Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rzadziéj wprawdzie pod strzechą słomianą rodzą się gwałtowniejsze uczucia; ale raz powstawszy śmieléj i rączéj idą do celu, niż tam, gdzie wszystko przywykło ukrywać się i maskować.

W chacie Tumrego nie było pokoju, nie było marzonego niegdyś szczęścia; już przed przybyciem cyganów wygnały je wspomnienia, zawsze następujące po nagłéj a zupełnéj życia zmianie, w którą człek rzuca się nieuważnie, a odpokutować musi żalami i tęsknotą. Serce Motruny od narodzenia dziecięcia do niego należało wyłącznie, a Tumry zobojętniony, ostygły, ku sobie już go nawrócić nie mógł. Motruna domyślała się przywiązania jego do Azy, o którém i stara Jaga jéj plotła nieuważnie; ale nadto była hardą, żeby ze słowem wymówki odezwać się miała. Boleść swoją zamknęła w sobie, i cała poświęciła się dziecku, wyrzekłszy się innéj przyszłości, przewidując zawczasu, że ten, dla którego wycierpiała tyle, porzucić ją musi i stać się niewiernym.

To poddanie się losowi, Motruna winna była instynktowemu wyłącznemu przywiązaniu do dziecięcia, w którém potrafiła zamknąć życie całe.

Tumry téż od téj nocy, w któréj powstał z łoża nieprzytomny, ścigając obóz cygański, tak był obojętny, tak zimny, tak dziwnie zmieniony, że próżném się zdawało chciéć go dawnemu i czynnemu życiu przywrócić. Jak gdyby wysiłek pracy go zmógł, jakby upadł na sił ostatku, błąkał się bezczynny, zdziczały; nie widząc nic wokoło siebie, nie słysząc ani śpiewu matki nad kołyską, ani płaczu dziecięcia. Nigdy z troską ojca nie pochyliło się czoło jego nad niemowlęciem, na które roztargnioném patrzał okiem; krzyk jego budził go czasem, ale do serca nie dochodził.

Motruna więc choć niby nieopuszczona przez niego, w istocie sama była na świecie; a słowo litości starszego brata, wątłą, jedyną dla niéj zostało podporą.

Cygan to chmurny siedział na ławie, to latał całemi dniami szpiegując Azę, klnąc ją, ale szukając czarownicy.

Ostatniego dnia, gdy przytulony do szyby zobaczył ją z głową zwieszoną na ramie Adama, gdy pieśń stara cygańska rozkołysała nim do reszty; nie miał już siły powrócić nawet do domu, choć go tam wołało sumienie. Poszedł do chaty, odetchnął jéj ciężkiém powietrzem, i wybiegł w pole jak pies oszalały, kręcąc się bez celu, i nogi go same powiodły pod obóz cyganów.

Gromadka Romów, pod nowém panowaniem Puzy, wystawiała jeszcze większego nieładu obraz, niż przedtém; a Aprasz, dawny jéj dowódzca, z uśmiechem szyderstwa spoglądał na to, co się tu działo. Ale i on także zmienił się do niepoznania w krótkim przeciągu czasu. Zdawał się zgadzać ze swoim losem i spodziewać czegoś od przyszłości razem; posługiwał milcząc tym, którzy go wczoraj słuchali ze drżeniem, i niekiedy tylko błysk oka, ruch ust zdradzał niewygasłe uczucie dumy, lub zemsty pragnienie. Pod namiotem niebyło ruchu jak dawniéj; miech leżał wywrócony, kowadło było na wozie, narzędzia kowalskie na kupę zwalone; nikt nic nie robił prócz Aprasza i kilku starych bab, krzątających się dość leniwie i kłótliwie koło kociołka. Wszystkiego dostarczano ze dworu, a ufne w opiekę Azy stare cyganki, dokazywały po wiosce, wydzierając co mogły i panosząc się łatwowiernością ludu, z którego się śmiały.

Puza jako nowy pan, nadużywał swéj władzy i swobody świeżo zdobytéj, całe dni nękając Aprasza, lub z fajką w zębach spędzając je u ogniska na drzémaniu.

Gnuśny spoczynek podobał mu się i całéj bandzie, a dzieci nawet korzystały z niego, bezkarnie plądrując po okolicy. Aza, która rzadko i na krótko zaglądała do obozu, nie postrzegła co się tam w nim działo: ale codzień widoczniejszém było, że w krótce zabraknie Aprasza, i Puza nie potrafi rządów w nieprzywykłéj trzymać dłoni.

Tumry przywlókłszy się pod obozowisko, zastanowił się przy werdenie (wozie), pod którym na gołéj ziemi, sparty na żylastém ręku, leżał samotnie opodal od drugich stary Aprasz. Spojrzał na niego spotkały się ich oczy, ale oba byli zarówno nieszczęśliwi: i dawna ich nieprzyjaźń zagasła w sercach, przybita nowemi silniejszemi wzruszeniami.

