Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Już Janek z ludźmi dosypywał dół do wierzchu, i począł go ubijać nogami; już na nim i wzgórek zaokrąglać zaczęli, i darninę na pokrycie wycinać z blizkiego rowu, i cała robota powoli się skończyła. Odchodzący pierwszych kilka gałęzi suchych zwlekli wedle odwiecznego zwyczaju na mogiłę, jakby stos przysposabiając, do którego każdy przechodzień, dorzucać był winien choć suchy złomek jaki; już wreszcie rozchodzili się, a Motruna nie myślała wstać, ani się ruszyła z miejsca.

Cyganki, z nieboszczyka na nią zwróciły swoją ciekawość, i stanąwszy zdaleka, mruczały spoglądając na biédną kobiétę; ale się im przebrała cierpliwość, i gdy ludzie ku wsi zawrócili woły i pociągnęli nazad: one także poszły za niemi. Jeden tylko głupi Janek pozostał przy Motrunie, pilnie się jeszcze zajmując niby skończeniem mogiły, którą to udeptywał starannie, to stos na niéj porządkował, urządzał, żeby go wiatr nie rozrzucił.

Oczy Motruny błądzące machinalnie po okolicy, zatrzymywały się to na nim, to na grobie męża, to na głowie dziecięcia; ale znać było, że nic nie widziały. Kiedy niekiedy tylko popłynęła z nich łza jedna i zaschła na policzku, drgnęły wargi, przymknęły się oczy, ścisnęły ręce wkoło dzieciny. Janek spojrzał z pod brwi nieruchoméj na Motrunę i wciąż pracował.

Poczęło zmierzchać powoli, niebo się zasępiło, a Motruna nie wstawała.

– A co? – odezwał się długo wytrzymawszy Janek – chodźmyno do chaty?

Motruna głową tylko potrzęsła.

– Jużciż tu nocować nie będziesz – dodał. – Jeszcze tobie jak tobie, aleć i dziecku na wietrze i słocie nie zdrowo.

Matka skwapliwie przytuliła do siebie niemowlę, i spojrzała na głupiego Janka, który nie był wcale tak głupi, jak się zdawał.

– O! pewnie – kończył Janek – że dziecku to zaszkodzi; a zresztą co tu robić? Jużeśmy mu usypali mogiłę, niechaj odpoczywa! Wstań i chodź Motruno.

Zarzucił rydel na plecy, włożył kapelusz na głowę i przystąpił do niéj. Kobiéta zakryła oczy, z których na nowo potok łez wytrysnął.

– Płakać – rzekł Janek – można i w chacie, a już coś noc blizko; dziecku zimno, trzeba iść, trzeba iść – powtórzył z przyciskiem.

– Dokąd? po co? – zawołała Motruna. – O dolo ty moja! o dolo! co ja pocznę!…

Janek niezważając na łzy i żale, ujął ją za rękę i dźwignął z ziemi, a zwróconą ku mogile lekko nakłoniwszy w stronę wioski, pociągnął za sobą.

Motruna obejrzała się raz jeszcze, chciała gałąź tarniny leżącą pod nogami rzucić na mogiłę; ale zachwiała się i upadła. Janek podźwignął ją znowu.

– Pamiętaj na dziecko – począł cicho – ono teraz na twoich rękach i na twojéj głowie! Chodźmy do chaty, dość płakać!

Już się tak byli oddalili wlokąc z trudem i powoli, gdy Janek obejrzawszy się zobaczył jak cień przesuwającą się cygankę, która pędem wpadła na świeżą mogiłę, i siadła na niéj, a raczéj rzuciła się na nią.

Niechcąc by ją widziała Motruna, przyśpieszył kroku, i zagadując jęki które aż do nich dochodziły, coprędzéj spuścił się z nią w głąb jaru, który wreszcie zakrył im mogiłę samobójcy.

