Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tom III

Znacie już tę biédną chatkę za siołem u cmentarza, skleconą przez cygana prawie z niczego, jedno siłą woli, namiętności i rozdrażnienia. Nigdy ona nie była nową, a kilka lat życia uczyniły ją zgrzybiałą staruszką, tak, że gdy dziecię, jedyne dziecię Tumrego podrastać zaczęło; razem z biédną Motruną i lepianka pochyliła się do upadku. Co chwila potrzeba było coś podłatać, podeprzéć, podlepić i zatkać gdzieś dziurę, i spróchniałe, bo mokrém ścięte, drzewo zasztukować. Dachu nie było komu pozszywać słomą, zalepiano w nim otwory kawałkami darniny, która wprawdzie nie przepuszczała deszczu, ale zbytecznie obciążała kruche i wątłe krokiewki. W jedném miejscu nad sienią tak się już były powyginały, że niemal leżały na ścieli. Za to latem wszystka ta darń zielona, gdy się rozbujała, przypomniawszy sobie pole z którego wyszła, gdy zakwitła, aż miło było spojrzéć na ten wiszący ogródek. Wśród gęsto posplatanych ździebeł pospolitéj trawy, tu i owdzie strzelały kwiatki łąk naszych, zdziwione, że ich losy na taką wysokość podniosły. Para brzózek nawet, które tam zasiała dłoń Boża, ręką wiatru rozrzucając życie po świecie, ze swą bieluchną korą i drżącemi listkami, wysoko nad komin strzelały, i dobrze część dachu stojącą jeszcze przeniosły. Słoma, któréj codzień mniéj pozostawało, bo raz wraz trzeba się było łatać darniną z blizkiego cmentarnego rowu, służyła gnijąc za pokarm tym chciwym przybyszom.

Gorzéj daleko było ze ścianami, które się osuwały, zapadały w ziemię, krzywiły, kosiły, wychylały i w końcu stały się jakąś niepojętą klejanką najdziwniéj zmieszanych materyałów. Drzewo w nich niedostające zastępowały: chrust, glina, ziemia, słoma, śmiecie i co tylko było pod ręką. Jaskółcze gniazdko pod strzechą gościnną z większą nie zlepia się sztuką. Na podpory użyto rozebranéj wprędce nieużytecznéj kuźni, która na jakiś czas i paliwa i budulcu dostarczała. Pozostałe jéj słupy, horno i kupa gruzu, jeszcze swém sąsiedztwem większą ruiną czyniły ubogą chatkę, ale wprędce dobroczynna matka zasiała na nagiéj téj górce pokrzywy i łopuchy, które zielonemi liśćmi robotę rąk ludzkich zniszczoną pokryły.

Ale człowiekowi, któremu po śmierci tak mały wystarcza domek, i za życia niewiele było potrzeba. Wchodziło się do lepianki na wpół łamiąc, by przez drzwi nizkie przecisnąć, okno ramą spoczywało na ziemi, a we środku, w téj jamce ciemnéj, smutnéj i wilgotnéj żyło się życiem powszedniém, zupełnie tak samo jak się cierpiąc, jęcząc i stękając żyje w niejednym mozaikowanym pałacu.

Kiedy po srogiéj ulewie opadła gdzieś ze ściany nalepa, albo w skwar oschła osypała się glina, i wiatr, gość nieproszony, po izdebce przeleciał: wdowa szła za chatę, rozmiesiła gliny, przyłożyła gruzu z kuźni, zaprawiła otwór, i znowuż na jakiś czas było zaciszno i cało.

I dzieweczka, co rosła w téj rozpadlinie, nie zajrzawszy nigdy do lepszego mieszkania, nie wystawiała sobie, by co na świecie lepszém, piękniejszém, wygodniejszém nad nie być mogło. Młodość tak sobie kłamie gdy kocha, a dziewczę tak tę swoją chatynkę kochało! Dla niéj większe i porządniejsze budowy zdawały się nawet smutne obok téj jamki na górze przeciw cmentarza, do któréj częściéj wiatr niż ludzie zaglądali.

Widzimy nieraz na suchéj skale, w garści suchego piasku wyrastającą dzielnie i silnie roślinę, którą żywi ojciec Niebieski tylko, i stajemy zdumieni myśląc, zkąd ta wygnanka bierze soki pożywne. Miała je widać w ziarnie, które drobną łuską obejmowało wielki zaród żywota, i tą siłą tajemniczą krzepi się, podrasta, dźwiga. Tak właśnie i sierotka rosła, bujała, rozkwitała, choć nic jéj nie pomagało ku temu.

Ciągle prawie zamknięta ze smutną matką, wpatrując się w zbladłe i uwiędłe jéj oblicze, słuchając westchnień niewyczerpanych, owionięta atmosferą śmierci, uśmiechała się przecie do życia, i rumieńczyk czasami krasił jéj śliczną twarzyczkę, a oczy poglądały pragnieniem żywota i ciekawością świata.

