Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– A takito dobry kowal – mruknął Symiacha, kręcąc głową – bywało w Rudni, jak przyjdziesz czy z radłem, czy z podoskiem, czy z kosą, czy z siekierą, to niéma roboty, jak kiedy on stanie do młota. Już ja to doświadczyłem, że i mocno i sumiennie robi, i taki majster z niego dobry.

– A co to on jeden na świecie? – począł Skorobohaty – żyliśmy dotąd bez niego, pożyjemy i daléj: gromada swoją cześć i słowo powinna strzymać.

– A jak pan każe? – spytał Lach.

– Albożto do karczmy czy po staremu do młyna żeby nas pilnowali na bok nie jeździć! hę? Co to kowal nas w arędę wziął?

– Jaki z ciebie mędrzec – odparł Lach – No! no! pamiętajże, weźże się i gadać za gromadą, jak jutro będzie potrzeba.

– Myślicie że nie potrafię? spytał Skorobohaty – Oj! oj! oj! tyleby biédy; i powiem choć i panu co się parzy!

– A żeby my tak, ojcze podumali, rozmyślili się – przerwał Maxym – czy warto nabożeństwo świeczki? Za czyją to duszę pokutujemy, mając majstra pod nosem, chodzimy o milę i więcéj? Komu to złość jeśli nie nam?

– A gromadzkie słowo? – spytał Skorobohaty – a Lepiuk?

– Umarł, pochowany, i święty mu pokój! Na co go z grobu wywlekać.

Na tę rozmowę nadeszło kilku innych gospodarzy i domysły o jutrzejszéj gromadzie, to jest zborze do pana, a narady względem odpowiedzi jakąby dać wypadło, jeźliby chciał na kowala namawiać, rozpoczęły się na nowo.

Zdania były dość podzielone! jednakże brat starszy Motruny, a za nim większość ze Skorobohatym, głośno krzyczała, że gromada na swojém postawić powinna. Jak zawsze, choć może mniéj było upartych, ale ci co się uparli, krzyczeli głośno, pociągnęli słabych, i zagłuszyli nieśmiałych! Maxym Lach nie odważył się odezwać, Filip, brat Motruny, ust nawet nie otworzył.

Można więc było już przeczuwać co się stanie we dworze; bojaźliwsi zamilkną, krzykacze zagłuszą nieśmiałych i zostaną przy swoim uporze.

Zaraz nazajutrz zrana, gromada otoczyła ganek dworu w milczeniu; ale gdy do niéj wyjść przyszło, pan Adam tak się wahał, zbierał, męczył samą myślą rozmowy i sprzeczki, że wytrzymał ją do południa w oczekiwaniu! Ze zgasłą fajką wysunął się wreszcie, grzecznym ukłonem witając swoich ludzi, którzy z pokorą, w cichości, czekali pańskiego słowa. Nie śmiejąc zrazu napaść z żądaniem, które miał na myśli, począł bąkać o urodzajach, zasiewach i gospodarstwie, aż wreszcie opamiętał się.

– Słuchajcieno, panowie gromada – rzekł – zaco to prześladujecie biédnego cygana kowala, który wam jest potrzebny, a dla jakich tam głupich przesądów używać go nie chcecie? Zbudował chatę, kuźnię, osiadł, a żywa dusza ani gadać, ani żyć z nim niechce?

Skorobohaty wystąpił z ukłonem.

– Prawdę powiedziawszy paneńku, myśmy go tu nie zapraszali: siadł, bo chciał… A że gromada postanowiła go nie brać do roboty, to nie bez racyi…

– Jakaż racya?

– A córka Lepiuka, którą tak jak gwałtem, przeciw woli ojca, cygan sobie zbałamucił? Alboto nie wstyd dla nas? Pobratał się z nami gwałtem, to my go więcéj przypuszczać do siebie nie chcemy. Pozwól kurze grzędy, ona pójdzie wszędy; daléj cyganie nam będą wszystkie dziewczęta zabierać… Toż nie cygańska ojcowizna, Stawisko…

Pan Adam spojrzał na chmurny wyraz twarzy Skorobohatego, i nie wiedział co począć daléj!

– A gdybym ja was za nim prosił? – zapytał.

– Lepiéj tego nie róbcie – rzekł Skorobohaty – niechaj cygan wynosi się gdzie zechce; świat dla niego szeroki, żony mu nie odbierają…

– Gdybym ja tego żądał! – powtórzył pan.

– I nie żądajcie tego od waszéj gromady – zawołał stary – nie powinniście chcieć wstydu naszego.

– Cóżto za wstyd? małoż cyganów pożeniło się i po wsiach osiadło, i pobrali gospodarskie córki.

– Tak! ale za pozwoleniem gospodarzy, a nie przeciw woli ojcowskiéj – odparł Skorobohaty potrząsając głową. – Co złe, to złe!

– Mówcie co chcecie – przebąknął pan Adam – ale nie macie słuszności… Pogniéwaliście się, podąsali, czas darować i zapomniéć.

