Tasuta

Podróże Guliwera

Tekst
Märgi loetuks
Podróże Guliwera
Podróże Guliwera
Audioraamat
Loeb Karol Kunysz
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział siódmy

Guliwer porzuca Lagado i dostaje się do Maldonady, skąd na czas krótki wyjeżdża do Glubbdubdridu. Jak go tam gubernator przyjął.

Ziemia, której to królestwo jest częścią, rozciąga się, ile mogłem sądzić, na wschód ku nieznajomej krainie Ameryki, leżącej na zachód od Kalifornii, na północ od Oceanu Spokojnego, który nie więcej stamtąd jest odległy jak mil sto pięćdziesiąt. To państwo ma jeden port sławny i wielki i prowadzi handel z wyspą Luggnagg, leżącą na północno-zachodniej stronie, prawie pod dwudziestym dziewiątym stopniem szerokości północnej i sto czterdziestym długości. Wyspa Luggnagg leży od południa i wschodu Japonii na jakie mil sto. Cesarz japoński i król Luggnaggu mają ze sobą ścisły związek, przez co częste bywają okazje jechania z jednej wyspy na drugą. Dla tej przyczyny postanowiłem udać się do Japonii, skąd bym łatwiej mógł powrócić do Europy. Nająłem dwa muły pod moje sprzęty i przewodnika dla pokazania mi drogi. Pożegnałem zacnego mego protektora, który mi tyle okazał dobroci i na odjeździe obdarzył mnie wspaniałym upominkiem.

Nie przytrafił mi się w podróży żaden przypadek godny opisania. Za przybyciem do portu Maldonady nie zastałem żadnego statku, który by miał wprędce płynąć do Luggnaggu. Miasto Maldonada jest prawie tak wielkie jak Portsmouth. Zawarłem zaraz nowe znajomości i byłem bardzo gościnnie przyjęty. Jeden zacny szlachcic powiedział mi, że ponieważ żaden statek nie popłynie do Luggnaggu, aż chyba za miesiąc, nieźle bym zrobił, abym dla rozrywki odprawił małą podróż do wyspy Glubbdubdrib, ku południowi, leżącej nie dalej jak mil pięć. Ofiarował mi się z jednym ze swych przyjaciół towarzyszyć w tej podroży i o mały statek się wystarać.

Glubbdubdrib oznacza w tym języku Wyspę Czarowników, czyli Czarnoksiężników. Jest prawie tak wielka jak jedna trzecia wyspy Wight i bardzo urodzajna. Rządzi nią naczelnik pokolenia składającego się z samych tylko czarowników, z nikim prócz siebie niełączących się i zawsze obierających sobie za monarchę najsędziwszego. Monarcha ten, czyli rządca, ma wspaniały pałac i ogród rozciągający się na trzy tysiące staj naokoło, opasany murem z kamienia ciosowego na dwadzieścia stóp wysokim. W ogrodzie tym jest mnóstwo małych zakątków dla bydła, zboża i ogrodnictwa. On sam i cała familia używają do swej usługi bardzo osobliwych służących. Przez umiejętność czarnoksięstwa ma rządca moc wywołania umarłych i przymuszenia ich, aby mu służyli przez dwadzieścia cztery godziny, ale nie więcej; nie może też powtórzyć przyzwania jednego i tego samego z umarłych, aż po upływie trzech miesięcy, chyba że mu się coś nadzwyczajnego wydarzy.