Wiecież, jak się wychowują wiejskie dzieci? – jak ptacy niebiescy, jak kwiaty na niwach, jak wszystko czém się sam Bóg tylko opiekuje przez ręce aniołów. Słuchają gadek wieczornych i pieśni macierzyńskiéj, patrzą na czynne ojców życie, dumają w polu, poglądają na niebo, i koniec końców serce się rozkołysze, i w głowie myśl rozpowinie, i budzą się ludźmi jak drudzy, często od drugich lepszemi. Mniéj od nas wiedzą pewnie, ale czują równo, jeźli nie silniéj, a więcéj i lepiéj zgadują, bo w nich mówi serce, bo serca słuchać umieją…

Córce Motruny wiele nie dostawało i z téj nawet odrobiny, którą mają wszyscy; matka jéj była tak ponuro milcząca, a wioska dla nich nielitościwie obojętna!

Nie byłoć już zmowy, i nikt Motruny nie odpychał gniewem, ale zwano ją pogardliwie cyganichą, a jéj dzieweczkę cyganką; i choć się Maryś umiała przymilić, przypytać, uczepić, podobać; choć jéj nie odganiano: dzieci wiejskie z obawą jakąś stroniły od sieroty, uciekały od niéj, a często nielitościwe płatały jej figle. O! dzieci bywają okrutne!

Nieraz wybiegła w pole i rada się była zbliżyć do pastuszków, którzy, gdy odłóg był w téj stronie, pod samą chatą rozkładali ogniska, piekli kartofle i swawolili naglądając na bydełko i owce rozpierzchłe po łanie; ale chłopaki i dziewczęta ledwie ją zoczywszy, szeptali: „Doczka czarownicy! cygańskie dziecko”, i rozpierzchali się po jarach. Biédna Maryś przysługiwała im się to przyniesionym ogniem, to trzaskami, to trochą łomu; przyjmowali od niéj podarek, ale ani się było z niemi rozgadać, ani poweselić, ani podrużyć.

Marysia najczęściéj była samą, samiuteńką, i tak już przywykła powoli dawać sobie radę, że ją ludzie nie nęcili. Patrzała nieraz dni całe, usiadłszy w progu chaty, na przeciwległe cmentarzysko i wzgórze, na którém zdaje się nic do widzenia nie było, i umiała tam dojrzéć dziwnie zajmujących rzeczy.

Przelatywała jaskółka raz niosąc w dziobku trochę błota, to znowu odrobinę słomy lub piérza; Marysia szła za nią oczyma tam i nazad, pilnie przypatrując się pracowitéj ptaszynie, tak, że te swoje sąsiadki znała niemal każdą z osobna i po ruchach i zajęciu rozpoznawała. Wiedziała ona, gdzie któréj gniazdeczko przylgnęło i zkąd sobie żywność nosiły, a po niespokojnych ich krzątaninach uczyła się poznawać nadchodzące burze. Bawiły ją szczebiotliwe wróble i drobne ptastwo gnieżdżące się na kilku wierzbach cmentarnych, i elegantki sroczki, często o dwa kroki od niéj przechadzające się po gościńcu, ale nadewszystko malutkie susły, których jam niezliczona ilość okrywała brzegi pola i naddroże.

Pogodnego dnia, miesięcznéj nocy, gdy cicho było dokoła, susły miały zwyczaj na progach podziemnych domostw swoich używać świeżego powietrza, i zasiadać rzędem pewnie na jakąś gawędkę, a Marysia dech w sobie zatrzymywała, by ich nie popłoszyć najmniejszym szelestem: bo trwożliwe zwierzątka zaraz znikały w swych pieczarach. Zabawne ich ruchy, skoki, głos nawet przerywający ciszę, miłemi były osamotnionemu dziecku.

A że gościniec dość był z téj strony nieuczęszczany, pola rozległe, lasy niedalekie: ciekawe dziewczę miewało choć rzadziéj i mniéj pospolitych gości. Po nad chatynką przeciągnęły nieraz kaczki lecąc na nocleg do blizkiego ługu, zjawił się zajączek umywający rosą lub skubiący zieleninkę, posiadały czasem siewki, pokręciło się hałaśliwe stado szpaków, zabłąkała z dębniaku kraska niebiesko-pióra;… a epokę stanowiły dropie na grubych nogach i podróżne żurawie… I było na co patrzéć i podziwiać się czemu.

A czyto wiele potrzeba takim oczętom młodym, co na wylot świat widzą żywym jakimś instynktem, niepojętą siłą serca i przeczucia! Nieraz chmura komarów, para żółtych wiosennych motyli, piórko ptasie, które wiatr unosił w powietrzu bujając niém na wszystkie strony, trzymały jéj oczy długo, długo, ścigające zjawisko, dopóki tylko mżyło w dali w powietrznych obszarach.

