie, że właściciel kawiarni po zamieceniu lokalu zawołał swoją córkę, która była uczennicą piątej klasy, i zapytał ją, ile właściwie zębów ma człowiek dorosły. Ponieważ tego nie wiedziała, więc ojciec wybił i jej w gniewie dwa zęby, a na trzeci dzień otrzymał od tego kipera list, w którym to liście zacny kiper tłumaczył mu się i przepraszał go za wszystkie przykrości wynikłe z jego przyczyny. Zapewniał, że nie chciał rzec nic nieprzyzwoitego, ponieważ powiedzenie to brzmi naprawdę tak: „Wy się na nas, a my na was nie gniewamy”. Kto się wyraża dwuznacznie, z góry winien zastanowić się nad możliwymi następstwami. Prosty człowiek, który mówi tak, jak mu dziób urósł, mało kiedy dostanie po gębie. A jeśli pomimo to zdarzy mu się taka rzecz niemiła, to w ogóle nauczy się potem trzymać język za zębami, gdy jest w towarzystwie. Oczywiście, i to prawda, że o takim człowieku każdy myśli, że jest fałszywy i Bóg wie jaki jeszcze i że takiemu też dostanie się nieraz po pysku, ale powaga jego i roztropność też ma swoją wartość, bo powiadają, że to człowiek mądry, który ustępuje, bo gdyby się stawiał, to dostałby dwa razy tyle. Taki człowiek musi być skromny i cierpliwy. W Nuslach jest niejaki pan Hauber, otóż tego pana pewnej niedzieli w Kundraticach na szosie pchnęli nożem przez pomyłkę, gdy powracał z wycieczki z Bartuńkowego Młyna. Z tym nożem w plecach wrócił ten pan do domu, a gdy żona pomagała mu zdjąć surdut, to przy sposobności wyjęła i ten nóż i nazajutrz krajała nim już mięso na gulasz, ponieważ nóż ten był ze stali soligeńskiej i dobrze był wyostrzony, a oni mieli w domu wszystkie noże tępe i szczerbate. Ta niewiasta chciała potem mieć cały komplet takich noży i zawsze w niedzielę wysyłała męża do Kundratic na wycieczkę, ale pan Hauber był człowiekiem tak skromnym, że nie chodził nigdzie na dalsze wycieczki, lecz wybierał się najdalej do gospody „U Banzetów” w Nuslach, bo wiedział, że gdy siedzi w kuchni, to Banzet wyrzuci go wcześniej, niż ktokolwiek zdążyłby podnieść na niego rękę.

– Tyś się wcale nie zmienił – rzekł do Szwejka jednoroczniak.

– Nie zmieniłem się – odpowiedział Szwejk – bo nie miałem na to czasu. Chcieli mnie nawet rozstrzelać, ale najgorsze to, że od dwunastego nigdzie jeszcze nie dostałem żołdu.

– U nas teraz żołdu w ogóle nie dostaniesz, ponieważ idziemy na Sokal, a żołd będzie wypłacany dopiero po bitwie, bo musimy oszczędzać. Jeśli, przypuśćmy, do awantury dojdzie za dwa tygodnie, to na każdym poległym żołnierzu oszczędzimy razem z dodatkiem 24 korony i 72 halerze.

– A co prócz tego słychać u was?

– Po pierwsze, zgubiliśmy straż tylną, następnie korpus oficerski ma na plebanii wyżerkę, bo tam zarżnięto wieprza, zaś szeregowcy porozłazili się na wszystkie strony i nurzają się w nieprawościach z miejscową ludnością płci żeńskiej. Przed południem dostał słupka jeden żołnierz z waszej kompanii za to, że lazł na strych za jakąś siedemdziesięcioletnią babą. Ale człowiek ten jest niewinny, ponieważ w rozkazie dziennym nie było o tym mowy, do jakich lat to jest dozwolone.