Aza sama jedna pozostała na rozstaju z wyschłém okiem, przybita, nieprzytomna, dysząc namiętnością i rozpaczą piérwszą w życiu. Porywała się, biegała do koła wzgórka, siadała na nim, wstawała znowu, ryczała jak zwierz dziki; i wśród krzyku jéj dobywały się z piersi to jęki niezrozumiałe, choć z tysiąca słów złożone, to okruchy jakiéjś pieśni, to pytania, to wyrzuty i przekleństwa…

Rzadko kiedy człowiek dochodzi do takiego stopnia rozpaczy i szału, jaki owładnął dziewczynę, nieprzywykłą ani tłumić uczucia, ani z niém walczyć dla oka. Zdawało się, że całkiem zapomniała o sobie, o jutrze, o świecie, a bolem swym żyła tylko. Niepodobną była do siebie: taka wściekłość malowała się na rozprzężonych rysach jéj twarzy zbladłéj, wywróconéj, zmienionéj potężną dłonią męczarni… Oczy zdawały się wybiegać z pod powiek usta miała otwarte, zęby ściśnione konwulsyjnie, czoło zwisłe na źrenice, brwi ściągnięte, a ręce trzymała wzniesione i splecione po nad głową…

Zdyszana pierś miotała się jak fala, a chwilami brakło jéj jeszcze oddechu…

Nie wiem jak długo walczyłaby tak z cierpieniem, i odrętwiałość czy zupełne szaleństwo skończyłoby jéj męki, gdyby z ciemności nie ukazał się po chwili wychodzący Aprasz.

Stanął on naprzeciw niéj, znowu silny, rozkazujący: taki, jakim był, nim mu dziewczyna odebrała dowództwo i władzę. Popatrzał na nią i niepostrzeżony przybliżył się.

– Aza! – krzyknął nagle głosem, który ją jak piorun uderzył – do obozu!!

Ona podniosła nań oczy strwożone i obłąkane.

– Do obozu Egaszi! do kakabij (kotła) ogień palić, jeść gotować i posługiwać, a nie po nocach się włóczyć!

Dziewczyna osłupiała, a cygan chwyciwszy ją za ramie, gwałtownie pociągnął za sobą. Nie było z jéj strony ani oporu, ani łzy, ani słowa, ani jęku; spuściła głowę, i poszła posłuszna. Na mogile wiatr z suchemi gałęźmi i ptacy wędrowni poczęli długą rozmowę, która trwać miała wieki…

Tegoż wieczora obóz cyganów opuścił nagle Stawisko, i skrzypiący wóz ich pociągnął daléj, unosząc skrępowaną Azę, około któréj siedziała stara Jaga, którą Aprasz wyznaczył za stróża dziewczynie.

Dawny dowódzca objął znów żelazną ręką rządy gromady a Romy i Puza na czele, słuchali go jak niewolnicy do pańskiego przywykli głosu…

—–

My zajrzymy jeszcze na chwilkę do dworu pana Adama, nim go stracimy z oczu na długo.

Po odejściu Azy, po odkryciu tajemnicy przywiązania jéj do Tumrego, pan Adam naprzód się silnie rozgniewał, czując się upokorzonym tém nieszczęśliwém współzawodnictwem z cyganem; potém chciał gonić za cyganką, nareszcie bezsilny, gniewu się wyrzekł, i niewiedząc sposobu dogodzenia namiętności bez wielkich ofiar, opuścił ręce, usiłując zagłuszyć serce, czy żądzę odzywającą się jeszcze.

Ale nie tak łatwo z sercem swém wojować temu, który go się z młodu nie nauczył zwyciężać i kierować niém. Pan Adam poczuł wkrótce, że cygankę mocniéj ukochał, więcéj się do niéj przywiązał, niżeli sobie wyobrażał zrazu.

Chciał za nią gonić, szukać jéj, porwać ją siłą, niezważając ani na jéj przywiązanie do Tumrego, ani na obojętność i szyderstwa. Nim to postanowienie przyjść mogło do skutku, banda cyganów daleko już była od Stawiska i znikła bez śladu, pozabierawszy tylko swoje i cudze konie, narobiwszy szkód bez liku, a po sobie zostawiwszy mogiłę w polu, łzy i przekleństwa.

W takich jak Adam ludziach, strapienie gwałtowném jest tylko w pierwszéj chwili; ale nie trwa długo i przechodzi bez śladu. Dni kilka dość było żeby boleść zmieniła się w tęsknotę, w znudzenie i potrzebę szukania rozrywki; a jéj pragnienie już było najlepszą przepowiednią całkowitego zapomnienia przeszłości. Ziewnął, stęknął, kazał zaprzęgać pan Adam i do miasta pojechał.