Była prawie jedenasta rano, gdyśmy zawinęli do wyspy. Jeden z moich towarzyszów poszedł do rządcy i powiedział mu, iż pewien cudzoziemiec pragnie mieć honor oddać mu uniżoność swoją. Komplement ten był dobrze przyjęty. Weszliśmy na dziedziniec pałacowy i przechodziliśmy między dwoma rzędami gwardii, po staroświecku ubranej i uzbrojonej, której widok nabawił mnie niewypowiedzianego strachu. Przeszliśmy przez wiele pokojów i napotkaliśmy wielką gromadę służących tego samego rodzaju, nim weszliśmy do pokoju rządcy. Gdyśmy się po trzykroć bardzo nisko skłonili, rozkazał nam usiąść na małych taboretach przy najniższym stopniu tronu swego. Rozumiał język Balnibarbów, choć różni się od języka tej wyspy. Prosił, abym mu opisał moje podróże, i chcąc pokazać, że pragnie ze mną postępować bez żadnych ceremonii, dał ręką znak służącym, aby wyszli, i w tym momencie (co mnie mocno zadziwiło) wszyscy jak dym zniknęli. Nie mogłem przez niejaki czas przyjść do siebie, aż mi gubernator powiedział, że nie mam się czego lękać. Widząc, że towarzysze moi bynajmniej się tym zdarzeniem nie trwożą, będąc już do podobnych widoków przyzwyczajeni, zacząłem nabierać serca i opowiedziałem różne przypadki moich podróży. Coraz się jednak przez głupią moją imaginację mieszałem, coraz oglądałem w prawo i w lewo, coraz rzucałem oko na miejsce, gdzie te straszydła zniknęły.

Miałem honor z gubernatorem jeść obiad, podczas którego usługiwała nam nowa kupa tychże straszydeł. Nie trwożyłem się tak mocno jak pierwej. Bawiliśmy u stołu aż do zachodu słońca. Prosiłem gubernatora o wybaczenie, że w jego pałacu nie będę nocował, i poszliśmy szukać łóżka w mieście pobliskim, będącym stolicą całej wyspy.

Nazajutrz rano powróciliśmy do gubernatora, czyniąc winną mu atencję. Przez dziesięć dni zostawania mego na wyspie spędzałem większą część dnia z rządcą, a w nocy powracałem do miasta. Tak się spoufaliłem z duchami, żem się ich więcej nie lękał, a jeżeli co pozostało jeszcze bojaźni, ta ustępowała ciekawości, której wkrótce miałem okoliczność zupełnie dogodzić.

Jednego dnia gubernator powiedział mi, żebym mu wymienił imiona umarłych, których by mi się tylko podobało, a on każe im stanąć i na wszystkie moje pytania odpowiadać, bylebym tylko o to pytał, co się stało za ich czasów. Upewnił mnie, że powiedzą zawsze prawdę, ponieważ kłamstwo na nic się umarłym nie przyda.

Wyraziłem jak najuniżeńsze podziękowanie gubernatorowi. Znajdowaliśmy się w pokoju, skąd piękny był widok na cały park, i ponieważ najbardziej pragnąłem oglądać widowiska przepychu i okazałości, powiedziałem, że życzyłbym sobie widzieć Aleksandra Wielkiego na czele jego wojska po bitwie pod Arbellą, który też na znak gubernatora zjawił się z całą swoją armią na obszernym polu pod naszymi oknami.

Aleksander został przywołany do pokoju. Z największą trudnością mogłem zrozumieć jego język grecki, lecz również i on mojego wcale nie rozumiał. Zapewnił mnie na swój honor, że go nie otruto, ale śmierć jego była skutkiem febry, wynikłej ze zbytku w napojach.

Potem widziałem Hannibala przechodzącego przez Alpy. Powiedział mi, że ani kropli octu nie miał w całym swoim obozie.

Przyzwani potem zostali Cezar i Pompejusz na czele swych wojsk, gotujących się do starcia, i widziałem Cezara tryumfującego po walce. Życzyłem sobie widzieć w jednej wielkiej sali rzymski senat, a w drugiej dla porównania jakieś zgromadzenie prawodawcze z naszych czasów. Senat wydał mi się jak zgromadzenie bohaterów i półbogów, drugie zaś jak zbiór kramarzy, łotrów, rzezimieszków i rajfurów. Na moje życzenie dał gubernator znak Brutusowi i Cezarowi, żeby się do nas zbliżyli. Widok Brutusa napełnił mnie największym uszanowaniem i podziwieniem, z rysów jego twarzy mogłem wyczytać najsurowszą cnotę, największą odwagę, stałość umysłu, miłość ojczyzny połączone z serdeczną życzliwością dla całej ludzkości.