– I ja myślą, że jest niewinny – rzekł Szwejk – ponieważ gdy taka wiekowa baba lezie po drabinie na strych, to jej twarzy człek nie widzi. Taki sam przypadek zdarzył się na manewrach pod Taborem. Jeden z naszych plutonów kwaterował w gospodzie, a jakaś kobieta szorowała podłogę w sionce. Otóż przypatoczył się do niej niejaki żołnierz Chramosta i poklepał ją, jakby ci to powiedzieć? No, poklepał ją po kieckach. Do tego szorowania musiała się bardzo podkasać. Klepnął ją raz, ona nic, klepnął drugi raz, znowuż nic, jakby to wcale jej nie dotyczyło. Więc on wziął i zaryzykował, a ona nic, tylko dalej szorowała podłogę na kolanach, a potem zwraca się do niego twarzą i powiada: „A tom cię nabrała, żołnierzyku!” Babina ta miała przeszło siedemdziesiąt lat i później rozpowiadała o tym po całej wsi. A teraz pozwoliłbym sobie zapytać, czy podczas mej nieobecności nie dostałeś się, bracie, i ty do paki?

– Nie było okazji po temu – tłumaczył się Marek – ale za to, o ile o ciebie chodzi, batalion porozsyłał za tobą listy gończe.

– To nic nie szkodzi – wtrącił Szwejk – postąpili całkiem słusznie. Batalion winien był właśnie tak postąpić i rozesłać za mną listy gończe, bo przecież przez tak długi czas nie wiadomo było, gdzie przebywam. Nie można powiedzieć, aby batalion postąpił nierozważnie. Mówisz, że wszyscy oficerowie są na plebanii na świńskiej wyżerce? Trzeba tam będzie pójść i przedstawić się im, że już jestem, bo i tak się pan oberlejtnant Lukasz z pewnością dość namartwił o mnie.

Krokiem żołnierskim ruszył Szwejk ku plebanii, a po drodze śpiewał:

 
Popatrz na mnie, panno moja,
Popatrz jeszcze raz.
Oj, zrobili ze mnie pana,
Oj, zrobili, panno moja!
Czy mnie znasz?
 

Nie zatrzymując się Szwejk wszedł po schodach na górę i zmierzał ku drzwiom, zza których odzywały się głosy oficerów.

Rozmawiano tam o wszystkim możliwym i właśnie plotkowano o brygadzie i o nieporządkach, jakie w niej panują, a adiutant brygady dołożył od siebie także coś niecoś, mówiąc między innymi:

– Telegrafowaliśmy niby z powodu tego Szwejka…

– Hier! – zawołał Szwejk otwierając drzwi i wchodząc do pokoju, po czym powtórzył meldunek: – Hier! Melde gehorsam, Infanterist Szwejk, Kompanieordonnanz 11 Marschkompanie!

Widząc zdziwione twarze kapitana Sagnera i porucznika Lukasza, których opanowywała jakaś cicha rozpacz, Szwejk nie czekał na pytanie i zawołał:

– Posłusznie melduję, że chcieli mnie rozstrzelać za to, że miałem zdradzić najjaśniejszego pana!

– Jezus Maria, Szwejku! Co też wygadujecie?! – krzyknął porucznik Lukasz blednąc.

– Posłusznie melduję, że to było tak, panie oberlejtnant…

I Szwejk zaczął szczegółowo opowiadać, jak to się stało.

Wszyscy spoglądali na niego oczyma wytrzeszczonymi, on zaś nie zapominał o najdrobniejszych szczegółach i przytoczył nawet takie spostrzeżenie: na grobli tego stawu, nad którym przytrafiła mu się owa przygoda, kwitły niezapominajki. Potem wymieniał nazwiska tatarskie tych ludzi, z którymi spotkał się podczas swej wędrówki, jak na przykład Hallimulabalibej, a do tego nazwiska dodał cały szereg nazwisk zmyślonych: Waliwulawaliwej, Malimulamalimej itd. Porucznik Lukasz nie wytrzymał i zawołał na Szwejka:

– Ach, ty bydlę głupie! Gadaj krótko i zwięźle, bo cię kopnę!