W chacie po Tumrym, zbudowanéj z taką pracą i wytrwaniem żelazném, nie mogła się rychło zatrzéć pamięć jego; bo ręka robotnika wszędzie zostawiła po sobie ślady, i każdy kawał drzewa ją przypominał. Biédna Motruna musiała zamieszkać w lepiance, i patrząc na nią, dolę swoją opłakiwać.

Po śmierci cygana przybliżyli się do niéj bracia, ale i ci niewiele pomódz, mało los jéj zmienić mogli. Potrzeba znać życie i zasoby najdostatniejszego wieśniaka, by uwierzyć, jak niełatwo mu przy najlepszych chęciach wziąć na barki kobiétę i dziécię. Dwaj bracia Motruny radzi byli coś dla niéj uczynić, ale żony ich na samą wzmiankę o tém, że cyganka mogłaby przenieść się do ich chaty, zakrzyczały, poczęły rzucać się i gniewać, tak, że i pomyśléć o tém bez zakłócenia domowego spokoju nie było można. Trzeba więc było Motrunę zostawić na miejscu, w lepiance jéj pod cmentarzem; a i tam nawet Maxym i Filip niewiele jéj dostarczyć mogli, bo natychmiast żony ich obawiające się o siebie i dzieci, o głód na przednówku, głośną poczynały wojnę za każdy datek. Przy najlepszych chęciach, rzadko téż wieśniak jest w stanie przełamać się czarnym chleba kawałkiem. Najbogatszy ma ledwie tyle, że się głodu nie boi do nowego ziarna, a sprzedażą pozostałéj odrobiny, opędza piérwsze życia potrzeby. Jakże wielkiego potrzeba uczucia, jak świętych obowiązków, by wystawił na szwank los swój i rodziny? Bracia Motruny dopomagali jéj ale tając się przed żonami, potrosze tylko i szczupło.

Pan Bóg zesłał jéj opiekuna i niespodziewanego pomocnika w głupim Janku. Los tego odrzutka tak był ciężki w własnéj chacie, tak nim tam poniewierano, często nawet wypędzając zupełnie, choć robił więcéj niż za jednego człowieka i za jedno zwierzę domowe; tak mało mu tam dał kto dobre słowo, że głupi Janek, który śmieléj i niepotrzebując udawać głupoty, przystępował do Motruny, do cygana: do nich się téż więcéj niż do swoich przywiązał.

Los szczególniéj kobiéty zdawał się go silnie zajmować, bo Tumrego był znienawidził w końcu i prawie do samobójstwa popchnął przez żal, jaki do niego miał za Motrunę. Po śmierci téż jego, Janek na chwilę wdowy nie opuścił: zajmował się sam pogrzebem, odprowadził ją do chaty, i pozostał przy niéj na straży; w ten sposób ją i dziecię za rodzinę sobie przysposobił. Tegoż wieczora zaraz nasłał słomiany barłóg w sionkach pod drabiną u drzwi izby, i tam się umieścił. Nazajutrz poszedł do swoich dla zabrania garści łachmanów, zowiących się jego własnością i nierzekłszy słowa, porzucił chatę ojcowską nazawsze.

Motruna miała z niego więcéj niż parobka i posługacza: bo brata i opiekuna czuwającego nieustannie nad nią i sierotą. Przywiązanie i litość zrobiły z Janka istotę pełną przebiegłości, zapobiegliwą, baczną i bystrą nawet w potrzebie. Dla Motruny umiał zaraz znaleźć zarobek, znosząc jéj przędzę na motki, i różne drobne nastręczając zajęcia, za które sam się wprzód targował, i chatę zasposabiał w żywność i sprzęt potrzebny. Drwa sam zbierał i nosił, wodę czerpał, rąbał, palił, gotował, świecił, dziecko całemi godzinami kołysał; a w strawie bojąc się zrobić uszczerbku, żywił się suchym chlebem i pozostałemi w garnkach resztkami jadła, którychby pieszczone psie nie chciało.

 

Nierychło opatrzono się w jego chacie, że głupiego Janka niestało; ale kiedy kilka dni nie powrócił, jakoś go zabrakło wszystkim. Bracia postrzegli, że nie mieli się kim wyręczać; siostry nie miały kogo posyłać, łajać i nękać, a bratowe nie znalazły z kogoby się tak bezkarnie naśmiewały. Choć wszyscy narzekali, że darmo chleb zjadał, gdy go niestało, stękać poczęli, że się nie obejdą bez niego, i nuż zbiega przeklinać.