Z wielką przyjemnością spostrzegłem, że te dwie osoby w największej ze sobą zostają zgodzie, i Cezar wyznał mi otwarcie, że Brutus postępkiem swoim wszystkie jego piękne czyny zgasił, kiedy odebrał mu życie dla uwolnienia Rzymu od tyranii.

Miałem szczęście dosyć długo rozmawiać z Brutusem, który mi powiedział, że jego przodek Junius oraz Sokrates, Epaminondas, Kato Młodszy, Tomasz More i on zawsze są w towarzystwie ze sobą; jest to zjednoczenie sześciu mężów, do którego wszystkie wieki świata nie są w stanie dodać siódmego.

Nudziłbym może czytelnika, gdybym wszystkie znakomite opisywał osoby, które przez gubernatora przyzywane zostały dla zadośćuczynienia mojej nienasyconej chęci widzenia świata w każdym periodzie starożytności. Z największym upodobaniem patrzyłem na bohaterów, którzy zwrócili wolność skrzywdzonym i uciemiężonym narodom, lecz żadnym sposobem nie jestem w stanie opisać rozkoszy stąd doznanej, ażeby dać czytelnikowi o tym odpowiednie wyobrażenie.

Rozdział ósmy

Dalsze opisanie Glubbudbribu. Historia starożytna i nowoczesna zostają sprostowane.

Dla zadośćuczynienia chęci mojej widzenia przede wszystkim tych ze starożytności, którzy się rozumem i nauką wsławili, przeznaczyłem osobno dzień cały, żądałem, aby Homer i Arystoteles zjawili się na czele wszystkich swoich komentatorów, lecz było ich tak wielu, że kilkuset na dworze i w przyległych pokojach czekać musiało. Na pierwszy rzut oka poznałem tych dwóch wielkich mężów i nie tylko mogłem ich łatwo odróżnić od otaczającej ich masy, ale nawet jednego od drugiego. Homer był większy i piękniejszej powierzchowności od Arystotelesa, lubo w latach podeszły, miał postawę prostą, nadzwyczaj przenikliwe i żywe oczy. Arystoteles zaś schylony był i chodził na jednej kuli. Twarz miał chudą, włosy krótkie i rzadkie, głos bardzo słaby. Postrzegłem, że obydwaj wcale obcymi byli swoim towarzyszom i że nigdy nic o nich nie słyszeli.

Jeden z duchów, którego nie chcę wymieniać, powiedział mi do ucha, że wszyscy ci wykładacze trzymają się zawsze w największym oddaleniu od swoich autorów, wstydzą się bowiem niepomiernie, że tak fałszywie wytłumaczyli myśli tych wielkich pisarzy i podali je potomności. Przedstawiłem Homerowi Dydymusa i Eustachiusa i wymogłem na nim, aby się lepiej z nimi obchodził, niż może zasłużyli, poznał bowiem zaraz, że nie mieli dostatecznego rozumu do pojęcia tak wielkiego poety. Arystoteles zaś rozgniewał się mocno, gdy mu opowiadałem o pracach Dunsa Szkota i Ramusa, przedstawiając tych dwóch uczonych. Pytał, czy wszyscy do tej klasy należący są tak głupi i ograniczeni jak oni.

Prosiłem potem gubernatora, ażeby przyzwał Kartezjusza i Gassendiego, i namówiłem ich, żeby system swój przedłożyli Arystotelesowi. Sławny ten filozof wyznał otwarcie, że wielkie popełnił w fizyce błędy, opierając się przy wielu rzeczach na własnych domysłach, co każdy człowiek czynić musi. Podług jego mniemania system Gassendiego, który naukę Epikura ile możności ozdobił i jako godną przyjęcia wystawił, równie jak i zasady Kartezjusza odrzucić trzeba. Ten sam los przepowiedział systemowi o sile przyciągającej, którego teraz uczeni bronią z tak wielką gorliwością.