W wejrzeniu ich nie było gniewu i nienawiści. Stary cygan zobaczył na twarzy Tumrego tak wyraźne ślady znękania i rozpaczy, dochodzącéj prawie do obłąkania, że się uczuł dość za dawne przewinienia pomszczonym; a Tumry widząc upokorzonego dados, w najgorszém miejscu na gołéj leżącego ziemi, nie miał już serca więcéj mu najgrawać się.

– Ha! – rzekł z cicha uśmiechając się Aprasz – zabłąkałeś się tu znowu, trudno ci już usiedziéć w chacie!

– Nie lepiéj tobie w obozie! – odparł Tumry.

– A kto wié? – rzekł dados – tybyś się może jeszcze na moją biédę pomieniał.

– A ty na moją? – spytał młodszy cygan.

– O! nie! – odrzekł dumnie trzęsąc głową dowódzca – jam jeszcze dziś swobodniejszy od ciebie! Chciała ta byńk'a ciaj, chciała gromada, żeby Puza dowodził: niech poprobują, zobaczymy co będzie daléj. Męczą mnie jak mogą, alem ja do pracy przywykł; łają, ale ich nie słucham i śmieję się. Cóż mi tak złego zrobili?

– Jakto? nie przeklinasz swojéj doli? – spytał Tumry.

– Na co tu kląć, gdzie potrzeba cierpiéć! Bukelisom mi nie dokucza (głód), piri (garnek) co rana i wieczora przy ogniu, a pełen; nie jednoż mi wodę nosić i drwa rąbać lub kuć młotem!

– Ale ich słuchać!?

– Prawda – począł stary cygan – temu co rozkazywał całe życie, słuchać zrazu nie lekko; ale jakoś i tego nauczyć się można.

Tumry westchnął.

– A stracić nadzieję, kiedy się ją miało, jak ty coś Azę w ręku trzymał?

– Egaszi jest tak gweka (kobieta jest jak wąż) – odparł Aprasz powoli – któż ją kiedy miał w ręku? Trzymasz; aniś się opatrzył jak ci się wyśliźnie i ukąsi.

– Chybaś jéj nie kochał, stary?

– A tyś ją podobno pokochał zapóźno – szydząc odparł zmęczony dowódzca. – Dla mnie to była nie piérwsza miłość; tyś się na swojéj nie poznał, ja tę chorobę nieraz już przebolałem; ty dopiéro na nią chorować zacząłeś. O! o! nie zazdroszczę ci, bo jeźliś ją pokochał, to ci zaleje za skórę.

– To szatan kobieta! (Bynk egaszi) – zamyślony odparł Tumry – któż wié co ona myśli, kto wié kogo kocha, kto powié co zrobi jutro!?

– Jak kobieta – rzekł Aprasz zimno – a któraż z nich inna? – Czy Ranni, czy gdzia (cyganka, czy obca), wszystkie one jednakowe, jednéj matki córki…

– Nie, takiéj jeszcze na świecie nie było!

Aprasz przewrócił się na drugi bok i rozśmiał się głośno.

– Lata do obozu, lata do dworu, wabi kogo spotka, nęci każdego, a z kamienia sama.

– Zachciałeś: młodość w niéj szaleje! Jabym jéj to wszystko darował, gdyby tylko chciała być moją!!

W tych słowach przemawiało samolubstwo starości, która się spodlić gotowa, by jeszcze użyć choć trochę. Tumry porwał się oburzony, nie pojmując tego uczucia.

– Ja! jabym ją za to zabił, gdyby moją była!

– Toś ty widzę naprawdę dla niéj oszalał, Tumry! Dobrze ci tak! – rzekł Aprasz.

Cygan umilkł.

– Z kolei – dołożył szydząc Aprasz – może kiedy będzie i twoją, gdy jéj panicze nie zechcą, a przyjdzie do głowy przytulić się do cygana i zagrzać się przy czarnéj jego piersi.

– Nie! nigdy! – gwałtownie przerwał młody cygan – bo gdyby potém uśmiechnęła się tylko innemu, tobym ją jak psa zabił!

– Gdybyś jak ja miał z górą pięć lat dziesiątków – powoli odpowiedział Aprasz, przeżuwając liść tytuniu – inaczeéjbyś patrzał na te rzeczy. Nie widziałeś Azy po wyjściu ze Stawiska i twojéj ucieczce, to nie wiész jeszcze, jaki to szatan dziewczyna! Nie policzyć ilu chłopcom sprzedawała pocałunki i uśmiechy po drodze, ilu ich wlokła za sobą i jak im przewracała głowy. Nieraz i mnie staremu zazdrość poczynała gryźć serce spróchniałe; alem sobie mówił zaraz: byleby moją była, darowałbym jéj to wszystko! Bo w istocie ten szatan zwodzi tylko żeby męczyć, ale nie da się wziąć nikomu. Zdaje się, że szalenica jak jeść, pić i oddychać, tak zwodzić, męczyć i drażnić potrzebuje; łapałem ją nieraz jak poczwarnego Puzę i prostych chłopów czarowała oczyma, żeby tylko nie próżnować, a potém, potém na całe gardło się z nich śmiała!