I myślała Maryś o Bożym świecie, o stworzeńkach bożych, o kwiatku co niezasadzony i niepolewany wykwitał u proga, a marzenie jéj było jak bajka cudowne, i jak pieśń poetyczne i jak młodość świeżości pełne.

A gdy przyszło w słotę, w burzę i chłód zamknąć się z matką w izdebce, to dziéwczę szczebiotało potém, że i milczącéj Motrunie słowo z ust wyciągnąć musiało, i nieraz wywołało uśmiech, opowiadanie, naukę – lub żale.

Zresztą już Maryś odgadywała cudownie, czego jéj matka dopowiedziéć nie mogła. Biedne kobiécisko tak było życiem znękane, tak cierpiało w sobie, a podnieść się nad boleść swoję nie mogło: że nawet miłość macierzyńska rzadko jéj otworzyła usta, a ze zwiędłych warg zwiędłe ulatywały słowa, nie wiele mogąc nauczyć.

Bo gdy dziecię rade było świat Boży, ptasi, kwiecisty, zielony, widziéć wesoło i jasno; z ust matki same słyszała narzekania, żale, a czasem… czasem nawet przekleństwa. Ta sprzeczność widoku wiosennego ziemi i wiosennego bicia jéj serca ze słowy macierzyńskiemi, długo się w główce dziecka pomieścić nie mogła, i pierwsze dumania zrodziły się ze sprzeczności niepojętéj dla Marysi, któréj sobie rozwiązać nie mogła.

Z jęku matki wyczytała pierwszy raz cierpienie, męczeństwo, boleść, których nigdy nie widziała wśród ulubionych stworzeń, zawsze wesołych aż do zgonu i szczebiocących przy skonaniu; i pomyślała biedna, że albo matka jéj była wyjątkiem, lub może żałość jéj była skutkiem wieku i choroby.

Jéj pojęcie życia tak było fałszywe, tak dziecinne, a tak pierwotne, że gdyby była całą myśl swoję wyspowiadała najzakamienialszemu z ludzi, byłby się nad jéj weselem ufném w dolę i przeszłość rozpłakał łzami krwawemi. Jak ofiara uwieńczona kwiatami szła naprzeciw losu, co ją oczekiwał groźny, nie widząc jeszcze ani noża, ani stosu, ani boleści, co na nią zaczajona czekała.

I rosła tak Maryś z nieopatrzném weselem, którém Bóg ozłaca pierwsze chwile młodości, pierwsze brzaski życia; a Motruna co dzień, co godzina, zdawała się latami starzeć i chylić ku przedwczesnéj mogile. Nie żyła już, dogorywała tylko.

Nawet ukochane dziecię do żywota przywiązać jéj nie mogło; bo sił do niego brakło i z tchem każdym reszty ich ulatywały.

 

Zimny pot występował na czoło matki, gdy pomyślała, jak swą sierotkę zostawi samą jednę na świecie samiuteńką niebogę; serce jéj biło strachem, ale uścisk serdeczny, którym się wiązała ze swoją dzieciną, zamiast ją ożywić, do reszty osłabiał i w dziwną, pożerającą rzucał gorączkę.

Przychodziło to powoli, nieznacznie i rachując na powolność swéj choroby, łudziła się Motruna nadzieją, że Marysię wychowa, nim oczy zamknie na wieki; ale myliły ją rachuby. Słabość owładła nią niespostrzeżona, zrazu szła żółwim krokiem, potém postępowała coraz chyżéj, coraz szybciéj, aż dnia jednego postrzegła się biédna kobiéta, że już wiadra ciągnąć nie może, że najlżejsza drew wiązka jest dla niéj niepokonanym ciężarem, że samo chodzenie po izbie nuży ją śmiertelnie.

Usiadła na łóżku i zapłakała pocichu. Maryś na wszystko miała oko, ale wycieńczenie matki przypisywała starości tylko, wystawiając sobie Motrunę daleko, daleko starszą niżeli była w istocie; i gdy postrzegła niemoc jéj, wzięła się tylko ochoczo do zastąpienia jéj w pracy.

– O! nie turbujcieżbo się mateczko, – zawołała podskakując do jéj kolan, – wszakci to ja na to rosnę i już cię potrafię wyręczyć. Probowałam dwóch wiader pełnych, i chociaż się trochę zginam pod niemi, ale mi ich podnieść nie trudno; drew i spory oberemek zarzucam jak piórko na plecy… Odpoczywajcie sobie spokojnie, a mnie tylko znaczek dacie, to zobaczycie jak się sprawię.

Szczebiotanie dziecięcia jeszcze gorętsze łzy wycisnęło z oczu biednéj kobiety, która w milczeniu przycisnęła ją do serca.