Ale Szwejk mówił dalej z wielką szczegółowością, a gdy doszedł w swym opowiadaniu do sądu polowego i mówił o sędziach, dodał, że generał zezował na lewe oko, a major miał modre oczy.

– Czerwone jabłuszko po stole się toczy, lubię takie dziewczę, co ma modre oczy… – dodał Szwejk do rymu.

Dowódca 12 kompanii Zimmermann rzucił w Szwejka garnuszkiem, z którego pił mocną wódkę, kupowaną u Żyda.

Szwejk opowiadał dalej całkiem spokojnie o tym, jak następnie doszło do pociechy religijnej i jak pan major spał w jego objęciach. Potem świetnie obronił brygadę, do której został wyprawiony, gdy batalion upomniał się o niego jako zaginionego. Wreszcie złożył kapitanowi Sagnerowi dokumenty, z których okazało się, że przez tę wysoką instancję, przez brygadę, został uwolniony od jakiejkolwiek odpowiedzialności i oczyszczony z podejrzeń.

– Pozwalam sobie posłusznie zameldować – zakończył swoje sprawozdanie – że pan lejtnant Dub znajduje się w brygadzie ze wstrząśniętym mózgiem i wszystkich panów kazał pięknie pozdrowić. Proszę o żołd i pieniądze na tytoń.

Kapitan Sagner i porucznik Lukasz wymienili z sobą pytające spojrzenia, ale w tej chwili otworzyły się drzwi i żołnierze wnieśli w dużym kociołku dymiącą polewkę podgardlankową.

Był to początek wszystkich tych rozkoszy, jakie czekały tego wieczoru zebranych na plebanii oficerów.

– Ach, ty przeklęty włóczęgo! – zawołał kapitan Sagner będący w ogromnie dobrym usposobieniu przed nastającymi uciechami. – Żebyś sobie zapamiętał, że cię uratowała tylko ta świńska wyżerka!

– Szwejku – dodał do tego porucznik Lukasz – jeśli stanie ci się jeszcze coś podobnego, to będzie z tobą źle.

 

– Posłusznie melduję, że ze mną musi być źle – zasalutował Szwejk – bo gdy człowiek jest na wojnie, to powinien wiedzieć i rozumieć…

– Zniknij! – ryknął na niego kapitan Sagner.

Szwejk znikł i zszedł na dół do kuchni. Wrócił tam także zgnębiony Baloun i prosił, aby mu pozwolono obsługiwać przy uczcie porucznika Lukasza.

Szwejk wszedł akurat w chwili, gdy rozpoczynała się polemika między kucharzem Jurajdą a Balounem.

W sporze Jurajda używał wyrazów dość niezrozumiałych.

– Jesteś, byku, nienażarty – rzekł do Balouna – żarłbyś aż do potów, a gdyby ci dać podgardlanek dla porucznika, to byś się z nimi migdalił na schodach.

Kuchnia miała teraz całkiem inny wygląd. Sierżanci rachuby batalionów i kompanii obżerali się według stopni swoich i zgodnie z planem opracowanym przez kucharza Jurajdę. Pisarze z batalionów, telefoniści z kompanii i kilka szarż chciwie pożerało rozrzedzoną polewkę podgardlankową z zardzewiałej miednicy.

– Na zdar! – zawołał sierżant rachuby Vaniek do wchodzącego Szwejka ogryzając jednocześnie kopytko. – Był tu przed chwilą nasz jednoroczniak Marek i doniósł nam, że już wróciliście i macie na sobie nowy mundur. Wpakowaliście mnie teraz w ładną bryndzę. Trzeba będzie rozliczyć się za ten mundur z brygadą, a tymczasem wasz mundur znalazł się na grobli stawu, o czym już raportowaliśmy brygadzie przez kancelarię batalionu. W mojej ewidencji jesteście zapisany jako utopiony podczas kąpieli, więc w ogóle nie powinniście byli wracać i robić nam trudności z podwójnym mundurem. Wy nawet pojęcia nie macie, jakich trudności narobiliście batalionowi. Każda część waszego munduru jest u nas zapisana i znajduje się w moich spisach mundurów jako przyrost. Kompania ma o jeden pełny mundur więcej. O tym złożyłem raport batalionowi. Teraz otrzymamy z brygady zawiadomienie, że dostaliście tam nowy mundur. Ponieważ batalion tymczasem melduje w wykazach przyrost jednego kompletu mundurowego… Już ja to znam i wiem, że i z tego może być rewizja. Gdy chodzi o takie drobiazgi, to przybywają do nas panowie z intendentury, lecz gdy zginie dwa tysiące par butów, to nikt się o takie rzeczy nie troszczy…