– Nowe systema124 natury – mówił dalej – są jak nowe mody, które z każdym wiekiem się zmieniają, a nawet te, które dowodzą zasadami matematycznymi, niedługo się utrzymają i po niejakim czasie pójdą w zapomnienie.

 

Pięć dni przepędziłem rozmawiając z innymi jeszcze uczonymi ze starożytności. Widziałem prawie wszystkich cesarzy rzymskich. Namówiłem gubernatora, ażeby przyzwał kucharzy Heliogabala dla przysposobienia nam porządnego obiadu, lecz nie mogli się ze swoją biegłością popisać z powodu braku potrzebnych do tego materiałów. Niewolnik Agezylausa przygotował nam miskę zupy spartańskiej, lecz nie byłem w stanie więcej nad jedną łyżkę jej przełknąć.

Ci dwaj panowie, którzy przybyli ze mną na tę wyspę, musieli za dwa dni wracać do domu dla załatwienia potrzebnych interesów. Obróciłem te parę dni na oglądanie kilku sławnych umarłych, którzy w ostatnich trzech wiekach tak w Anglii, jak i innych krajach Europy wielką grali rolę. Ponieważ zawsze byłem wielkim wielbicielem jaśnie oświeconych familii, prosiłem przeto gubernatora, aby przyzwał parę tuzinów królów z ich poprzednikami aż do ósmego lub dziewiątego pokolenia. Jakże mocno zostałem w moich oczekiwaniach omylony, gdy zamiast długiego rzędu osób z diademami, widziałem w jednej familii dwóch skrzypków, trzech wesołych dworaków i włoskiego prałata, w drugiej zaś golibrodę, opata i dwóch kardynałów.

Zanadto byłem z uszanowaniem dla głów koronowanych, ażebym miał dłużej przy tak delikatnym przedmiocie zabawić, lecz względem innych wielkich familii nie byłem tak skrupulatny. Jak wielką rozkosz miałem w poznaniu początku większej części naszych książąt, margrabiów, hrabiów, szlachty dzisiejszej i wszystkich osób, których krew w nich płynęła! Mogłem poznać, dlaczego jedna familia ma spiczaste podbródki, dlaczego w innej jest tylu łotrów od dwu pokoleń, a tylu głupców od czterech, dlaczego w trzeciej wszyscy są półgłówkami, a w czwartej szalbierzami. Pojąłem przyczynę, dla której Polidor Wirgili powiedział: „Nec vir fortis, nec femina casta125”.

Widziałem, jak okrucieństwo, fałsz i bojaźń stały się znamionami niejednej familii, po których ją równie łatwo jak po herbie odróżnić można.

Poznałem, kto pierwszy zaraził pewną wielką familię francuską chorobą, która wybucha wrzodami skrofulicznymi w całym potomstwie. I nie zdziwiło mnie to wcale, kiedy w rodowodzie wielu panów ujrzałem hajduków, paziów, kamerdynerów, lokai, tancmistrzów, graczy, komediantów, obieżyświatów i złodziejaszków.

Najbardziej obmierziłem sobie historię nowoczesną; kiedy poznałem bowiem najsławniejsze osoby, które się od stu lat na dworach monarchów pojawiały, znalazłem, że świat oszukany został przez kupnych dziejopisów, którzy tchórzów przekształcili w wielkich wodzów, głupich i szalonych w mądrych mężów stanu, pochlebców w ludzi poczciwych, zdrajców ojczyzny w obywateli cnotliwych jak Rzymianie, bezbożników w osoby pełne pobożności, zboczeńców w ludzi skromnych i czystych, donosicieli w rzetelnych obywateli. Dowiedziałem się, ilu niewinnych zostało skazanych na śmierć albo na wygnanie przez intrygi faworyta przekupującego sądy oraz przez złośliwość frakcji politycznych. Jak się to stało, że nikczemnicy zostali wyniesieni do najwyższych godności, obdarzeni zaufaniem, władzą, tytułami i majątkiem. Dowiedziałem się, jaką rolę w poczynaniach dworów i rad królewskich oraz senatów odegrali: rajfurzy, podwiki, pieczeniarze i błazny. Zobaczywszy źródło wszystkich na świecie oszustw, sromotne pobudki najznakomitszych czynów, sprężyny albo raczej przypadki nieprzewidziane, które do uskutecznienia przedsięwzięcia ludzkiego wiele pomagają, zobaczywszy, mówię, to wszystko, jakże mądrość i cnotę ludzką poczytałem za rzecz nikczemną!