– Lepiuk nie żyje, a on jeden mógł córce przebaczyć; ani gromada, ani bracia nie mają do tego prawa.

Adam widząc upór starego, obrócił się do brata Motruny, ktory stał na boku założywszy ręce na piersi, w postawie oznaczającéj, że myślał upiérać się przy swojém.

– To wy jesteście przyczyną wszystkiego – rzekł, wy namówiliście gromadę, wasza to sprawa stawić się przeciwko dworu;… ale pamiętajcie, że źle wyjdziecie na tém.

– Wola pańska – hardo odpowiedział Maxym – gromada ma swój rozum; niech mówi co chce, a my tu tylko ojcowski rozkaz spełniamy. Chciała Motruna cygana, dwór pożenił, wszakżeśmy nic nie powiedzieli; ale bratać się z nim nie myślimy…

Pan Adam nie miał dosyć siły, by dłużéj spiérać się z gromadą: chciał się tylko wywiązać z obietnicy, niewiele wierząc w skutek słów swoich.

– No! no! – rzekł z pańska i groźniéj – nie chcę słuchać waszych przyczyn; dość, że mi się to niepodoba, że prześladujecie biédnego. Rozkazuję żeby mi tego nie było, żeby mi tego niebyło!

Powtórzył raz jeszcze i zniknął.

Panowie gromada spojrzeli po sobie z uśmiechem niemal szyderskim: pokłonili się nic nie odpowiedziawszy, i powoli się rozeszli.

Z okna pokoju, Aza słuchała téj rozmowy, i widziała postawy ludzi i pana; a gdy pan Adam wrócił zmieszany niepowodzeniem swojéj wyprawy poczęła się śmiać na całe gardło.

– O! jakżeśto srogi! – zawołała kładnąc się na sofie – jakżeś straszny, jak cię się ludzie twoi lękają. Teraz to już pewna jestem, że tłumem pójdą do kowala? Cha! cha! cha! doskonaleś ich zgromił.

Adam się zarumienił.

– Cóżbo chcesz? – rzekł – Zrobiłem co tylko można, ale to lud uparty! Zresztą możnaż mu miéć za złe, że w takich rzeczach chce miéć wolę swoją?

Wzgardliwe spojrzenie całą było odpowiedzią cyganki, która wstała obwinęła się rąbkiem, i nie żegnając pana Adama, wyszła ze dworu.

Według zwyczaju skierowała się ku chacie Tumrego i zbliżywszy do niéj, zwolniła nieco kroku. Wzrok jéj padł na drzwi lepianki, i wstrzymał się na nich długą chwilę; oczy zaiskrzyły jakimś gniewem, wyrzutem, pragnieniem. Podeszła i stanęła, zdawała się wahać, wnijść czy nie; a w tém blady, wynędzniały wyszedł cygan z sieni; i nie widząc jéj wstrzymał się w progu.

Znać było z jego ruchów, z twarzy i postaci, że nie myślał co robił; wyszedł, bo mu może zabrakło powietrza w izbie, i nie miał czém odetchnąć; stał, bo iść daléj nie czuł potrzeby, i wszystko mu jedno było być tu, lub gdzieindziéj? Ręce opuszczone bezwładnie, obwisła na piersi głowa, rozczochrany włos na niéj, usta wpół otwarte, policzki wybladłe, wzrok zgasły; czyniły go podobnym do chorego, który powstaje z łóżka po ciężkiéj i długiéj boleści.

Aza niespostrzeżona wlepiła w niego oczy ciekawe, i coś jakby radość i litość razem z nich strzeliło. Podeszła jeszcze kroków kilka, a on nie widział jéj jeszcze; wreszcie cień padł na cygana, poczuł że ktoś się zbliża, i powoli, obojętnie, podniósł głowę.

– Tumry! co ci to? – spytała Aza – czyś chory?

– Chory! – odparł cygan.

– Jaga nic mi nie mówiła o twojéj chorobie.

– Nie było co mówić o niéj – rzekł cygan krótko.

– A możebyśmy co poradzili?

– O! nie – uśmiechając się gorzko, odpowiedział Tumry.

– Nie? dlaczego?

– Dlatego, że to choroba i niechoroba; bo i choroba, i nędza, i głód, i rozpacz, i więcéj a więcéj jeszcze, niż słowo wypowiedziéć może.

Cyganka rozpoczynając z Tumrym rozmowę, szła powoli ku obozowisku, a on nie wiedząc co począć, machinalnie z głową spuszczoną, odpowiadał jéj, i wlókł się za nią. Szli tak jedno przy drugiém milcząc, to urywanemi słowami przerywając milczenie; i cygan ani się opatrzył, jak chatę daleko za sobą zostawił.

– A żona twoja, a dziecko? – zapytała Aza.

– Jak ja! – rzekł Tumry.

– Cóż z sobą myślicie?