Ale u nas zaginął ten wasz mundur – dodał z gestem tragicznym Vaniek wysysając szpik z kości i wygrzebując go zapałką, którą przedtem dłubał w zębach – i dla takiego drobiazgu na pewno zjedzie do nas komisja na inspekcję. Kiedy staliśmy w Karpatach, przyjechała do nas inspekcja dlatego, że jakoby nie dopilnowaliśmy rozporządzenia, aby ze zmarzłych żołnierzy ściągano buty bez uszkodzenia ich. Ściągano je tedy, jak się dało, ale w dwóch wypadkach popękały, a w jednym były już podarte za życia żołnierza. I stała się bieda. Przyjechał do nas pewien pułkownik z intendentury i gdyby nie to, że natychmiast po przyjeździe dostał rosyjską kulą w łeb i stoczył się w wąwóz, to nie wiem, co by z tego było.

– Czy z niego też ściągnęliście buty? – zapytał Szwejk z wielkim zainteresowaniem.

– Ściągnęliśmy – odpowiedział Vaniek w zadumie – to jest ktoś je ściągnął, a my nie zdołaliśmy się dowiedzieć, kto je ściągnął, więc nie mogliśmy ich wpisać do wykazu.

Kucharz Jurajda powrócił z piętra i pierwsze jego spojrzenie padło na zmiażdżonego Balouna, który siedział zasmucony i zgnębiony na ławie koło pieca i z wyrazem straszliwej rozpaczy spoglądał na swój wychudzony brzuch.

– Powinieneś przyłączyć się do sekty hezychastów – ze współczuciem rzekł uczony kucharz Jurajda – oni także całymi dniami spoglądają na swój pępek, dopóki im się nie zacznie wydawać, że z pępka bije łuna świętości. Wtedy są pewni, że osiągnęli trzeci stopień doskonałości.

Jurajda podszedł do kotła i wyjął z niego małą podgardlankę.

– Żryj, Balounie – rzekł uprzejmie – nażryj się, aż pękniesz, zadław się, zmoro niesyta!

Baloun miał łzy w oczach.

– U nas w domu, gdy biliśmy wieprze – rzekł na wpół z płaczem, pochłaniając podgardlankę – to najprzód zjadłem porządny kawał nogi albo głowizny, cały ryj, serce, ucho, kawał wątroby, cynadry, śledzionę, kawałek boczku, ozór, a następnie…

I dalej mówił głosem cichym, jakim opowiada się bajki:

– A następnie przyszła kolej na podgardlanki, sześć, dziesięć sztuczek, na pękate kiszki różnie nadziewane, że człek nie wiedział, czego jąć się naprzód. Wszystko rozpływa się na języku, wszystko pachnie, a człek sobie żre i żre…

Więc myślę sobie – narzekał Baloun – że jeśli kula mnie ominie, to głód mnie dobije i że już nigdy w życiu nie stanę twarzą w twarz wobec brytfanny takiego podgardlankowego nadzienia, jakie robili u nas w domu. Zimnych nóżek nie lubiłem prawdę powiedziawszy, bo to się tylko trzęsie na języku i nie pożywi człeka. A znowuż moja żona za zimnymi nóżkami poleciałaby na koniec świata. Ale ja nie dałem jej do zimnych nóżek nawet kawałka ucha, bo wszystko chciałem sam pożreć, i wybierałem to, co mi najlepiej smakowało. Nie szanowałem tego dobrobytu i tego szczęścia, a teściowi, dożywociarzowi, odmówiłem wieprzka, który mu się należał, sam go zabiłem i sam zeżarłem i jeszcze do tego wszystkiego byłem zbyt chciwy, żeby temu staremu poczciwcowi posłać choć kawałeczek czegoś dobrego. I on mi właśnie potem prorokował, że kiedyś zdechnę z głodu.