Szpiegowano, dopytywano się, śledzono gdzie się mógł podzieć; ktoś odkrył nakoniec, że posługuje u Motruny. Posłano zaraz starszego brata odebrać głupiego Janka, a ten obcesowo wpadłszy, łajać go począł, znalazłszy w kuczki siedzącego w sionce pod drabiną i kręcącego kawałek powrozu.

– A co ty tu robisz? próżniaku, darmozjadzie! A do chaty, do roboty – krzyknął pan brat.

Janek podniósł głowę, zmrużył tylko jedno oko, popatrzył na przybysza, splunął i daléj swoje robił.

– Co to ty sobie myślisz?

– Ot co myślę, – odparł Janek spokojnie – myślę tu zostać i zostanę!

– Alboto my pozwolim włóczyć ci się gdzie zechcesz?

– A na cóż ja wam potrzebny? – odparł ruszając ramionami – hę? Małościeto mnie nawymawiali, że chleb jem daremnie? A daliście mi kiedy szmat, odzieży; dali nową koszulę i choćby łapcie na znużone nogi? Kiedym ja wam niepotrzebny, po cóż siedziéć miałem! Idźcie sobie braciszku z panem Bogiem i kłaniajcie się odemnie staremu Łysce…

Brat porwał się bić, ale Janek schwycił go za barki, wyrzucił z sieni i drzwi podparł kołkiem; a napastnik nakrzyczawszy i naodgrażawszy się z podwórza, poszedł z niczém do domu. Pozywano Janka do dworu na sprawę, ale tu głupi parobczak jak zaczął się bronić, przy swojém się utrzymał; pozwolono mu zostać z wdową, a braci odprawiono z kwitkiem. Dowiódł bowiem, że ani przysiewku w polu nie miał nigdy, ani odzieży nie brał, ani płacy, ani mu żadnéj części z ojcowizny wydzielić nie chciano; nie miał więc żadnego obowiązku pracować tam za wszystkich, gdzie nikt mu nic za to, nawet łyżki poczciwéj strawy, nie dawał.

Bracia srożyli się, krzyczeli, poznawszy że im bez niego jak bez pomiotła, nie będzie lekko wszystkim śmieci zagrzebywać; probowali odciągnąć go obietnicami, ale nic nie pomogło.

– Dopieérobyto był głupi Janek – mówił parobczak – żeby się dał drugi raz złapać jak wróbel na plewę. Ho! ho! niedoczekanie wasze: raz się wyprzągłszy z tego jarzma, drugi raz w nie karku nie nagnę, bom sprobował jak mula! Bywajcie zdrowi i kłaniajcie się staremu Łysce…

Łysko, stary pies podwórzowy, byłto jedyny Janka w chacie przyjaciel.

Motrunie, ani Jankowi na myśl nawet nie przyszło żeby na nich dwoje gadać coś miano; ale złe we wsi języki nie darowały i krzywemu Jankowi, ani bladéj i schorzałéj Motrunie: śpiewano o nich w karczmie, śmiano się u studni i na przełazkach, choć oni ani się tego domyślali.

Janek był tak poczwarny i brzydki, że posądzenie o miłość jakąś dla niego, w głowie tylko starych bab i żon braterskich urodzić się mogło; a jednak gdy raz puszczono plotkę, przyjęła się i swatano ich zawczasu, a Janek tylko jak wyrobnik dla wdowy pracował.

Oboje często po całych dniach słowa do siebie nie rzekli, a Janek czasem tylko, gdy w lepszy wpadł humor, zmyślał powiastki dla rozweselenia Motruny. Ona słuchała i milczała, bo milczenie stało się dla niéj nałogiem i drugą naturą, tak, że na słowo trudno się jéj zebrać było. Zaśpiewała dla dziecięcia niekiedy, westchnęła ze znużenia, ale z serca zasklepionego ani się skarga, ani wspomnienie wyrwać nie mogło.

Macierzyństwo wystarczało jéj do nędznego życia, w niém były wszystkie pociechy, nadzieje i cel przyszłości, a uśmiéch dzieciny wywoływał i na jéj usta coś nakształt smutnego, łzawego i bladego uśmiechu. Patrzała w kołyskę, siedziała przy niéj, spała nad nią, i na chwilę jéj nawet nie odstępowała. Czasem, gdy upadła znużona, Janek się podkradł i niezgrabnie zakołysał dziecinę; ale zaledwie zapłakało, już Motruna zrywała się przerażona tym głosem, i znowu sama piastowała ukochaną donię.