Odkryłem nieświadomość i zuchwałość dziejopisów piszących anegdoty, czyli historię sekretną, którzy niektórych królów jakby trucizną zgubionych opisują, którzy śmieją powtarzać rozmowy sekretne monarchy z pierwszym ministrem, a nikt przy nich nie był przytomny, wytrychem, że tak powiem, dobierają się do gabinetów i myśli ambasadorów i ministrów, a zawsze na swoje nieszczęście się mylą.

W tym to miejscu dowiedziałem się o tajemnych przyczynach niektórych przypadków, co zadziwiły świat cały, jak jedna podwika rządziła buduarem, buduar rządził radą sekretną, a rada sekretna całym Parlamentem.

Przyznał mi się jeden wódz, że odniósł raz zwycięstwo przez swoją bojaźń i podłość, a pewien admirał powiedział mi, iż z braku ścisłych wiadomości zniósł nieprzyjacielską flotę wtenczas, kiedy życzył sobie, żeby jego flotę zbito. Trzech królów wyznało, iż przez cały czas panowania swego żadnego poczciwego i zasłużonego człowieka na żaden nie wynieśli urząd, wyjąwszy wypadki, gdy ich oszukał minister, któremu ufali, i nie postępowaliby inaczej, gdyby znowu żyli, ponieważ, jak z wielką siłą rozumu dowodzili, tron nie utrzymałby się bez przekupstwa, a ufność i rozwaga, które są nieodłączne od cnoty, były ustawiczną zawadą w sprawach publicznych.

Byłem ciekawy dowiedzenia się, jakim sposobem tak wiele osób przyszło do tak zaszczytnych tytułów i tak wysokiej fortuny. Przestałem na czasach niedawnych, teraźniejszość zaś najtroskliwiej pomijałem z obawy, ażebym nawet cudzoziemców nie obraził. Nie ma bowiem chyba potrzeby uświadamiać czytelnika, iż cokolwiek mówię, bynajmniej się nie odnosi do mej kochanej ojczyzny. Wielu się zjawiło i po kilku pytaniach rozwinęli przede mną taki obraz hańby, że zmuszony byłem poważnie się zastanowić. Pomiędzy sposobami tymi krzywoprzysięstwa, uciemiężenia, podstępy, zdrady, oszustwa, kradzieże i inne „słabostki” były po prostu fraszkami niewartymi uwagi i miałem dla nich należytą wyrozumiałość, ale wielu wyznało, iż wywyższenie swoje zawdzięczali łatwości podawania żon i córek na najokropniejsze rozpusty, sodomii i kazirodztwu, zdradzie ojczyzny i monarchy, używaniu trucizny albo gwałceniu sprawiedliwości dla zniszczenia niewinnych. Po takowych odkryciach trzeba mi darować, jeżeli od owego czasu zacząłem mniej cenić wielkość, którą naturalnie szanuję i poważam, jak wszyscy niżsi powinni szanować tych, których natura lub szczęście posadziły w wyższym rzędzie.

Czytałem w niektórych książkach, że niektórzy poddani wielkie monarchom i ojczyźnie swojej uczynili przysługi, chciałem ich widzieć, ale mi odpowiedziano, że zapomniano ich imion, i tylko tych pamiętano, o których dziejopisowie uczynili wzmiankę, podając ich za zdrajców i oszustów. Z tym wszystkim ci ludzie poczciwi, co o nich zapomniano, stanęli przede mną, ale bardzo upokorzeni w mizernym stanie. Powiedzieli, że większość poumierała w ubóstwie i w nieszczęściu, a niektórzy z nich nawet na rusztowaniu lub szubienicy.