Tumry potarł kroplami potu zroszone czoło.

– Więc jéj na chwilę wierzyć nie można?

– Wierz jéj gdy zła, ale gdy ci oczyma powiada o sercu swojém, ustami zaręcza że kocha: – pluń jéj w twarz jak kłamcy, bo kłamie!

Cygan wstał z ziemi i westchnął, a Aprasz z pod wozu spojrzał tylko za odchodzącym, i tak się rozstali milczący.

Znowu błędnym krokiem wlókł się Tumry bez drogi, stając, zatrzymując się, biegnąc jak szalony…

– Ha! – wołał sam do siebie – nie ma co myśléć dłużéj: potrzeba skończyć, kiedy tak żyć ciężko.. Widziałem jéj głowę na piersi tego zgniłego trupa, i nie chcę nic widziéć więcéj. Ani mi powrócić do cyganów braci, ani żyć z gadziami, którzy jak psa odpychają. Ot! stryczek na szyję i Bynk'u oddać duszę…

Myśl ta, która już nieraz przeleciała mu przez głowę, teraz w niéj silniéj niż kiedy uwięzła. A życie stało się dlań tak ciężkiém i nieznośném, że daléj dźwigać go nie mógł. Motruny nie kochał, dziécię dlań było obojętne, nędza dojadała, Aza zdradziła; na jutro nic nie zostało, prócz śmierci.

I lżéj mu się zrobiło po tém postanowieniu, jak człowiekowi, który płynąc po długiéj burzy na morzu, nareszcie choć brzeg skały zobaczył.

Uśmiechnął się dziko i schwycił za pas czerwony, który już w myśli za stryczek sobie przeznaczał. Byłto wełniany pas, wysnuty i ufarbowany ręką biednéj Motruny – i żona przyszła mu przezeń na pamięć.

– I jéj téż lżéj będzie, rzekł w duchu: bracia ją przyjmą, dwór i gromada, byle cygana niestało, wykarmią sierot dwoje! I ta nie zapłacze po mnie; na cóż żyć, żeby ludziom ciężyć i sobie!

Obejrzał się po niebie i po świecie, a chmurno jakoś było, i wietrzno, i smutno jak w przeddzień śmierci: w mrokach i we mgłach okolica wydawała się pustą i dziką. Już miał odpiąć pas i sięgał poń szukając okiem gałęzi, choć w około czyste rozciągało się pole, gdy żywy krok dał się słyszéć, i z za pagórka wybiegła pędem lecąc Aza.

 

Tumry aż odskoczył gdy ją postrzegł, i włos mu się najeżył.

– A ty tu? – zawołała z uśmiechem – chodziłeś widzę do obozu; czyś czekał na mnie?

– Czekałem na ciebie – gorzko odpowiedział cygan – żeby ci w oczy plunąć raz jeszcze, i więcéj nie widzieć!

– Co ci się stało Tumry?

– Nic, tylko byłem pod oknem dworu, kiedyś śpiewała:

 
„Tłowawa jag…”4.
 

– I słuchałeś pieśni? – spytała obojętnie dziewczyna.

– I patrzałem jakeś spoczywała na ramieniu Raja Adama…

– Trzebaż było dopatrzéć do końca – z gniewem odpowiedziała Aza – byłbyś widział jakeśmy się rozstali!

– Lub jakeście się zeszli? – spytał cygan z pogardą.

– Tumry, tyś doprawdy oszalał! – tupiąc nogą z gniewem przerwała cyganka.

– Nie, alem się wytrzeźwił – krzyknął Tumry – i myślę skończyć dobrze!

To mówiąc rwał w ręku swój pas czerwony.

– Ale doprawdy głowa ci się zawraca! – poczęła Aza przestraszona rozgorączkowaną twarzą i ponurym wzrokiem Tumrego – co ty myślisz?

– Myślę pójść do lasu i powiesić się – rzekł cygan spokojniéj. – Jak ci się zdaje, wszak dobrze zrobię?

– Dlaczego? dlatego żem się dała uścisnąć temu schorzałemu, staremu dziecku! – odparła kobiéta.

– O! o! nie myślno znowu, żebym się wieszał dla ciebie – przerwał Tumry, wciąż rozwiązując pas, którego rozplątać nie mógł – dość mi i bez tego życie dojadło, a tyś tego niewarta!

Aza stała coraz bardziéj przestraszona, i postrzegłszy, że gniéw nie pomaga, że rozkaz byłby daremny, poskoczyła z namiętnością do cygana; ale Tumry zdala ją odepchnął wzrokiem i rękę.

– Precz gadzino! – rzekł – precz! Idź, sprzedaj się komu chcesz i za co chcesz! Ja nie mam cię kupić za co!