Takie tam było życie w téj mizernéj lepiance, dnie, nocy, i jednostajnie płynące miesiące i lata. W około ruch był na wsi: przemieniało się we dworze, ludzie się mijali, ustępowali jedni, nastawali drudzy, kochali się, rzucali, umierali, rodzili. Tu tylko strzecha słomiana porastała mchami, Motruna bladła i chyliła od pracy, Janek żółkł i garbiał codzień bardziéj, dziecina chodzić poczynała; ale ani los odmienny, ani dola lepsza nie zaświtała w lepiance cyganichy.

Wioska nie odstępowała jéj wszakże, ale nie bardzo téż chętnie garnęła się do niéj; nie tak z powodu zabobonnego jakiegoś przesądu, jak raczéj lękając się jéj ubóstwa. O! dla wielu, dla bardzo wielu na świecie, nic nie ma straszniejszego nad nędzę; dotknąć jéj ręką, spojrzéć się na nią lękają żeby ku nim nie zajęczała prośbą, nie zwróciła się z żądaniem pomocy!

Nawet o robotę nie było łatwo Motrunie, bo mało kto ośmielił się ją powierzyć ubogiéj, lękając się bliższego z nią stosunku. Przecież staraniem Janka nie brakło ani chleba, ani pracy, ani zarobku, ani zbywało na pierwszych życia potrzebach. Przez lato, gdy dziecina podrosła, Motruna mogąc ją miéć z sobą w koszyku, najmowała się do żniwa; Janek zarabiał także, i lepiéj od drugich, bo czasem aż po dwie kopy oziminy stawiał kiedy się rozmachał. W zimie żyli groszem uzbieranym i kądziołką wdowy.

W téj wszakże nieustannéj pracy, Janek począł w lat kilka widocznie tracić siły, choć te zdawały się niewyczerpane; a że był przesądny i nie pojmował, zkąd taka zmiana przyjść mogła: przypisywał ją rzuconemu przez którąś bratowę urokowi. Począł więc chodzić od znachorki do znachora, dla zdjęcia uroku, wypijał różne czarodziejskie leki, ratował się zamawianiem i różnemi, ingredyencyami wielce podejrzanych własności, tak, że w końcu, skutkiem tych leków, zapadł gorzéj jeszcze i obległ nareszcie śmiertelnie.

Jeszcze go jakaś przy życiu trzymała siła woli i ducha potężna; włóczył się o kiju z sieni do izby, z izby na poddasze, pomagając Motrunie; aż gdy jednego wieczora uczuł się bardzo gorzéj, pomyślawszy, że śmiercią swoją biednéj wdowie narobi kłopotu, wziął kosztur, i niepożegnawszy się nawet, a przez szparę we drzwiach spojrzawszy na dziecinę, która już po izbie biegała szczebiocząc, powlókł się do chaty braci. Całych sił swych dobyć musiał, ażeby do nich się dostać, tak mu już w drodze słabo się zrobiło; a gdy na próg wszedł, zachwiał się i upadł pod piecem.

– Cha! cha! – rzekł – otóż mnie i macie panowie braciszkowie; chcieliście żebym do was powrócił toć jestem na usługi! Musicie mi teraz z ojcowizny choć pogrzeb sprawić i domowinkę!6.

Jakoż w godzinę potém, głupi Janek już nie żył, a bracia choć się rzucali i łajali, zmuszeni byli pogrzeb mu sprawić.

Niepodobna wystawić żalu jaki ogarnął Motrunę, gdy się o śmierci Janka niespodzianie całkiem dowiedziała, gdy się jéj domyśliła raczéj, bo zniknienie jego nie mogło miéć innego powodu. Dwoje tych istot tak się zżyło z sobą, że wdowa myśl jego odgadła odrazu i rozpłakała się, uczuwszy, że nawet w chwili boleści przedśmiertnych pamiętał o niéj jeszcze i bał się jéj najmniejszą przykrość wyrządzić. Tak już do niego była przywykła, że zdawało jéj się niepodobieństwem wyżyć i wystarczyć bez Janka sobie i dziecięciu. Drugito już raz tak wdową ją los robił.