– Co mamy myśléć? myślimy umrzéć.

– Głupstwo – przerwała cyganka żywo – umrzéć na rozkaz nie potraficie, a rady szukać potrzeba. Mutes-oro, (śmierć) nie przychodzi na zawołanie!

– Nie ma dla nas rady!

– A gdybym ja ci jaką dała?

I spojrzała mu w oczy z zapytaniem.

– Ty!? – uśmiechając się niedowierzliwie odezwał się cygan – o! nie oddawaj czego i sama potrzebujesz; zda się tobie!

– Mnie, rada? na co?

– Boś i ty także jak ja z gadziami się związała, i jak ja wyjdziesz na tém.

– Ja? ja? – zaśmiała się cyganka – cóż ty myślisz Tumry?

– Myślę co widzę, i co widzą wszyscy: żeś także przepadła!

Aza nie przestawała śmiać się, poruszając ramionami!

– O! wam się zdaje – odezwała się po chwili nieméj niecierpliwości – że Aza tak miękka, tak dobrowolna, tak posłuszna jak wy wszyscy, którym Mroden-oro nie dał woli ani ducha; że dość na nią skinąć, dość jéj cacko lub łowy (pieniądze) pokazać, by poszła za kimkolwiek! Cóż z tego, że chodzę do dworu. Dwór mię dlatego nie spęta; ja jemu, nie on mnie rozkazuje.

– A pan Adam? – spytał wpatrując się w nią Tumry – przecieżto twój kochanek!

– Tyle co ty! – odparła dziewczyna.

– Co ja? – ożywiając się rzekł cygan – co ja? A jaż kiedy nim byłem?

– I on nim nie był nigdy!

– Dlaczegóż przesiadujesz u niego, na co go bałamucisz!

– Siedzę, bo mi tam dobrze, wygodnie, ciepło, spokojnie, nie głodno! – śmiejąc się poczęła Aza. – I dzień i godzinę jednę ukraść cyganowi od nędzy i biédy swojéj – tyle zysku! i to dobre! Możesz-że i ty myśléć, żeby cyganka jak ja Raklora (dziewczyna) pokochała takie stworzenie jak wasz pan, wymęczone, ledwie żywe, więcéj doktora i lekarstwa niż kochanki potrzebujące. Oj! Tumry, nie znasz mnie jeszcze!

– Kiedyś cię znałem – pocichu odezwał się cygan wzdychając – ale któż za was zaręczy i powié co jutro będzie?

– Jabym ci przecie powiedziała co będzie jutro, co zawsze być musi! – przerwała Aza zastanawiając się.

A byli już daleko, wpośród pola, za wioską, sami jedni; i Tumry tu dopiéro się opatrzył, gdy dla niéj zastanowić się musiał, że nie wiedząc co czyni, zaszedł za dziewczęciem od chaty, opuszczając samą jednę Motrunę! Obejrzał się zdziwiony.

 

– Cóż ma być jutro? rzekł z przymuszonym uśmiechem – to co i dzisiaj: głód i nędza! Wy pójdziecie wędrować po szerokim pfufie (ziemi), a ja przykuty umrzéć tu muszę.

– Co za mus? – spytała dziewczyna – możesz pójść z nami.

– Ja z wami? – powtórzył Tumry – a żona?

– Z żoną i dzieckiem – kończyła cyganka. – Alboż mało nas tak chodzi? Czegóż to dłużéj czekać będziesz; żeby cię osądzili i powiesili? Z nas jeszcze nikt nie umarł głodną śmiercią, i ty znajdziesz chleba kawałek.

– Ale ona, ona nie zechce!

– Cóż to u was egaszi rządzi, nie dados? – szydząc zawołała Aza – będzieszże słuchał głupiéj żony? Poszła za cygana, niech idzie za cyganem: przecież i jéj tu nie chcą.

– Nie! – po krótkim namyśle odparł Tumry – ja tego nie zrobię!

I widać było, że skrytego coś utaił w sobie, bo mu się usta zacięły nagle, gdy już, już słowo z nich chciało ulecieć.

– Dlaczego? – napiérając spytała cyganka.

– Dlaczego? – chmurne wejrzenie coraz śmieléj ku niéj podnosząc, odezwał się Tumry, który ją za rękę pochwycił – dlatego może, że i tybyś szła z nami; słyszysz Aza!

– Ja? to i ja ci już wrogiem jestem? – z wymówką zawołała dziewczyna.

– Nie, ale czas ci tu powiedziéć, tybyś mnie jak Raja (pana) tego spaliła na węgiel oczyma; ty nie masz serca!

– O! a na cóż ci serce moje?

– Pytasz się, Azo?

– Pytam się, boś pokochał bladą egaszi.

Tumry spuścił oczy.

– Tyś w ówczas szalała z gadziem także.