To mówiąc odwrócił się i pobiegł w las, do reszty oszalały i rozmarzony boleścią.

—–

I znowu leciał przez pola, jak niegdyś do obozu cyganów, a nie czuł jak przebiegał przestrzenie, nie słyszał krzyku dziewczyny, która goniła za nim, nie wiedział kiedy ciemna gąszcz lasu go otoczyła; skronią uderzył się o pień dębu i upadł krwią zlany…

Po nad nim szumiał wicher i burza, łamały się gałęzie, przelatywały kruków stada, spędzone zawieją dżdżystą; Tumry w odrętwieniu całą noc tak na mokréj przeleżał ziemi. Dopiéro ranek i świtanie, chłód dnia i znużenie ostateczne, otworzyły mu oczy senne i oprzytomniły nieco. Ale z piérwszym blaskiem zorzy, myśl wczorajsza zakończenia samobójstwem przypiła się znowu wracając do serca.

Chwycił pas czerwony, którego nie puścił z dłoni ściśniętéj konwulsyjnie, i błąkać się począł szukając drzewa, wybierając gałęzie; gdy wtém przyszła mu na pamięć owa opuszczona buda w lesie, którą mu Janek pokazał, i poszedł szukać przeklętego miejsca na czynność przeklętą.

Ale obłąkanemu niełatwo było pokierować się w borze, którego głębi nigdy nie znał dobrze, a teraz znaleźć się w nim całkiem nie umiał. Szedł i powracał, błądził, nużył się do ostatka i byłby może skończył na piérwszéj krzywéj sośnie, gdyby stara chata rozwalona nie pokazała się jakby cudem nagle, wśród gęstych zarośli.

Stanął więc nareszcie u kresu i uśmiechnął się sam do siebie, poczynając szybko szukać miejsca w upadliskach przegniłych staréj budy strażniczéj.

Jedna z belek, na którą pas zarzucić nie było trudno, trwalsza jeszcze od innych, które już zbótwiałe leżały, zdała mu się jakby umyślnie pozostałą dla niego; i nie wahając się więcéj, rozwinął pas czerwony, końcami jego opasując ją zręcznie.

Wtém, gdy stryczek wiąże i rozszerza, a węzeł mocuje, usłyszał dziwny śmiéch za sobą.

Spojrzał przelękły: na pniaku wprost przeciw budy, któréj ściany całkiem się były rozwaliły, i słupy tylko trzymały jeszcze skielet budynku, głupi Janek zasiadł, patrzy i śmieje się.

– Dobry dzień ci cyganie kochanku – zawołał Janek, kłaniając mu się dziurawym kapeluszem słomianym – choć raz przecie rano do roboty wstałeś! A co? jak to dobrze, żem ci miejsce to pokazał, jakby umyślnie na urząd zrobione dla ciebie!

Tumry stanął osłupiały, puszczając z rąk pętlicę.

– Nic! nic! nie przerywam – kończył parobek – nie przeszkadzam, rób swoje: chcę się tylko przypatrzyć, jak się to robi, na przypadek gdyby się to i mnie przytrafiło kiedy. Rób, kochanie, swoje, ja cię pewnie nie oderżnę, nawet kozika nie mam w majątku!

Cygan znów ręką drżącą począł wiązać, rozwiązywać pas, i jakiś go wstyd ogarnął.

– Ja zawsze myślałem cyganku kochanie – mówił daléj powolnie Janek – że ty musisz tak kiedyś skończyć; ale się nie spodziewałem, żebyś to sam sobie przyrządził, i tak pośpiesznego! No! no! to i lepiéj: kończże, kończ, nie bałamuć; ja dopiéro jak dobrze zastygniesz, dam znać do wioski, żeby darmo nie wiedziéć gdzie nie szukali.

– Pójdźże precz Janku – krzyknął cygan – nie najgrawaj się ze mnie w ostatniéj godzinie.

– A któżbyto śmiał z takiego wielkiego pana, co życie ludzkie trzyma w ręku, żartować sobie?? Godziłożby się to? – spytał Janek – Cyganku kochanie, nie sromaj się przedemną, my dawno znajomi: rób swoje!

– Janku, daj mi umrzéć spokojnie! – wyjęknął Tumry.

– Alboż ja przeszkadzam? chowaj Boże! Gdybyś się mnie spytał co masz robić, jabym ci był toż samo poradził! Motrunie, świętéj kobiécie, pewnie lepiéj będzie bez takiego darmozjada; a tobie wygodniéj na stryczku niż w chacie, po któréj głód za tobą chodzi krok w krok jak u siebie…

– Ale ba! – rozśmiał się Janek po chwili milczenia – tyś filut: plączesz, plączesz, a powiesić się nie potrafisz! Jabym ci z serca pomógł, ale powiadają, że za to biéda być może; dawaj sobie sam rady! Nie mądraż to rzecz kulkę zrobić, szyję włożyć, a pod nogi lada pniaka podsunąć – i… —

Tumremu słowa te szumiały tylko w uszach jak szelest leśnych gałęzi; rozumiał tylko, że w nich było urągowisko.