Między nimi ujrzałem jednego człowieka, którego przypadek zdał mi się osobliwy. Miał przy sobie młodziana z osiemnaście lat mającego. Powiedział mi, iż przez wiele lat był kapitanem na jednym okręcie, że w potyczce wodnej pod Akcjum uderzył na pierwszą linię, zatopił trzy pierwszego rzędu okręty i zabrał czwarty, co było jedyną przyczyną ucieczki Antoniusza i rozbicia całej jego floty; że młodzian znajdujący się przy nim jest jego jedynym synem, który w tej potyczce został zabity. Przydał, iż po skończonej wojnie przyszedł do Rzymu prosić w nagrodę o komendę nad większym okrętem, którego kapitan w potyczce zginął, ale oddano ten urząd jednemu młodzikowi, który jeszcze nie widział morza, lecz był synem wyzwolonej niewolnicy, będącej na usługach jednej z kochanek cesarza. Kiedy powrócił do swej kwatery, oskarżano go, że nie uczynił zadość swojej powinności, a komendę nad jego okrętem oddano jednemu paziowi, faworytowi wiceadmirała Publikoli; naówczas powrócił on do swego szczupłego folwarku, daleko od Rzymu, i tam dni swoje zakończył. Chcąc się dowiedzieć, czy ta historia była prawdziwa, pytałem o Agryppę, który naówczas był admirałem floty zwycięskiej. Stanął i potwierdził mi prawdę, dodając jeszcze okoliczności, o których kapitan przez swoją skromność zamilczał.

Zdumiewałem się, widząc, jak niedawno wprowadzony zbytek zepsuł obyczaje w tym państwie, co zadziwienie moje znacznie zmniejszyło nad podobnymi zdarzeniami w innych krajach, gdzie zbytek i występki od niepamiętnych czasów panują i gdzie całą sławę i wszystką zdobycz przywłaszczają sobie generałowie, lubo nieraz mniej do nich mają prawa od ostatniego ze swych żołnierzy.

A jako wszystkie osoby, które dla mnie wywoływano, pokazywały się takimi, jakimi były na świecie, patrzyłem z żalem, jak od stu lat zwyrodniał naród ludzki, jak bardzo francuska choroba ze wszystkimi swymi skutkami popsuła wdzięki twarzy, zmniejszyła ciała, ściągnęła żyły, zwolniła muskuły, zgasiła kolory, zgubiła płeć Anglików.

Chciałem na koniec widzieć niektórych z naszych dawnych wieśniaków, co tak bardzo ich sławią z prostoty, z trzeźwości i sprawiedliwości, ducha wolności, męstwa i miłości ojczyzny. Widziałem ich i nie mogłem nie porównać z teraźniejszymi, którzy, przedając za pieniądze kreski swoje w obieraniu deputowanych do Parlamentu, mają w tym punkcie wszelką przewrotność i chytrość osób dworskich.

Rozdział dziewiąty

Powrót Guliwera do Maldonady. Stamtąd płynie do królestwa Luggnaggu. Za przybyciem swoim zatrzymany i zaprowadzony do dworu. Jak na nim był przyjęty. Łagodność króla dla swych poddanych.

Z nadejściem dnia naszego odjazdu pożegnałem gubernatora Glubbdubdribu i powróciłem z dwoma mymi towarzyszami do Maldonady, gdzie zabawiwszy dni piętnaście, siadłem na statek, który płynął do królestwa Luggnaggu. Obaj panowie i niektóre inne osoby opatrzyli mnie przez grzeczność w żywność na tę podróż i odprowadzili aż do brzegu. Miesiąc cały trwała ta podróż. Wytrzymaliśmy jedną gwałtowną burzę i musieliśmy zawrócić na zachód, aby płynąć z wiatrem, który w tym miejscu przez mil sześćdziesiąt wieje. Dnia dwudziestego pierwszego kwietnia roku 1708 weszliśmy na znaczną rzekę, gdzie było miasto Klumegnig, które jest portem królestwa Luggnaggu ze strony południowo-wschodniej. Rzuciliśmy kotwicę o milę od miasta i daliśmy znać, żeby do nas przyjechał sternik. W pół godziny przybyło dwóch sterników i przeprowadzili nas pomiędzy bardzo na tym przybrzeżu niebezpiecznymi skałami do jednego kanału o długość kotwicznej liny oddalonego od miasta.