– Gołąbku mój, gołąbku, – odpowiedziała cichym głosem, – ochoty ci nie brakuje, ale gdzie te siły, któremi się tak chwalisz? Dobrze ci pobawić się z wiadrami, ale dźwigać wodę pod górę, ale przynieść drew z lasu, a! i tyle, tyle ciężkich robót poopędzać koło domu, nie twoją to siłą, nie twoją!

Maryś pokiwała mądrą główką.

– Posłuchajcieno matuniu kochana! – zaśpiewała dziewczyna swym ptasim głosikiem, – wyście to mnie nieraz wieczorami dawniéj rozprawiali różne piękne rzeczy, a ja dobrze je zapamiętałam… Ot! byle kto mocno chciał, zdaje się, to co zamyśli zrobi.

– Moja Maryś, tak w bajce!

– A cóż to bajka matuniu? – to wczorajsze życie.

– Bajka! at sobie wymysł ludzki na pociechę tęsknego żywota… Może tak i bywało dawniéj, ale dziś już tak nie jest: świat taki smutny, ludzie tacy bez litości!

– To tobie się tak zdaje matuniu; a choćby i źli byli, taki cóż? – dobrego obroni przy nim dobra siła, zła siła nic nie zrobi czystemu…

– Daj Boże! a! daj Boże! – i westchnęła biedaczka, bo więcéj wypowiedzieć nie chciała.

Miała na ustach spytać swéj Marysi, coby poczęła gdyby jéj matki nie stało; ale na to brakło odwagi, zasmucić nie chciała dziecka, obawiała się przestraszyć.

Marysia tymczasem naiwnie się cieszyła, że teraz sama matce będzie służyć i gospodarzyć w domu.

Bóg wié co się tam roiło w téj głowie dziecięcéj: – czysta bajka z wieczornicy! Spać jéj nie dawało marzenie, tak pracowała, tak się krzątała ochoczo, tak umiatała chatynkę, tak w niéj już ład i dostatek tworzyła cudem, pełna ufności w Boga i ludzi.

– Już wiém! już wiém jak to będzie, – szeptała przewracając się na twardéj pościołce; – będą ludzie iść z jarmarku, wyjdę sobie na drogę, i stanę i uśmiechnę się i pokłonię: chybaby serca nie mieli, gdyby mi téż który nie podarował choć… jagnięcia, choć koźlątka, choć czarnéj kurki czubatéj. Rozhoduję, będzie za rok cztéry, za dwa lata dużo, dużo – cała trzoda, całe stado… Na wsi przędziwa wiele, ja już umiem prząść i niegrubo, nie radowinę, ale na ośmnastkę, na dwudziestkę. Chybaby Bóg nie łaskaw, żebym na koszulę dla nas nie naprzędła i nie zarobiła to sérka, to jaj trochę, to mąki, to krup, to okrasy… O! to pójdzie… zobaczy matka! A potém przyjdą swaty od najbogatszego we wsi gospodarza, przyniosą matce podarek okrutny, pokłonią się do kolan, pocałują w rączkę… i będzie w cerkwi wesele, będzie dziwować się ludu mnogo; a teść mój matunię umieści jak u Boga za piecem, w ciepłéj, nowéj, białéj chacie; tylko jédz, śpij i używaj!

I tak daleko serdeczném marzeniem leciało dziewczątko, że się już widziało gosposią, matką, siwowłosą staruszką; ogromne pełne zboża zasieki, stajenki pełne bydła, podwórko ptastwem bielejące… i – sen w końcu skleił powieki zwilżone łzą niespokojnéj radości.

Gdy się zbudziła Marysia, ujrzała nad sobą matkę bladą, wyżółkłą, chudą, jakby przez tę jednę noc dziesięć jéj lat przybyło, z kijem w ręku stojącą nad jéj pościołką. Po narzuconéj na plecy świcie, po białym rańtuchu, po starych butach, które na nogi wdziała Motruna; poznała Marysia, że się gdzieś wybiera, i sądząc, że myśli iść po wodę, żywo skoczyła, by ją uprzedzić.

– A dokądżeto? dokąd? matuniu? – spytała przestraszona, – i po co ci wstawać było?

– Leż dziecko, leż, ja na wieś pójść muszę.

– Na wieś? po co? to mnie poślijcie.

– Nie można, serce, nie można gołąbku kochany; pójdę do Sołoduchy, poradzę się jéj na niemoc moję.

– Ja ci tu Sołoduchę sprowadzę.

– Nie, nie! ty się pozostań w chacie: mnie taki saméj trzeba.

– Aleś ty słaba.

– To nic, dojdę o kiju, dojdę… A tobym się rozleżała na nic… Ot zaraz i powrócę…

Marysia chciała się opierać, ale Motruna milcząc drzwi otworzyła i choć chwytając się za ściany i uszaki, szybko wyszła na podwórko.

Dziewczę wyjrzało tylko za nią z bijącém sercem, zawołało jeszcze raz pocichu, i pozostać musiało.