– Tak jak dzisiaj – odparła cyganka. – Ale cóż tobie do mnie i mojego serca? Nie chciałeś mnie wprzódy, nie czas już teraz…

– Nie czas! nie czas! – puszczając jéj rękę gwałtownie rzekł cygan – O! ja to wiem. No! ale ja dziś dopiéro za tobą szaleję!

– Oh! oh! doprawdy Tumry? – spytała nieco jednak pomieszana dziewczyna.

– Podła! szydzisz ze mnie jeszcze!

– Nie! mam litość i pytam się tylko.

Cygan spojrzał na nią z pod brwi nawisłéj i umilkł.

Szli tak w milczeniu długą chwilę, ale wśród niego zmieniły się twarze i myśli obojga.

Aza z szyderstwa przeszła w niezwykłe jakieś zadumanie; znać było, że siła ją odstępowała, że uczucie któremu dotąd panowała, brało górę nad postanowieniem: oko się zasłoniło rzęsami i usta zadrżały…

Tumry z obojętności i odrętwienia przeszedł w rozmarzenie, niemal w szał znowu, z jakim biegł niegdyś nocą do obozowiska… Nie tento już był cygan, który wyszedł z chaty nie swój, zmęczony i zesłabły; pierś mu buchała, a oko gorzéć poczynało. Kiedy dwa ich wzroki znowu się po chwili spotkały niespodzianie z sobą, Aza aż się zlękła tak uczuła się słabą, tak go postrzegła silnym i cofnęła się aż krokiem.

– Idź do chaty – odezwała się głosem drżącym – idź Tumry do chaty; zobaczymy się jeszcze.

– Gdzie? kiedy?

– Nie wiém… nie wiém – spiesznie pragnąc a nie mogąc odejść, poczęła Aza – może dziś, może jutro…

– A ty znów polecisz do dworu…

– Nie! do obozu idę…

– Ale będziesz we dworze? – zagadł Tumry, z pytania robiąc wymówkę.

– Wstydź się – dodał nie dozwalając jéj odpowiedziéć – na co ci ten trup na wpół zgniły! Wiesz, że nie stworzony dla ciebie, a ciągniesz go i zabijasz…

Dziewczyna ruszyła ramionami, oko jéj rozjaśniło się poczynając pałać znowu, usta tchnęły dumą i pogardą.

– A na cóżeśmy stworzeni? – spytała jakby natchniona – na samąż nędzę tylko i tułactwo, na ból i cierpienie. Nie! nie! wiedział wielki Mroden-oro, na co nas na świat przysłał! On nas przeznaczył na zgubę, na klęskę, na niszczycieli gadziów; i kazał im szkodzić, kazał nam ich zabijać! Każdy z nas robi co umié, spełniając wielki rozkaz Mroden-oro, o którym matki mówią nam od dzieciństwa, przypominając co nas czeka. Stare wróżą i straszą wróżbami, chwytają im dzieci, zabijają młode matki a my dziewczęta, musim ich męczyć inaczéj! Ja go zamęczę! zamorzę! ja go wzrokiem zatruję!

Jakiś instynkt zniszczenia i zajadłość tak zawzięta mówiła przez usta dziewczyny, że Tumry aż się jéj przestraszył prawie.

– Mieliżby oni posiąść wszystko, a my nic nie miéć prócz nędzy naszéj? Za co świat podzielili między siebie, i bogactwo, i ziemię, i wodę, i powietrze? Nam też dostać się coś musiało, i myśmy robakiem, co się w ten owoc wpija, co ziarno z niego wyjada! Niech zginie! niech zginie! – dorzuciła z zapałem.

– Niech ginie! – poszepnął Tumry zamyślony – a jednak wiesz Aza – dodał wahając się – mnieby go żal było!

– O! boś ty już nie syn erumanselów – przerwała dziewczyna popędliwie – tyś gadzio jak oni krwią i sercem, tyś także nasz nieprzyjaciel, kiedy nad niemi masz litość!

– Szalejesz! – rzekł Tumry.

Aza uśmiechnęła się, a z pod warg jéj różowych, białe zęby ścięte, jakby kąsać chciała, błysły dwoma rzędami pereł.

– No! dość tego! dość tego! do chaty niewolniku, do budy przykuty szukela (psie), do żony gadziu; a ja do swoich!

Tumry chciał się jéj jeszcze spytać, kiedy ją zobaczy, gdzie się z nią spotka znowu; ale dziéwczę odzyskawszy przytomność i władzę nad sobą, poniosło się jak wiatr, i z oczu mu znikło.

—–

Wieczorem Aza znów przeleciała pod chatą Tumrego, i pobiegła do dworu. Co ją tam ciągnęło? czy chciwość, czy ciekawość, czy w istocie ten instynkt zemsty i prześladowania, który chwilami tak silnie się w jéj sercu odzywał? Któż powié…

Pan Adam zawsze ją witał jednakowo słaby, rozdrażniony jednakowo pragnieniem; ale od dnia pierwszego nic na niéj wymódz nie umiejąc prócz palącego pocałunku, poczynał już, zwłaszcza gdy jéj nie widział, gdy sam zostawiony był sobie, zżymać się i niecierpliwić.