Niektórzy z naszych majtków przez podstęp czy przez nieroztropność powiedzieli sternikom, żem cudzoziemiec i wielki podróżnik. Ci o tym przestrzegli przełożonego komory, który poddał mnie ścisłej inkwizycji, skoro tylko na ląd wysiadłem. Mówił ze mną językiem Balnibarbów, który rozumieją w tym mieście żeglarze i celnicy z powodu znacznego z tym krajem handlu. Odpowiedziałem w krótkich słowach mówiąc mu historię, jak tylko mogłem, do prawdy podobną. Osądziłem jednakże za rzecz potrzebną zamilczeć o mojej ojczyźnie. Powiedziałem mu, żem Holandczyk, mając myśl jechania do Japonii, gdzie wiedziałem, że nikogo prócz Holandczyków nie przyjmują. Rzekłem więc przełożonemu, iż, rozbiwszy się przy brzegach Balnibarbi, byłem na wyspie latającej Lapucie, o której często słyszał, i teraz chciałbym dostać się do Japonii, skąd mógłbym powrócić do kraju. Przełożony mi na to odpowiedział, że musi mnie zatrzymać, póki nie odbierze rozkazów od dworu, dokąd natychmiast miał pisać i spodziewał się za piętnaście dni odebrać respons. Dano mi stancję przyzwoitą i postawiono straż u drzwi. Miałem wielki ogród do przechadzki i wszelkie wygody ze skarbu królewskiego. Wiele osób przychodziło do mnie z ciekawości widzenia człowieka przybyłego z dalekich krajów, o których nigdy nie słyszeli.

Zgodziłem jednego wyrostka z naszego statku, żeby mi był za tłumacza; był on rodem z Luggnaggu, ale przepędziwszy lat wiele w Maldonadzie obydwa języki doskonale umiał. Za jego pomocą mogłem bawić wszystkich, którzy mi czynili honor, składając wizytę, to jest mogłem rozumieć ich zapytania i tłumaczyć im moje odpowiedzi.

Respons od dworu przyszedł w dni piętnaście, jak się spodziewano, zawierał zaś w sobie rozkaz, aby mnie i mój orszak w asyście dziesięciu kawalerzystów zaprowadzono do Traldragdubbu, czyli Trildrogribu, gdyż, o ile spamiętać mogę, dwojako tę nazwę wymawiano. Cały mój orszak składał się tylko z biednego chłopaka – tłumacza, którego do posług moich przyjąłem. Na moją prośbę dano nam dwa muły do drogi. Wysłano przed nami kuriera, który półtora dnia pierwej stanął, aby dać znać o moim bliskim przybyciu i prosić o „dzień i godzinę, kiedy bym miał honor i ukontentowanie lizać proch z podnóżka Jego Królewskiej Mości”. Taki jest styl dworski tego kraju i nie jest to tylko formalnością, bo gdy w dwa dni po moim przybyciu miałem audiencję, zaraz mi kazano położyć się, czołgać na brzuchu i zamiatać językiem posadzkę przy posuwaniu się do tronu królewskiego. Ale żem był cudzoziemiec, umieciono łaskawie podłogę, tak że proch nie mógł mi wiele sprawić przykrości. Była to szczególniejsza łaska, której nie pozwalano dostąpić nikomu oprócz najpierwszej godności osobom, kiedy się im zdarza honor audiencji u Jego Królewskiej Mości. Czasem nawet umyślnie zostawiają posadzkę brudną i kurzem okrytą, kiedy ci, co przychodzą na audiencję, mają nieprzyjaciół u dworu.