– Ale ty bo cyganku kochanie – kończył zimno Janek – tylko sobie żartujesz i probujesz, a darmo mię zwodzisz! Tyś widzę tchórz i tego nie zrobisz!

Ostatniemi słowy, które doszły do uszu Tumrego, dopełnił miarki parobek. Cygan nie patrząc już na niego, nie słuchając go, żywo założył głowę w stryczek, odrzucił nogą zgniły kawałek belki, na który się spiął sięgając do węzła – i zawisł z okropném miotaniem się w powietrzu.

Parobek ani mrugnął, wstał po chwili, ukłonił się trupowi, i powolnie zwrócił się drogą ku wiosce.

– Dobrze zrobił, – rzekł w duchu do siebie – na co mu było żyć, kiedy i sobie i drugim na nic się nie zdał, zawalidroga! Sprawiedliwy człowiek, osądził się, i sam bez kłopotu wyprawił duszę do piekła! Motrunie i sierocie lepiéj będzie, a cygana niewiary nie pożałuje nikt… prócz mnie może. Nie zły byłby człowiek, gdyby się cyganem nie urodził, bo jak chatę budował, to było na co patrzéć; i gdyby go ta szatanica z czarnemi oczkami do reszty nie zbałamuciła kto wié!!…

– Ale pod koniec ja sam miałem ochotę zarzucić mu stryczek na szyję, bo żonę zamęczał: ni wprzód ni nazad z takim bestyą, a tak ot! i koniec. Wdowa! albo się kto z nią ożeni, albo sobie i tak da radę!

To mówiąc Janek narzucił na plecy trochę gałęzi, które był wprzód przysposobił, i śpiéwając coś pod nosem, spokojnie, powolnie powlókł się do domu.

—–

Późno już w noc Motruna siedziała w chacie przy ognisku, kołysząc dziecinę w zawieszonym od pułapu koszyku, który dla niéj zawczasu przygotował głupi Janek. Smętna jakaś śpiewka lat młodych zabłąkała się na jéj usta dla uśpienia niemowlęcia; ale myśl daleko była od pieśni!

Cały dzień prawie nie widziała Tumrego i niepokój poczynał ją chwytać za serce; choć teraz od przybycia cyganów, codzień mniéj, codzień rzadziéj przebywał on w chacie. Zwykł był jednak zawsze choć na noc do lepianki swéj powracać, a słowa czasem nie przemawiając do żony, zasypiał przynajmniéj na ławie, i Motruna słyszała go stękającego w snach burzliwych.

Pora powrotu zwykłego do domu dawno była przeszła, na dworze wył wicher ostry, burza jesienna trzęsła kruchą lepianką, a biédna kobiéta coraz troskliwiéj otulając dziecinę, podsycając ogień, nastawiała ucha, czy w pośród szumu nie usłyszy skrzypu drzwi od sieni i stąpania na dworze.

Ale napróżno czekała, przysłuchiwała się, drżała, bo nikt nie przyszedł do chaty pod cmentarzem, i pomyślała wreszcie, że Tumry zanocować musiał z cyganami. Gdy dziécię usnęło, ona nie kładąc się zdrzémnęła także u ognia i kołyski. Sen to był jednak ciągle przerywany niepokojem; najmniejszy szelest przebudzał ją co chwila, i gorączkowém drzémaniem do zarania się męczyła. Spodziewała się jeszcze, że Tumry powróci nadedniem: oczekiwała go, wychodziła wyglądać, a nie było i nie było.

Słońce weszło i podniosło się wysoko. Motruna uwijała się z dzieciną i ogniskiem, ale co chwila odskakiwała od nich do okienka, przez którego szyby mało co jéj widać było, to do drzwi, przez których szparę pusta droga wyglądała tylko. Niepokój jéj poczynał dochodzić do najwyższego stopnia.

– Miałżeby już nigdy nie wrócić? – mówiła łamiąc ręce – mieliby go całkiem pochwycić i uprowadzić z sobą cyganie? Mógłżeby on mnie bezsilną, samą z dzieckiem porzucić na zawsze? A! to niepodobna! On chyba zachorował, legł gdzie w polu; może mu się co stało! Po trzebaby posłać, szukać; ale kogo prosić o to?

Przyszedł jéj zaraz na myśl głupi Janek, i byłaby pobiegła do niego, gdyby wiedziała gdzie go znaleźć. Wziąwszy nareszcie swój drogi ciężar na ręce, już się wybierała z chaty, kiedy w progu samym z starą się Jagą spotkała.

Nawet cygance rada była wśród tego niepokoju, i powitała ją szybkiém pytaniem:

– A! nie wiecie tam! nie wiecie wy co się z nim stało?

Cyganicha ruszyła ramionami, i zbliżyła się tajemniczo do ucha kobiety.