– No i już zdychasz, bratku – rzekł Szwejk, który uważnie przysłuchiwał się opowiadaniu Balouna.

Kucharza Jurajdę opuścił już nagły napad współczucia dla Balouna, ponieważ ten przysunął się zręcznie ku piecowi, dobył kawał chleba i chciał go zanurzyć w sosie, który na wielkiej brytfannie opływał dokoła olbrzymią połać pieczeni wieprzowej.

Jurajda uderzył Balouna w rękę i jego chleb wpadł do sosu tak zamaszyście jak pływak skaczący z mostu w rzekę.

Nie pozostawiając mu czasu, aby mógł wyjąć przysmak z brytfanny, Jurajda schwycił go za kark i wyrzucił za drzwi.

Zgnębiony Baloun widział jeszcze przez okno, jak Jurajda widelcem wyławia ten kawał chleba, który nasiąkłszy sosem był cały rumiany, i jak podaje go Szwejkowi razem z kawałkiem pieczeni skrojonej z wierzchu, mówiąc:

– Jedz, mój skromny przyjacielu!

– Panienko Przenajświętsza – biadał za oknem Baloun – przepadł mój chleb jakby w wychodku.

Wymachując długimi rękoma poszedł na wieś, żeby znaleźć coś do zjedzenia.

Szwejk, dojadając szlachetny dar Jurajdy, przemówił żując pełną gębą:

– Doprawdy cieszę się, że znowuż jestem śród was. Bardzo byłoby mi przykro, gdybym nie mógł dalej służyć naszej kompanii swoim bogatym doświadczeniem wojskowym.

Ocierając z brody sos i tłuszcz, dodał jeszcze:

– Nawet nie wiem, co byście sobie beze mnie poczęli, gdyby mnie tam gdzieś zatrzymali, a wojna przedłużyłaby się jeszcze o lat kilka.

Sierżant rachuby Vaniek zapytał z dużym zainteresowaniem:

– Co sądzicie, Szwejku, jak też długo trwać będzie ta wojna?

– Piętnaście lat – odpowiedział Szwejk. – To całkiem jasne, ponieważ już raz była wojna trzydziestoletnia, a teraz jesteśmy o połowę mądrzejsi niż dawniej, więc trzydzieści podzielić przez dwa równa się piętnaście.

– Pucybut naszego kapitana – odezwał się Jurajda – opowiadał, że słyszał, iż jak tylko obsadzimy granice Galicji, to już dalej nie pójdziemy. Rosjanie zaczną wtedy układać się o pokój.

– Tak to by się nawet nie opłaciło rozpoczynać wojny – rzekł z naciskiem Szwejk. – Jak wojna, to wojna! Ja stanowczo nie zacznę prędzej mówić o pokoju, dopóki nie będziemy w Moskwie i w Piotrogrodzie. Przecież to nie warte gadania, szwendać się koło granicy, skoro jest wojna światowa. Weźmy na przykład Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej. Z jak daleka szli, a jednak dostali się aż do Niemieckiego Brodu i do Lipnicy, gdzie narobili takiego bigosu, że jeszcze dzisiaj po szynkach ludzie wygadują tam od północy po szwedzku i jeden drugiego nie rozumie. Albo Prusacy. To też nie byli przecie sąsiedzi z najbliższej wioski, a na Lipnicy zostało po nich Prusaków bez liku. Dostali się aż do Jedouchova i do Ameryki, i z powrotem.

– Ostatecznie – rzekł Jurajda, któremu od wyrobu podgardlanek poplątało się cokolwiek w głowie, tak iż stracił równowagę ducha – wszyscy ludzie powstali z karpi. Weźcie, kochani przyjaciele, teorię rozwoju Darwina…