 

Widziałem raz jednego pana, który tak pełne miał usta prochu i paskudztwa, którego nazbierał na posadzce językiem swoim, że kiedy przypełzł do tronu, nie mógł wymówić jednego słowa. Na to nieszczęście nie ma lekarstwa, ponieważ pod karą śmierci zabronione jest spluwać lub usta ocierać w przytomności królewskiej. Jest także na tym dworze zwyczaj, którego wcale pochwalić nie mogę. Gdy król chce jakiego pana lub dworzanina stracić sposobem honorowym i łagodnym, każe posypać posadzkę jadowitym proszkiem brunatnym, od którego niechybnie z wolna i bez hałasu musi rozpęknąć się we dwadzieścia cztery godziny. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość wielkiej łagodności i troskliwości władcy tego o życie swych poddanych (w czym bardzo by się przydało, aby go naśladowali monarchowie europejscy), gdyż zawsze po takowych egzekucjach jak najdokładniej przykazuje zamiatać posadzkę i jeśliby tego służący zapomnieli, byliby w niebezpieczeństwie popadnięcia w jego niełaskę. Widziałem jednego razu, że kazał dobrze oćwiczyć jednego małego pazia, iż złośliwie zaniedbał przestrzec, aby posadzkę zamieciono po takowym przypadku, co było przyczyną, że struł się jeden młody pan wielkiej nadziei, chociaż król nie miał natenczas zamiaru pozbawienia go życia. Lecz monarcha okazał i w tym zdarzeniu dobroć swoją, darując paziowi i od plag go uwalniając pod warunkiem, że więcej tak nie postąpi bez specjalnego przykazu.

Wracam jednak do rzeczy. Gdy się przyczołgałem o cztery kroki do tronu Jego Królewskiej Mości, powstałem na kolana i uderzywszy siedem razy czołem o ziemię, wymówiłem słowa następujące, których mnie dniem pierwej na pamięć nauczono:

Ickpling gloffthrobb squutserumm blhiop mlashnalt zwin tnodbalkguffh slhiophad gurdlubh asht”.

Jest to formuła prawami tego królestwa przepisana dla wszystkich, którzy miewają audiencję, i można ją tak przetłumaczyć:

„Oby Wasz Niebieski Majestat przeżył słońce o jedenaście i pół księżyca”.

Król Jegomość dał mi odpowiedź, której nie zrozumiałem, ale jednak powiedziałem słowa, których mnie nauczono:

Fluft drin yalerick dwuldum prastrad mirplush”, co znaczy:

„Język mój jest w ustach mego przyjaciela”.

Dałem przez to poznać, żem chciał użyć mego tłumacza; natenczas wprowadzono wyrostka, o którym nadmieniłem, i za jego pomocą odpowiadałem na wszystkie pytania, które mi czynił Król Jegomość przez godzinę. Ja mówiłem językiem Balnibarbów, a tłumacz mój przekładał słowa moje na język Luggnaggu. Bardzo był król kontent z mojej rozmowy i przykazał swemu bliffmarklubowi, czyli szambelanowi, ażeby dla mnie i dla tłumacza mego przygotowano pokoje w jego pałacu i żeby mi na pożywienie co dzień dawano pieniądze, a także worek pełen złota na drobniejsze wydatki.

Mieszkałem przez trzy miesiące na dworze, będąc posłuszny Królowi Jegomości, który mnie obdarzył swymi łaskami i wielkie czynił obietnice dla zobowiązania mnie, abym w jego państwie osiadł. Ale zdało mi się rzeczą rozsądniejszą i sprawiedliwszą powrócić do mojej ojczyzny dla zakończenia w niej życia przy ukochanej żonie, która od dawnego czasu pozbawiona była słodyczy mej przytomności.

124systema – dziś popr. M.,B.lm: systemy. [przypis edytorski]
125Nec vir fortis, nec femina casta (łac.) – Ani męża dzielnego, ani kobiety czystej. [przypis redakcyjny]