– Otóż kiedy tak! – pomyślała upinając spódniczkę i narzucając fartuch na głowę, bo dzień był wilgotny, – zwinę się i przyniosę wody, rozpalę ognia, przygrzeję juszkę nim matka powróci… Zobaczy, jaka ze mnie gospodyni.

Gdy się tak ochoczo krząta w chatynce, Motruna tymczasem powlokła się do wsi nieboga. A tak to jéj teraz zdało się daleko! Co ujdzie kroków kilkanaście, to stanie i odpoczywa, i wciąga powietrze, jakby go już brakło na świecie; i znów pośpieszy niecierpliwa, a wnet przysiada, bo drżą nogi, bo się w głowie kręci. Idzie tak, idzie do chaty Sołoduchy, bo to stara znachorka i całéj wsi lekarka; ale chata daleko, daleko, na drugim końcu sioła, a sioło wielkie, a droga górzysta.

Młodyby przebiegł w minut kilka, co jéj iść było potrzeba godzinę; dobrze jeszcze, że po drodze to płot, to ścianka, to kamień, to drzewo, oprzéć się lub przysiąść pozwoliły; a i tak ciężko dźwignąć niemocy ciało, które się ołowiem zdaje. Chata Sołoduchy jakby coraz uciekała, ale wreszcie już ją widać: postrzegła wrota i jakoś lżéj na sercu, że choć w drodze nie padnie.

Dwie biedy najprędzéj się jakoś zbliżą do siebie. Sołodusze także świat nie był rajem, choć jéj nędza ani w połowie nie doszła do nędzy cyganichy. Naprzód stara miała męża dziada, ślepego prawda, niezdarę, pijaka, haraburdę, który jéj często gęsto boki łatał i głowy nadszczerbił; ale téż sprytny włóczęga i groszaki przynosił, i nieraz torbę pełną sucharów i wszelakiéj ludzkiéj jałmużny. Miała chatę pilnując wrót na łan i sposób do życia ze swego znachorstwa. Bóg wié jak jéj przyszła ta mądrość: ot tak, po prostu z wiekiem i zmarszczkami. Ten i ów jéj się poradził, pomogła jednemu i drugiemu, zaczęto ją brać do słabych niewiast za babkę, a potém już i febrę i łamanie w kościach, i czego nie nauczyła się leczyć! W ostatku cała wieś innéj nie miała lekarki.

Niebardzo ją ludzie szanowali, bo Sołoducha językiem nie darowała nikomu; ale aby kto stęknął, szła koza do woza – i ot… tak się żyło z cudzéj biedy.

Stary Rataj (byłoto rodzinne nazwisko męża Sołoduchy) nie żebrał ciągle i nie wałęsał się nieustannie po drogach, bo był leniwe dziadzisko, i albo w karczmie zasiadywał, albo do góry brzuchem leżéć lubił; ale byle odpust, prażnik, jarmarki i święto, wdziewał torby i w pochód ruszał.

A tak sobie doskonale dawał rady choć oczy stracił, że i powodyra nie potrzebował, i gdziekolwiek stanął, wiedział co z sobą począć, kędy się obrócić, nie pytając ludzi.

W polu, w lesie, we wsi, wśród najrozmaitszych dróżynek, które latem lada przypadek po polu kreśli, kierował się śmiało, że ludzie z podziwu stawali patrzeć, i ramionami ruszali. A choć się czasem zapił, to póki tylko na nogach się trzymał nie zbłądził nigdy; i padłszy spać, miejsce sobie wybierał dobre, a rozbudzony nie pytał gdzie wódkę wytrawił: strząsł się, zamruczał, i daléj w swoją drogę.

Dobrze się z żoną dobrali oboje.

Hulali póki sił stawało, Sołoducha chodziła jakto mówią na Podole, to jest włóczyła się całemi miesiącami nie zaglądając do domu; Rataj probował różnego chleba: bywał na wozie i pod wozem, nareszcie zeszli się znowuż na starość i siedli razem wrót pilnować, kłócić się i gderać. Sołoducha była kobiétą słusznego wzrostu, silną jeszcze, krzepką, wyszczekaną i w istocie znachorką wielką. Chorobę jak chorobę, nie wiém czy poznała; ale człowieka na wylot. Dość jéj było spojrzéć w oczy lada komu, gotowa była powiedzieć co myślał; a śmierć to tak czytała z wejrzenia, że kiedy pokiwała nad kim głową, już mu się pewnie niewiele należało.

Brali ją téż i do wsi sąsiednich nieraz, i nie sami chłopi, ale ekonomowe, popadye, ba! nawet z Rudni szlachta czynszowa siedząca na budkach. W chacie niedostatku nie było przy dwojakiém rzemiośle, i gdyby był statek, mógłby być dostatek; ale oboje na starość wódkę polubili, i Rataj i Sołoducha, a przemyślny żydek i nielepszy od niego szynkarz szlachcic, byle podpoił, karbował nielitościwie.