– Wczoraj wieczór był u nas… był… ale jak szalony… Widzieli go potém latającego po polach… Aza mi powiedziała, że ją złajał, zbezcześcił za jakieś głupstwo, i odgrażał się, że sobie co złego zrobi.

– Ach! – krzyknęła Motruna, w któréj sercu odezwało się dawne przywiązanie, – biegnijmy go szukać.

Dalibyście pokój – wstrzymując ją za rękę odezwała się Jaga – to darmo! Co się miało stać, to się już stało, bo od wczorajszego wieczora do południa wiele wody upłynęło? Lepiéj się przygotujcie zawczasu do płaczu, bo pewnie musiał sobie życie odebrać!

Jaga tak zimno i bezlitośnie wymówiła te słowa, że Motruna aż krzyknęła uderzona niemi.

– O ja nieszczęśliwa! ja nieszczęśliwa!!

– No! a cóż robić? – zimno poczęła baba. – Ot, jeszcześ młoda, radę sobie dasz i drugiego znajdziesz! Aby młodość!

Pociecha również była przerażająca jak domysł staréj cyganki; ale spojrzawszy na ten wyschły skielet, trudno się było po niéj czego innego spodziewać.

– Ja muszę leciéć, pytać, szukać: może się błąka – zawołała Motruna: – i z dzieckiem na ręku, odepchnąwszy Jagę, która je tymczasem wziąć się podejmowała, puściła się drogą po nad cmentarzem, nie wiedząc dokąd bieży.

Cyganka nie goniła za nią! a ledwie straciwszy z oczu kobiétę, wśliznęła się zaraz do chaty jak wąż, by ją w niebytności gospodyni splondrować. Motruna, którą ścieżka powiodła ku cygańskiemu obozowi, wahała się co ma począć z sobą; ale pomyślawszy potém, że od cyganów coś się dowiedziéć może, i że oni jedni zechcą jéj dopomódz; skierowała się ku ich namiotowi.

Biedne jéj dziecko rozkołysane biegiem matki, która porzucić go nie mogła, poczęło płakać w drodze, ale cisnąc je tylko do piersi, już się dlań nie zastanowiła Motruna. Nareszcie zobaczyła ognisko cygańskie i spotkała Aprasza niosącego wodę w dwóch wiadrach blaszanych.

– Nie widzieliście Tumrego? – spytała zdyszana.

– Tumry – przyglądając się wynędzniałéj kobiecie, rzekł Aprasz. – A! to twój mąż być musi; był on tu wczoraj wieczorem. Cóż? nie powrócił do chaty?

– Nie było go, nie było! – jęcząc odpowiedziała kobiéta.

– To może go już nie być i nigdy! – zimno, idąc daléj, odparł cygan.

Motruna schwyciła tę okropną wróżbę i wiła się w miejscu, nie wiedząc co począć, gdyż Aprasza prosić o pomoc nie śmiała. Zwróciła się znów do wsi, przypomniawszy Janka; gdy na wierzchołku wzgórza otaczającego dolinę, zjawiła się blada, z rozognionym wzrokiem Aza.

Dwie kobiéty zmierzyły się oczyma, i instynktem wzajemnéj nienawiści poznały. Przybycie Motruny do obozu nadto było znaczące po wczorajszém spotkaniu cygana z dziewczyną, żeby ją uderzyć nie miało.

 

– Cóż się stało Tumremu? – zawołała Aza żywo podbiegając ku kobiécie.

– A tobie co do niego! – gniewnie odpowiedziała Motruna.

– Mnie!! – uśmiechając się gorzko odrzekła cyganka – chyba nie wiész kto ja jestem?

– O! poznaję cię! – szydersko, może raz piérwszy w życiu odezwała się kobieta – tyś Aza.

– Tak, Aza jestem; ale gdzież Tumry? gdzie? co się z nim stało? Mów kobieto a prędzéj!

– Ty lepiéj zapewne wiész o nim odemnie! – cofając się zawołała Motruna.

– Nie wrócił więc wczoraj? nie wrócił! – popędliwie poczęła pytać Aza.

– Nie wrócił! – cicho i posępnie powtórzyła echem kobiéta, z któréj oczu ciekły dwa długie łez strumienie, a przez nie przecież oczy zbolałe wpatrywały się ciekawie w twarz ślicznéj cyganki.

Aza ręce załamała, i jak stała, upadła cała na ziemię, poczynając zawodzić po cygańsku, i ręce załamawszy nad głową.

Ten płacz istoty tak do niego nie stworzonéj, do reszty przestraszył Motrunę: oniemiała z przerażenia.

– Ona wié, ona wié! – zawołała – co się z nim stało; ona go musiała zabić!!

Wtém Aza jakby odzyskując siłę i nadzieję chwyciła się na nogi, obejrzała wkoło, podeszła kilka kroków ku lasowi, i wnet obróciła się do dworu. Bieg jéj tak był rączy i popędliwy, że Motruna ani pomyśléć mogła ścigać za nią z dziecięciem i osłabieniem swojém.