Głupiego Janka brakło wszędzie i ciągle, bo on był duszą nędznéj chatki. Nie mogła Motruna wyjść na próg, żeby go sobie nie przypomniała po miejscu, które pod drabiną w sieni, zimą i latem zajmował w rodzaju budki, skleconéj z tyczek od fasoli i miętéj słomy. W saméj chacie pełno było śladów pracowitéj ręki jego i przemyślnéj głowy: wyuczył się bowiem bednarki, ciesielstwa, mularki, i wszystko niemal sam robił, bo płacić nie miał czém majstrom. Na kołku nad ławą naprzeciw pieca, gdzie siadać i grzać się lubił, stary jego dziurawy kapelusz słomiany wisiał jeszcze, i pyłem przysuty, pozostał jak widoma po nim ostatnia pamiątka…

Znów za tym pogrzebem przyjaciela poszła Motruna i ucałowała trumnę, ostatni chleba bochenek, ostatni płótna kawałek kładąc na niéj wedle zwyczaju; bo tych bracia mu poskąpili… Późno w noc skostniała powróciła do pustéj, straszliwie pustéj chałupki, myśląc co pocznie z sobą i dzieciną a myśl ta ręce odebrała jéj na długo.

Dopiéro szczebiotanie dziecięcia obudziło ją z marzeń przykrych, do życia i pracy. Ta jest korzyść nędzy, że w niéj praca koniecznością, a ona najlepszém cierpień lekarstwem!

Trzeba było wziąć znowu kądziel i wrzeciono na chléb dla małéj Marysi; ale nie było już kim się wyręczyć na wsi, ani komu odnosić motków i wypraszać przędziwa!

—–

W takiej niedoli i najostatniejszéj nędzy, z dnia na dzień grożącéj śmiercią głodną, rosła siérota, Marysia.

Matka widziała już w niéj, jak wszystkie matki w dzieciach swoich, maleńkie cudo a wielkie nadzieje; ale obcy nawet i niechętni, gdy szła ująwszy fartuch Motruny, maleńkiemi nóżkami ścigając ją i podskakując jak ptaszę za matką; oglądali się z jakiémś zajęciem na dziecko cygana.

Maryś, gdyż tak ją pospolicie nazywano, była w istocie śliczną dziewczynką, w któréj twarzyczce dwa złączone typy, wschodni i północny, wydały trzeci odrębny, obojga wdzięki tylko mający. Maryś miała śliczne oczki czarne, ale nos prosty i nieco zakrzywiony, czoło wysokie, usta nieco wydatne, a pełne uśmiechu i słodyczy; płeć dziwnie białą, włos złocisto-ciemny. W dziecinie już znać było dziwną zręczność ruchów, zwiastującą czém być miała, gdy rozkwitnie na dziéweczkę. Motruna zakochana w niéj do szaleństwa, stroiła ją, ubierała, wdzięczyła czém mogła, nienasycony wzrok pasąc tą twarzyczką pełną wczesnego rozumu, przenikliwości i łagodnéj dobroci.

Z każdego słówka sieroty tryskał niezwyczajny dowcip, niecierpliwa ciekawość świata i chęć wybiegnięcia o swojéj sile między ludzi. Maleńka już poczęła matkę wyręczać tak zręcznie we wszelkiéj pracy, tak nieraz zdziwiła ją zgadując myśl jéj lub poddając radę, że Motruna miała ochotę klęknąć przed cudowną dziewczynką. Kręciło się to od rana do wieczora po chatce, śpiewało, biegało, a gdy matka po swojemu spuściła głowę obciążoną smutkiem, czepiała się na jéj kolana, rozcałowując jéj zadumę.

Wychowana w ciągłym niedostatku, Maryś miała jakiś instynkt zaradzenia wszystkiemu, i w głowie swéj dziecinnéj często więcéj znalazła, niż matka w całém swém zbolałém sercu.

A tak to się umiało przymilić, uśmiechnąć, podobać, ułagodzić, że nieraz najobojętniejszy zatrzymał się gdy przemówiła; a stare nawet baby wracając z targu, rzucały cygańskiemu dziecku po jabłku lub obwarzanku.

Taką dorosła Maryś lat dwunastu, na bohaterkę ostatnią naszéj chatki za wsią; a chcecieli wiedzieć co się stało z sierotą, to poczekajcie trochę do następnego opowiadania..

6domowinka – tak w niektórych wsiach wołyńskich zowią poetycznie trumnę. [przypis autorski]