Bywało tak, że stara zawiąże już kupkę groszaków w węzełek i schowa je na złe dni, a Rataj wetknie gdzieś w kątek przyniesioną jałmużnę, także od biedy ją chowając; ale w dni kilka i on i ona dobędą zapasu i przepiją wesoło. Jednakże nie brakło im chleba i wygody, bo Sołodusze nikt nigdy nie odmówił ze strachu, żeby nie oczarowała, a Rataj tak nudnie żebrał, że z kamieniaby grosz wydusił; a i wrota, choć rzadko, dawały szeląg przecie.

Stary doskonałe miał ucho, i byle zaturkotało co na pana, wybiegał otwierać sam kłaniając się do ziemi, a białe swe oczy podnosząc potém do góry, aby ślepotę ukazać; ręką i głosem domagał się datku tak drapieżnie, że nie jeden bez ochoty rozwiązał dlań ściągniony woreczek.

Oboje mimo nałogów swych nie byli wcale złemi ludźmi, i gdy mogli, chętnie dobrze czynili, a nikt nie powiedział, żeby komu w czém zaszkodzili.

Sołoducha siedziała w progu, zapięta fartuchem, brodę trzymając na kolanach, a za nią w sieni leżał dziad na garści słomy; gdy ujrzała idącą ku sobie biedną Motrunę. Spojrzała tylko zdaleka i poczęła kiwać głową.

– Aj! aj! – rzekła – ktoby to powiedział, żem to ja ją znała dziewczyną, dzieckiem, a matka jéj nawet była młodszą odemnie. Ot! dziś stara jak ja, a gorzéj słaba odemnie… To tobie cygan! to tobie kochanie!

– O kim to ty mówisz? – odezwał się Rataj.

– A o kimże, – kiedy nie o cyganisze! Wlecze się biedota, ani chybi, żeby jéj co poradzić; ale komu życia zabraknie, to go żadne nie da ziele: już to ja widzę zdaleka, i dawno wiém, że do zimy nie dożyje nieboga! Tylko się duch w ciele trzyma, a szpary szuka żeby uciec…

– Oj! oj! jaka ty znachorka, babo przeklęta! – zawołał stary ze swego barłogu – żebyś ty tak znała swoją ostatnią godzinę jak ty co wiész. Ot! ludzi czmucisz, a porzuciłabyś mnie durzyć; czyto ja ciebie nie znam!

– Milcz stary! jeszcze ja i tobie ostatni dzień wypowiém.

– A! nie doczekanie twoje, gadzino!

I byliby się skłócili, gdyby Motruna nie nadeszła w téj chwili.

Sołoducha, którąśmy widzieli przed chwilą ząb za ząb ujadającą się z mężem, przybrała na zawołanie fizyonomię swojego stanu: łagodną, zamyśloną, tajemniczą, a choć Motruna była tylko biedną, ubogą sierotą, powitała ją z nadskakiwaniem.

– Aj! cóż to tobie hołubeczku moja! Czy nie słaba ty! – zawołała do zbliżającéj się cyganichy.

– Słaba! gorzéj niż słaba – odpowiedziała przerywanym głosem Motruna – przyszedł czas umierać!

– Cóż to gadacie; krzyż z wami! Albożto sobie kto sam śmierć przepowié! No! no! cóż ci to jest? powiedzno hołubko, a może co poradzimy.

– Gdzie tam! gdzie tam! – potrzęsła głową siadając na kłodzie Motruna, któréj nogi drżały i świat się w oczach kręcił.

Sołoducha trochę się uczuła dotkniętą tym brakiem ufności w swoją sztukę.

– Jużciż nie po coście do mnie przyszli, tylko po radę? – rzekła uśmiechając się.

– Oj! nie po radę, nie – zawoła spocząwszy trochę kobiéta – ale po miłosierdzie… Mnie już taki nie żyć, to darmo!

Dziad i baba pilniéj coraz przysłuchiwać się poczęli, a przybyła tak głosem przerywanym mówiła:

– Jużto ja nie dziś czuję, że umrzeć potrzeba niedożywszy siwego włosa… A! i nie żalby mi było świata, gdyby nie dziecina sierota!… Ot tak Sołoducho, matko kochana, życie uciekało, uciekało i uciekło; darmo ziele warzyć i zażegnywać, Pan Bóg wié co robi: przekleństwo ojca wisi nademną. Spokojniebym umierała, spokojnie, gdyby nie dziecina; ale we wsi nie ma cyganicha brata, nie będzie miéć cygańskie dziecko opiekuna. Marysia moja zwala się i przepadnie. Takiéj męki jak moja, wy nie rozumiecie, Sołoducho. Żyłabym żyła, żyła i męczyła się, żeby dziécię wychować, a to Bóg nie pozwala za grzechy moje. A! co się stanie z Marysią moją!