Powlokła się tylko płacząc drogą, którą była przyszła; a cała ciżba cyganów wywabiona krzykiem Azy, wybiegła z pod namiotu i wskazywała na nią palcami, szepcąc:

– Tumry Egaszi! (kobiéta Tumrego)5.

Aza wyprzedziła daleko Motrunę i znikła z oczu wszystkim, pędząc co najprędzéj do dworu, cała oszalona myślą niebezpieczeństwa, a może śmierci Tumrego. Zdawało jéj się, że jeszcze ratować go można; biegła więc do Adama, aby wysłał natychmiast na wszystkie strony szukać śladów znikłego cygana.

Straszna tą namiętnością tłumioną, która teraz w niéj wezbrała; wleciała do pokoju, w którym pan Adam spoczywał, i przelękła go twarzą, jakiéj u niej nigdy jeszcze nie widział. Zbladła, zmęczona biegiem, rozpaczająca, pochwyciła za rękę wczorajszego kochanka:

– Ratuj – zawołała – ratuj! Tumry cygan wczoraj chciał sobie odebrać życie; dziś dotąd niéma go w chacie, niéma go nigdzie: wysyłaj ludzi, niech go szukają, niech znajdą!

– A cóż mię twój cygan obchodzi? – ozięble, z zazdrością prawie odezwał się powoli pan Adam puszczając kłęb dymu.

– Mnie! mnie on obchodzi! mnie! Słyszysz Raj Adamie – krzyknęła Aza targając go za rękę zimną – dam życie, dam siebie, tylko go każ ratować!

Adam spojrzał na nią nie ruszając się z miejsca.

– Oszalała – rzekł – cóż to! brat twój?

– Kochanek! mój jedyny, ukochany, ulubiony; ten, bez którego ja żyć nie mogę, nie chcę – wyrwało się z ust cyganki – ratuj go! Ratuj!

– A jeżeli tak, nie mam się po co spieszyć – rzekł pan Adam – będziesz teraz moją!

– Jeśli on umrze, i ja umrę, a niczyją nie będę! – krzyknęła boleśnie cyganka drąc z gniewu rąbek i suknią – wysyłaj ludzi, wysyłaj ludzi!

Zapał z jakim wołała, głośny krzyk jéj, już był cały dom poruszył. Słudzy zgromadzili się we drzwiach, a twarze ich zobaczywszy Aza, poczęła ku nim z błaganiem się zwracać, ręce łamiąc, płacząc i wzywając od wszystkich ratunku.

Ale dworska gawiedź nie mając rozkazu pana ruszyć się nie śmiała; a pan Adam siedział nieruchomym posągiem, i wąsika tylko pogładzał. Co go tam jeden cygan obchodził!

– Słuchaj, ratuj go, a będę twoją – przyskakując i szarpiąc go, powtórzyła dziewczyna.

Adam się zimno uśmiechnął i jeszcze nie rzekł słowa. Cyganka próżno błagała, rzucała się i latała po izbie z rozpuszczoną kosą czarną; nareszcie chustką, którą trzymała w ręku, uderzyła zniecierpliwiona po twarzy milczącego sybarytę, i wybiegła ze dworu z wołaniem rozpaczliwém, ciągnąc za sobą tłum ciekawych ludzi.

Co żyło, poczynało gromadzić się, zbiegać i powtarzać zcicha słowa cyganki; wszyscy chcieli biedz szukać Tumrego przez samą ciekawość, ale nikt nie wiedział dokąd się obrócić. Nareszcie i sam pan Adam po zniknięciu Azy, rozmyśliwszy się, rozesłał ze dworu na wszystkie strony, aby szukano kowala. Rozsypali się tedy, każdy gdzie komu na myśl przyszło; a Aza skierowała się ku lasowi jakiémś przeczuciem niewytłumaczoném… Kilku ludzi poszło za nią.

Nawpół drogi bo boru, spotkali głupiego Janka, który z wiązką gałęzi na plecach szedł śpiewając do domu. A że go widziano nieraz rozmawiającego z Tumrym, znano że żył z cyganem w drużbie; gumienny więc zatrzymał parobka, choć niewiele od niego spodziewał się dowiedziéć, bo jak inni, z powierzchowności sądząc, miał Janka za głupiego i nierozgarnionego.

– Słuchajno głupi Janek – spytał go – nie widziałeś ty czasem cygana, kowala… Tego, tego, co to z pod cmentarza?

– Kogo, kogo? – udając głupotę, szydersko począł pytać Janek.

– A! kowala cygana, głupi Janku! z pod cmentarza.

– Cygana! Tumrego! Oj! oj! widziałem go pozawczoraj, wczoraj, a nawet… (począł sobie przypominać) ot nawetem go dziś widział!

– Dziś? gdzież? gdzie? – pochwyciła Aza.