– Co ona myśli? – mówił gdy go odbiegła i porzuciła sam na sam – zwodzić mnie tak i dręczyć do końca i znów potém odbiédz! Ludzie już nawet śmieją się ze mnie, ja sam niepoznaję siebie; potrzeba to raz skończyć, i albo zatrzymać ją tutaj, lub precz zwodnicę, osmagawszy wypędzić! Dosyć to już tego, dosyć!

I dodając sobie postanowienia, którego nie miał pan Adam, wciąż powtarzał, jakby się chciał przejąć słowami swemi dosyć już tego! dość tego!

Ale gdy śliczna dziewczyna, trochę smutniejsza, niż zwykle, wbiegła do pokoju i zabłysła w téj czarnéj pustce twarzą pełną życia i ognia, oczyma palącemi jak zwierzęcia dzikiego ślépie; pan Adam zapomniawszy na najuroczystsze dane sobie słowo, cały się rozpłynął w rozpamiętywaniu jéj wdzięków.

Aza nie rzekłszy słowa do niego, rzuciła się na miękkie posłanie, podkurczyła nóżki pod siebie, jak by siedziała na ziemi, głowę wsparła na poduszkach i wlepiwszy oczy w sufit, pozostała tak długi czas zamyślona.

To dozwoliło panu Adamowi nieco się znów podsilić i przypomniéć sobie pierwsze postanowienie.

– Azo! – rzekł surowiéj podchodząc ku niéj – no! cóż będzie z nami; raz to potrzeba skończyć.

Ale cyganka głowy nawet nie odwróciwszy, wciąż zapatrzona w górę, pewna swéj siły, odpowiedziała obojętnie:

– No! mówże, rada posłyszę, jak się to skończyć powinno?

– Jak chcesz, byleby się skończyło – odparł, udając stanowczą wolę pan Adam. – Mam już dosyć twoich zwodnictw i twego szyderstwa; cyganie niech daléj idą, a ty zostań się ze mną, lub i ty i cyganie precz!

Ostatnie słowa wymówił tak cicho, tak drżąco i niewyraźnie, jakby się lękał sam ich usłyszéć, i urwał niedokończywszy.

– Cha! cha! cha! – rozśmiała się szalona dziewczyna, wciąż w sufit patrząc do góry – a gdy cyganie pójdą i ja z cyganami, co ty tu lepszego poczniesz? O! powiedz mi proszę! Będziesz ziewał, nudził się, przebierał w brudnych wieśniaczkach, kupował sobie blade mieszczanki; może w ostatku ożenisz się raz drugi, i drugi raz cię zwiodą…

Wspomnienie to zawsze przykre dla pana Adama i niecierpliwiące nadewszystko, było jedynym może sposobem rozdrażnienia go. Chwycił się z krzesła strasznie błyskając oczyma.

– Cicho żmijo! – krzyknął, wpadając w uniesienie gwałtowne.

– A! a! – patrzajcie! zebrał się na gniéw! – zimno poczęła cyganka.

Ta obojętna odpowiedź jeszcze bardziéj podżegnęła bezsilnego.

– Jeszcze słowo, – rzekł, – a…

– A co? – zapytała Aza.

Pan Adam zatrząsł się od gniewu i chwycił się aż za włosy; nie mógł już nic wymówić, taka nim miotała zajadłość chorobliwa. Potajemnym rzutem oka zmierzyła dziewczyna jego passyę i niebezpieczeństwo na jakie się narażała, jeźli jéj niepohamuje, bo wiedziała już jakim był pan Adam, gdy nagle z apatyi codziennéj wpadł w szał niecierpliwości; powstała więc powoli z uśmiechem, i nic już nie mówiąc, wlepiła weń dwoje oczu czarnych, w które z siebie sączyła jady i uroki.

Nie mógł się im oprzéć pan Adam, bo go ścigały wszędzie i pociągały jakąś niepojęta siłą; chciał wytrwać w gniewie pérzył się i nasrażał, a czuł jak się to rozpryskiwało i uchodziło; nareszcie zwyciężony, rzucił się na krzesło w posępném milczeniu. Cyganka nie mogła pozwolić, by ją tak rychło wygnano ze Stawiska.

– O! nie – powiedziała sobie w duchu – nie czas mi odejść jeszcze: wprzódy Tumrego opętać i pociągnąć za sobą muszę. Pójdę kiedy zechcę, nie wypędzona sromotnie, ale odwoływana ze łzami. Czekaj Raju! zapłacisz mi to we troje, zapłacisz za dzisiejsze!

Twarz jéj tymczasem rozjaśniała się smętnie.

– A! niewdzięczny! – zawołała – za to, żem do niego powróciła, on mnie jeszcze łaje i męczy!