 

– Albo to Pana Boga nie ma? – odparła Sołoducha – albo to na świecie wilcy nie ludzie?

– Oj! jest Pan Bóg, jest, ale srogo za grzech karze; a ludzie…

– At! ludzie – mruknął dziad z barłogu – diabliby ich brali: niewiele lepsi od wilków!

Nikt nie uważał na ten wykrzyk starego Rataja, a Motruna wciąż jak z gorączki prawiła swoje.

– Oj! dziecina, dziecina! co się stanie z moją Marysią! Tu śmierć przychodzi, a dziecko mnie za serce trzyma!

– Durzyciebo się darmo – odparła siadając przy niéj bliżéj Sołoducha – czyżto aby kogo głowa zabolała, zaraz i umierać? Ot, będziecie jeszcze zdrowi, powiedźcieno, co wam jest?

– Co jest? – śmiejąc się boleśnie mruknęła wdowa – to co jest, to już koniec; spytajcie chyba co było… Marłam, schłam, słabłam, codzień stygło ciało, codzień się zasuwały oczy, a ot, dziś, jutro koniec będzie.

– Porzućcie wy sobie prorokować.

– Darmo Sołoducho matko, ja bo czuję co mi jest; trzeba umrzeć, nie mnie już radźcie, a dziecinie.

Stara poczęła głową kręcić w milczeniu.

– Co tu poradzić – szepnęła – toć macie krewniaków?

– Swoi! swoi to zawsze najgorsi – odparła Motruna, nie ma co ich wspominać; radźcie inaczéj… Broń Boże na mnie końca, ta biedota sama się jak palec zostanie w chatynce i nie będzie jéj komu podać chleba kawałka; zginie marnie!

– Wezmą do dworu!

– O! to ostatni pohybel! – krzyknęła Motruna rzucając ręką – nie chcę, nie chcę! napatrzyłam się ja sierot, wychowanych we dworze… Marysia będzie ładna… twarz ją zgubi: wolałabym żeby z głodu zginęła a poczciwie. Ot, wiécie co Sołoducho… wy ubodzy jak ja, swoich dzieci nie macie, bądźcie wy matką Marysi.

Na te słowa wyrzeczone z wysiłkiem, na które rozpacz tylko zdobyć się mogła, Sołoducha porwała się z siedzenia, a dziad z posłania swego, i oboje krzyknęli coś niezrozumiałym głosem z podziwienia. Chwila milczenia złowróżbnego nastąpiła po ich wykrzyku, który nietyle oznaczał wstrętu i niechęci, co jakiegoś przestrachu i zdumienia. Dziad i baba spojrzeli po sobie ukradkiem, a białe oczy Rataja choć ślepe, w stronę żony się zwróciły.

Motruna uchwyciła trochę powietrza i niedając im odpowiedziéć, ciągnęła daléj:

– Ona was nie objé przecie, a za troje zrobi; takiego dziecka drugiego nie ma tu na wsi; na nią i chatę zostawić można i posłać i powierzyć, bo wszystko zrozumié, a cicha, a pokorna! Mielibyście sługę za kawałek chleba, i dziecko gdyby własne.

Starzy milczeli jeszcze.

– Kiedybo widzicie – odparła Sołoducha namyślając się jeszcze – ot, co to gadać zawczasu; nie dumajcie darmo o śmierci, nie wywołujcie wilka z lasu.

– On już wyszedł i przeciwko mnie stoi, – odpowiedziała wdowa pocichu.

– Choremu zawsze śmierć na myśli.

– A weźmiecież wy moją Marysię?

Dziad stanął we drzwiach i począł przysłuchiwać się trzęsąc głową.

– Kiedybo widzicie – rzekła Sołoducha kręcąc w ręku róg fartucha – to się dobrze potrzeba namyślić, żeby znów na próżną miskę nie zaprosić. Wy wiecie, jakie życie nasze: jałmużna i miłosierdzie boskie; ledwie mamy chleba kąsek… Nie pożałowalibyśmy go, ale jéj u nas dobrze nie będzie.

– A gdzież jéj będzie lepiéj? Bogaty gospodarz gdyby i wziął, to będzie sierotą pomiatać. Wy swoich dzieci nie macie, samiście ubodzy, rychléj się zlitujecie nad biédactwem, oczu jéj przynajmniéj chlebem nie będziecie wykałać.

Znowu starzy milczeli, aż Rataj się nareszcie wywlókł o kiju z chaty i stanął przed Motruną.

– Słuchajno, sąsiadko – rzekł raźnie do cyganichy – co tu długo gadać… My Marysię weźmiemy, a jakby Sołoducha nie chciała, no! to jéj kijem boki wyłatam.

Stara rozśmiała się na całe gardło i poskoczyła do męża; nie rada była małżeńskich kłótni rozpościerać przed ludźmi.