Janek nadto miał sprytu skrytego, żeby się wygadać zanadto i opowiadać rozmowę swoją, lub przyznać, że samobójstwa był świadkiem; odparł więc chłodno, skrobiąc się w głowę:

– No! a w lesie!

– Dawno?

– O! godzin już jakby ze dwie! Ono się na ranek zbiérało.

– Co on tam robił?

– Albo ja wiém, co on tam robił? Może chodził po drewka, bo czegoś rozwiązany pas niósł w ręku; to pewnie chciał je zczepić… bo u niego i postronka nie ma w chacie…

Aza krzyknęła zasłaniając sobie oczy:

– Gdzież ty go spotkałeś?

– Czekajcie! Na Popowéj niwie! Nie! nie! na Poroślaku! Nie! nie! w Lisich dołach; ale nie! ot jest! jest! dalibóg koło pustéj budy!

Wszyscy więc szukający z Azą na przodzie, puścili się żywo w las drożyną ku pustéj budzie wiodącą; a Janek podjąwszy drewka, posunął się daléj ku wsi, obejrzawszy się tylko na ludzi, którzy go mijali, z uśmiechem głupowatym.

– Ha! ha! – szepnął cicho do siebie – trochę zapóźno przyjdziecie! A! cóż ja temu winien! Niechby był poczciwéj kobiéty nie zamęczał: a teraz dobrze mu tak.

Z bijącém sercem biegła Aza, a ludzie ledwie za nią zdążyć mogli, wskazując jéj tylko drogę, którą iść miała. Nierychło jednak dostali się do pustéj budy, bo ścieżynki do niéj wiły się dziwnie po lesie, a krzaki tak je zarastały, że w wielu miejscach trudno się było przez nie przecisnąć.

Nareszcie Aza pierwsza wskoczyła na łączkę otaczającą zwaliska z téj strony, podbiegła co tchu do rozwalonéj budy, i plasnęła w ręce z wrzaskiem przeraźliwym, ujrzawszy wiszący trup Tumrego, na którego twarzy żółta, woskowa rozsiadła się już bladość.

W mgnieniu oka, gdy reszta ludzi zebrana w kupę stała jeszcze nieśmiejąc się przybliżyć ku samobójcy, cyganka skoczyła na belkę i poczęła już targać węzeł utrzymujący szyję wisielca; a niemając noża by go rozciąć, pochwyciła zębami i rozgryzła jak nitkę.

Trup okręcił się, zadrgał, pochylił i padł z łoskotem zimnéj bryły na ziemię. Aza już była przy nim i usta przyłożywszy do twarzy, a rękę do serca, ciepła w nich i życia napróżno śledziła. Już ich tam nie było! Twarde, zimne, skostniałe ciało, wyzionęło już ostatnią żywota iskierkę…

Cyganka czołem padła na ziemię i tak nieprzytomna pozostała przy trupie.

Ludzie poszeptali, obeszli go dokoła, pokiwali głowami, namachali rękami, i zawrócili się dać co najprędzéj znać do dworu, zostawując cygankę samą jednę nad ciałem kochanka.

—–

Na rozstaju za wioską wykopano dół głęboki, i cichym wieczorem, parą wołów czarnych, przywieziono trupa Tumrego, któremu Janek zbił z kilku tarcic białą sosnową trumnę, bez księdza, bez ludu, bez płaczu, na wiekuiste mieszkanie.

Za wozem ledwie była garstka tylko; szła Motruna z dzieckiem u piersi, z zaschłém już od płaczu okiem, odprowadzając do mogiły nieszczęśliwą dolę swoją.

Za nią wlókł się Janek, milczący, zgarbiony, zadumany, z rydlem na plecach, ze słomianym swym kapeluszem w ręku. Dwie stare cyganki mrucząc coś pod nosem, otulone szerokiemi płachtami, sunęły się także zdaleka za tym pogrzebem samobójcy! Nie było ani stypy, ani kuti, ani przyjęcia, ani żadnego z tych uroczystych obrzędów pośmiertnych, które ze słowiańskich jeszcze czasów pozostały u wiernego starym zwyczajom ludu wiejskiego.

A gdy woły zastanowiły się na pagórku u wysypanéj ziemi, dwóch ludzi zniosło trumnę z wozu i rzucili ją w dół, nie mówiąc słowa.

Janek pierwszy schwycił za rydel i zasypywać zaczął, a dwie cyganki stanęły na brzegu przypatrując się z odrętwiałą, głupowatą ciekawością narzucaniu ziemi, i powoli znikającéj trumnie. Motruna bez jęku siadła na trawie, i podparta na dłoni, tuląc dziecko, które kwiliło z głodu, czy macierzyńską czując boleść; patrzała, patrzała na pracujących u grobowiska…

4„Tłowawa jag…” – początek cygańskiéj pieśni od słów: „Palić ogień.”. [przypis autorski]
5kobiéta Tumrego – w języku cyganów, o ile mi wiadomo, nie ma wyrazów mąż i żona; jest to bardzo charakterystyczny niedostatek. [przypis autorski]