I uśmiéch tak łagodny wykwitł na jéj usteczkach, stała się tak zadumaną, powolną, tak jakoś nieszczęśliwą i strapioną; że pan Adam rozstrojony zupełnie przypadł do niéj na klęczkach.

– A! daruj mi, przebacz, nie gniewaj się i nie płacz! Ja tyle ucierpiałem od ciebie, głowa mi się zawraca! Powiedz przecie raz co myślisz? Kochasz mnie, czy nie? będziesz, czy nie chcesz być moją?

Aza potrząsła głową.

– Czyją ja będę, to na całe życie; a kiedy się kto ma zaprzedać sam w niewolę, musi dobrze pomyśléć i serca zapytać. Nie! nie! ja ci tak prędko przyrzec nie mogę. A! widzisz, żem tu wróciła!

– Więc kochasz mnie? – spytał przechodząc nagle do rozczulenia pan Adam, i biorąc rękę, którą mu opuściła cyganka.

– Alboż ja wiém? – odpowiedziała, kogo kocham, i czy kocham, i czy kiedy kochać będę? Moje serce spi jeszcze, a kto je rozbudzi, ten posiędzie. Probujcie!!

– Ale moje? – rzekł pan Adam.

– Twoje niech cierpi i niech czeka!

– To dziw, doprawdy – zrywając się i poczynając przechadzać, mówił sam do siebie pan Adam – zkąd się to proste dziéwczę mogło tego wszystkiego nauczyć: i słów tych, i myśli i téj sztuki zalotnéj, którą lepiéj od naszych pań umie? Wyraźnie robi sobie ze mnie zabawkę!

Zapobiegając przewidzianemu buntowi, Aza, któréj się przechadzka pana Adama po pokoju niepodobała, pragnąc go silniéj znów ku sobie przyciągnąć i wybić mu z głowy niewczesne zamiary, z któremi się wymówił zrazu; skinęła nań i chwyciła. Wiedziała czém go ukołysać, czém ująć i przynęcić; uczyniła się piękną, ponętną, zamyśloną, i posadziła niewolnika u boku swego, dając mu oko, ręce, a głowę niedbale skłaniając na jego ramie.

I czarodziejka zawładła nim znowu z łatwością, a pan Adam zapomniał, że przed chwilą srożył się na nią i wypędzał.

Tak mu było rozkosznie z tą główką zbliżoną do ust jego i spoczywającą przy piersi, w atmosferze jéj oddechu i wejrzenia… Zamilkli oboje.

A w téj chwili, dwoje strasznych oczu czarnych przez gałęzie bzu i szyby okna wkradły się do przyciemnionego pokoju, i poczęły w nim zapalczywie szukać, na kimby spoczęły.

Dziewczyna jakby ich ukłucie poczuła nad sobą, wstrzęsła się i poruszyła, nie wiedząc sama co ją zbudziło śród gnuśnego jakiegoś marzenia; zerwała się, ale już było zapóźno!

Tumry, który śledząc jéj kroki przybiegł za nią do dworu, szpiegując ją i Adama, zobaczył ich oboje w niemym spoczywających uścisku, i ściskając pięście odskoczył od okna zajadły.

– A! – zawołał – zabiję ich oboje! zabiję, podpalę dwór, puszczę w popiół wioskę całą… niech giną! Ta nędznica zwodzi mnie, zwodzi jego, radaby męczyć świat wszystek! Za co ten człowiek ma ją sobie przywłaszczać? za co on tak szczęśliwy? ja tak nędzny, za co ci gadziowie miéć mają nawet z naszego dobra najlepszy kąsek! Przeklęci!

Mówił a patrzał, choć obraz który miał przed oczyma, palił go zemstą i boleścią: i nasycał się nim, oderwać niemogąc od widoku burzącego mu piersi. Aza tymczasem podniosłszy głowę, spuściła ją znowu na ramie obłąkanego Adama.

Dumali tak we dwoje, i z ust cyganki naprzód ledwie dosłyszana, cicha, wyrwała się piosenka lat jéj młodych, dobrze znajoma Tumremu, budząca w nim wspomnień tysiące. Powoli wysnuta z ust i piersi: ożywiać się poczęła, stawała coraz głośniejszą, coraz weselszą, nową męczarnią karmiąc cygana. Bolał a oderwać się nie mógł; niewyraźne słowa, które sam tylko rozumiał, pełne ognia i namiętności rozpasanéj, chwytał uchem, połykał z oddechem, bojąc się stracić jednego.

 

Czegoż-bo tam nie było w téj dziko-tęsknéj a miłosnéj do szału pieśni cygańskiéj!!

Tumry przypomniał sobie wszystkie miejsca, gdzie kiedy w życiu ją słyszał; całą swoją dolę od kolebki, i cierpienia młodości, i losy swoje i Azy, która pod okiem jego rosła z dziecięcia w dziéweczkę, dziewicę, w czarodziejkę!