– A! mój ty stary, – poczęła słodko – ciebiebo zawsze żarty się trzymają. No! no! schowaj kija na psy, jakoś my się zgodzim!

Rataj pomruczał coś i zamilkł; Motrunie łzy z oczu pociekły.

– Wy ją weźmiecie, wy się nią zaopiekujecie, bo jak nie wy, to już nikt; tylko nędza zna co to cierpiéć, i ulituje się nad sierotą… Sołoducho, matuniu, bądź jéj matką! ja za was i w grobie modlić się będę!

– Nie turbujcież się już o dziecko – przerwała baba – kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył.. Jeszcze wy ją sami wyhodujecie.

Cyganicha głową potrzęsła.

– Dziś, jutro – rzekła zcicha – to i koniec będzie. O mizerne ciało nie kłopoczę się, muszą mnie pochować, a kiedy teraz i dla dzieciny Bóg dał rodziców, to już choć umrę spokojnie.

I chwyciła za kij chcąc wstać, bo coraz słabszą się czując, rada była do chaty powrócić; ale ledwie wzbiwszy się na nogi, znowu opadła na kłodę.

– Gdzie wam iść do chaty, takiéj zmęczonéj – poczęła Sołoducha – trzeba odpocząć…

– Nie ma czasu! nie ma czasu! – z dziwném obłąkaniem zawołała Motruna – dojdę taki jeszcze choć do proga.

Sołoducha plasnęła w ręce.

– Nie zrywałabyś się lepiéj – rzekła – a kiedy wam już tak pilno, ot jedzie Mosiej parobek popadyń, to go poprosimy, i podwiezie was pod cmentarz.

– Gdyby on to chciał zrobić! – zawołała z westchnieniem Motruna.

– Ej! poczekajcieno, jam go wykurowała przeszłéj niedzieli z takiego czyraka pod pachą, że waryował, a nawet mi nie miał za co kieliszka wódki kupić; dam ja sobie z nim radę. – To mówiąc, kiwnęła tylko Sołoducha na parobka, pewna swego.

– Słuchajno! – rzekła do niego – coby ty zrobił, żebyś znowu dostał czyraka w pachwinie?

– A niech mnie Pan Bóg broni – krzyknął Mosiej – dobrze żem tamtego przeżył!

– No! to nie chcecie drugiego?

– Co tobie kobieto?

– Bo ja to tak tylko się pytam… Wy wiecie, że kto mnie nie posłucha…

– No! no! a czegoż wy chcecie odemnie! zapytał chłopak niespokojny skrobiąc się po głowie.

– Podwieźcie chorą cyganichę do chaty pod cmentarzem – szepnęła mu na ucho, – jéj się już nie wiele należy, do domu się już sama nie dowlecze.

– A, podwiozę, podwiozę, jeszcze na wóz wsadzę i z woza wysadzę – rozśmiał się Mosiej, rad że się na małém skończyło – tylko niech się dobrze okryje, żeby jéj ludzie nie poznali, boby mnie palcami w karczmie wytykali, żem się z nią pobratał.

Coś tam więcéj mówił jeszcze, ale go już nie słuchali, a Sołoducha pośpieszyła dopomódz biédnej Motrunie na wóz, który się z okrytą kobieciną potoczył powoli aż na drugi wsi koniec.

Choroba cyganichy, może skutkiem przestrachu o los dziecka, czy téż wielkiego nad siły znużenia, w drodze już do chaty wzrastać zaczęła, tak, że gdy Mosiej z woza ją u drzwi chaty zsadził, ledwie się potrafiła zawlec do łóżka.

W chatce było pusto, bo Marysia zbierała w kruhlaku suche gałęzie (holce), aby niemi ogień podsycić, a Motruna miała czas odetchnąć, nim nadbiegło dziécię wlokąc za sobą całe brzemie suszu.

Nie wiém zkąd nabrała znów sił wdowa, by się wziąć do pracy, ale z zaiskrzoném okiem poszła pocałowawszy dziecko w czoło do pustéj bodni, w któréj trochę tylko biélizny i parę sukman leżało na dnie. Z tąd wybrała sobie koszulinę, fartuch stary, i umywszy się zaczęła odziewać pośpiesznie, nic nie mówiąc Marysi.

– Czy to gdzie jeszcze iść myślicie, matuniu? – spytała zdziwiona sierota.

– Ot tak… może, może… trzeba będzie – odpowiedziała jąkając się matka – nie wiem, mam sprawę u pana.

– Aleście się i tak już dziś zmęczyli.

– Ej! nietyle! Mosiej mnie tu przywiózł ze wsi.

– Tobyście może poszli tam jutro…

– Kiedybo to sprawa pilna, a z panem nie żartować – rzekła wdowa, któréj się łzy w oczach kręciły i łkanie połykała ze słowy. – Nie bój się Marysiu moja; jak nie zdołam, to nie pójdę.