I zapomniawszy gniewu na jednę chwilę przelotną! zadumał się, zkąd mu przyszła ta niespodziana miłość, któréj wprzódy nie czuł w sobie ani zarodka; z czego się urodziły tęsknice za żywotem niedawno dlań przeklętym i nienawistnym, i jak się mógł zmienić tak bardzo, by tak strasznie nieszczęśliwym zostać???

– A! to są chyba czary – rzekł wzdychając – to urok rzucony na nieszczęście i zgubę moją, to zemsta romów. Wleli w jéj oczy jad, żeby z nich spłynął w serce moje! Chcą zatracić mnie, i żonę, i dziécię moje, nasyłając na nas obłędy, tęsknice i głupie pragnienie! Aza powoli zabije mnie jak wąż wzrokiem; nie żyłaby prawdziwa krew cygańska, gdyby czegokolwiek od kogo nie kradła!

– Powrócę do chaty! – zawołał odwracając oczy. – Ale w tém nowa zwrotka pieśni przedłużającéj się jeszcze, doszła do jego ucha, i zastanowił się Tumry.

Jak we śnie ciągnęły przed nim mary poczepiane do słów piosenki, i głębiéj coraz a głębiéj cofał się, za niemi do dni dzieciństwa, spieczoną głowę w dygoczących ściskając dłoniach…

– O! przeklęta! przeklęta! – wołał – ona czuć musi i wiedziéć, że ja tu jestem, że jéj słucham, i pieśnią przykuwa mnie do siebie, trzyma, a serce wydziera! Pójdę! – I począł uciekać, ale drżały pod nim nogi, i na siłę przemagając urok, który go trzymał u okna, powlókł się do swojéj chaty.

Tu pusto było i smutno jak zawsze, ale stara Jaga wróciła była do obozu, i Motruna ściągnęła się z łóżka z dzieckiem u piersi, rozpoczynając drugą część życia, którego piérwszéj chciała zapomniéć. Stała się już matką tylko i żyła dla téj dziéweczki, która w snach powicia nie wiedziała jeszcze, na jaką przyszła w świat nędzę.

Zaledwie wstawszy na nogi, potrzeba było Motrunie znowu począć myśléć o chacie, o dziecku, o mężu który codzień bezczynniejszy, bezwładniejszy, mniéj jéj dopomagał, całe dni trawiąc przyrosły do ławy i jakby napół senny.

Jeszcze chora, poniosła naprzód dziecinę do chrztu, a nie było jéj komu za kumów posłużyć i dwoje dziadów musiał ksiądz wezwać prawie siłą do tego obrządku, bo nikt z dobréj woli kumać się nie chciał z cyganichą.

Z niemowlęciem u piersi, biédna Motruna powlokła się potém pod drzwi ojcowskiéj stodoły, spodziéwając się tam znaleźć może młodszego brata. Szczęściem dla niéj, wychodził właśnie z kulem słomy na plecach; gdy mu zastąpiła drogę.

– O! Filipie braciszku – zawołała, chwytając go za świtę – zaczekaj chwilę, niech choć twój głos usłyszę.

Filip się uląkł siostry, ale zatrzymał.

– Czego ty chcesz? – spytał.

Motruna poczęła od płaczu, za którym ledwie przemówić mogła.

– Patrz – rzekła nakoniec – miejcie litość, kiedy nie nademną, to nad moją dzieciną. Nie mamy już co jeść w chacie. Tumry opuścił ręce, jakby go na śmierć prowadzili, do niczego się nie bierze. Jeszcze na biédę cyganie przyszli i głowę mu zawracają; pełna ich chata! Ja się tak boję, a on ani zważa.

– A cóż ja ci na to poradzę? – spytał Filip.

– Dajcie co choć dla dziecka! Ja głodna, i ono się nie pożywi odemnie; gdyby choć mléka kropelkę, gdyby choć co dzień kawałek chleba!

Filipowi łzy zakręciły się pod powieką, jakoś mu serce zastukało w piersi, i zawołał nienamyślając się długo:

– No! chodź za mną!

Skwapliwie rzuciła się za nim Motruna, z trochą słabéj nadziei. Filip dźwigając słomę, wprost zmierzał ku chacie, a posłyszawszy siekierę Maxyma, ładującego wóz pod klecią, zrzucił kul z ramion, i skinął na siostrę, by szła z nim razem.

Zdawało mu się, że dość było biédną Motrunę pokazać bratu, żeby w nim litość obudzić. W istocie nie byłoto już owe śliczne, hoże, rumiane dziéwczę, o które wszyscy parobcy we wsi rozbijać się myśleli; zwiędła, blada, schorowana i zamęczona, starą się stała przedwcześnie, a ślady wdzięku i młodości starły cierpienia do szczętu, wyniosło z sobą znużenie.

Gdy Maxym podniósł głowę na głos Filipa i zobaczył siostrę, nie poznał jéj zrazu, tak straszliwie ujrzał ją inną. Ona przybliżyła się do niego, ukazując dziecinę zapłakaną, i słowa powiedziéć nie mogąc do nóg mu padła. Maksym odstąpił kilka kroków.

– Po co ty tu? – zapytał, dodając sobie gniewu, którego nie miał, bo go złamał widok téj nędzy.

– Żebyś zobaczył, coście z nas zrobili – odparła Motruna.

– My? – rzekł jąkając się Maxym – nie my, ale wy sami? A pocóż się było sprzeciwiać woli ojca? Pan Bóg cię skarał Motruno!

– A! czyż już kary nie dosyć?

Maksym cały był pomieszany; widać było, że sam nie wiedział jak sobie poradzić i szukał sposobu, by się z tego przykrego położenia wywikłać.

– Ratujcież mnie choć teraz – odezwała się Motruna – jeźli nie czém inném, to chleba kawałkiem, bo i tego nie mam…

– Chleba już nie nadawać – odpowiedział Maksym, a i u nas go nie ma nadto: rok był nieomłotny, a u nas semia duża; ledwie do nowego wystarczy. Na co się wam upiérać i tu koniecznie siedziéć, kiedy gdzieindziéj zapracować możecie?

– A chata? a sadyba? – spytała siostra – a tyle naszego harowania koło niéj? Zresztą mój bracie, jak mnie tam pójść w świat za nim?

Nie chciała powiedziéć biédna, że go się codzień więcéj lękała: tak się jéj zmienił, tak zdziczał, tak zcyganiał.

– Filipie – rzekł Maxym – dajcie jéj miarkę żyta; tylko żeby żonka nie widziała, bo i u nas niewiele, a gęb dosyć… Idźże już Motruno!

– I tak mnie odprawiasz, bracie?

– No! no! – dorzucił Maxym – bylebyś się cygana pozbyła, choćby poszedł do licha, byłaby może jaka rada;… ale z cyganem my nigdy nie będziemy miéć drużby, to darmo! Ojciec przykazał, gromada postanowiła, pan prosił i naglił, a nie ustąpiliśmy, to i nie ustąpimy!

Jakkolwiek Maxym nic nie obiecywał, sama zmiana mowy jego zapowiadała, że się wahał i chciałby coś zrobić dla siostry; nie nalegając więc, odeszła Motruna spokojniejsza po żyto, myśląc przyjść późniéj i zostawując je umyślnie, żeby po nie do chaty i braci drugi raz zajrzeć miała prawo.

Na drodze spotkała się z Jankiem, który kulawego i upartego wołu pędził powoli ku zagrodzie.

– A z kądżeto Motruno? – zapytał przyjaciel – i dokąd to kochanie idziecie?

– O! jak my ciebie dawno, poczciwy Janku nie widzieli – weseléj odezwała się kobiéta!

– Nie mam ja tam poco chodzić do was – bez ogródek odparł chłopak. – Myślałem z początku że to co poczciwego ten twój cygan, a to taki szelma jak i drudzy… Żebym był tobą porzuciłbym do licha niewiarę, niechby sobie wędrował ze swojemi, albobym poszedł i niewrócił, bo nie ma po co…

Motruna cała drżąca stanęła.

– Cóż on zrobił? – spytała – ja nic nie wiem?

– Dobra z ciebie kobiéta żeś ślepa; chciałbym i ja wziąć zkąd taką żonę! A toć ten łajdak za cygankami lata jak parobek, domu nie pilnuje, a co mógłby do Rudni pójść na zarobek, to się to włóczy po polach, albo w chacie drzémie. Już ja tam do was i nie zajrzę, bom zły; bywaj mi zdrowa Motruno!

To mówiąc podniósł gałąź na wołu, który się paść zaczął, podpędził go i poszedł daléj.

—–

Powierzchu patrząc na życie, jak potężne w niém różnice, jak wielkie stopniowanie losów w różnych klassach społeczności, a w miarę ich wykształcenia i obyczajów, jak pozornie odmienne uczucia zajęcia namiętności. Ale wewnątrz odarłszy z szat misternie narzuconych czynności i sprężyny ruchów, jak dziwnie na jedno bolejem wszyscy; płaczem, radujem się i umieramy jednakowo! Też same tu i tam choroby serca, też boleści duszy i ułomności natury, te same nadzieje i zawody… W ich objawieniu się na zewnątrz cała różność tylko; w głębi, człowiek człowiekiem wszędzie, i dlatego na najniższym szczeblu społeczeństwa prawdziwszy tylko, dobitniejszy, ale ten sam znajdziemy obraz co w górze. Pozmieniane nazwiska, pochrzczone przystojniéj czynności, poprzybierane namiętności wstydliwe; ale je poznasz po skutkach – wszędzie toż samo i toż samo.

W chacie wieśniaczéj tylko mniéj komedyi, na którą nie ma czasu, lub komedya odegrana nieuczono, instynktowie, jak owe włoskie improwizacye sceniczne: a w pałacach sceny dłuższe, rozwiązania mniéj burzliwe, choć czynność ta sama.