Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– I tak będzie co rano.

– Nie dziadusiu! nie! ja wiem co potrzeba: pójdę do roboty, bo z niéj żyję, a łzy schowam na niedzielę.

Rataj stał zdumiony jak żona, był bowiem pewien że znajdzie dziecko, a trafił na dojrzałą i rozżaloną tylko istotę; nie wiedział już co począć, co powiedzieć.

– Prowadźże mnie do swojéj chaty – odezwał się po namyśle, – nigdy w niéj nie byłem, muszę ją obejrzeć…

Rataj zwykł był tak mówić choć oczów nie miał, i niewiele tém grzeszył, bo ślepy tak umiał zastąpić wzrok niezwyczajném czuciem i sprytem, że często więcéj od najbaczniejszych zobaczył. Poszli więc razem ku chatce cygana. Stary dziad obmacał drzwi i pokiwał głową na ich nizkość, przestąpił próg, i nie zatrzymując się obszedł izbę macając rękoma stoły, piec i ławę, zajrzał do alkierza w tenże sposób, powrócił i zasępiony usiadł na przypiecku.

– Szatra cygańska – rzekł do siebie pocichu – gorsza od ladajakiéj ziemianki, w któréj choć zaciszno i ciepło… Jak to tu żyć!

Dziéwczę dosłyszało słów ostatnich.

– Oj! żyliśmy ojcze, i dobrze nam było z naszą nędzą; a mnie jednéj! aby jamka gdzie głowę przytulić!

– Jakże ty myślisz? co poczniesz? gadajno mi, – zawołał Rataj – trzeba żebym wiedział.

Maryś zamyśliła się wlepiając w dziada swe czarne, bystre, choć załzawione oczy.

– Oto posłuchajcie – rzekła – niedziwota przecie to samo robić, cośmy z matką robiły. Na wsi dają prząść, a za motek, i chléb, i omastę i krupę, a czasem szmatę jaką dostać można. Ja, ojcze kochany, niechwaląc się, tak przędę, tak przędę, że mi trudno kto dorówna. Jak grubszą, to i całą talkę za tydzień wyśpieszę, matka mnie sama uczyła, a znali ją we wsi za piérwszą kądziel, bo jéj i sławna Horpyna od Mudrahela wyprzedzić nie mogła.

– A jak zasłabniesz? – zapytał Rataj chmurno.

– No, to poleżę; i, co Bóg da! co Bóg da! – powtórzyła z westchnieniem – Matka zawsze mówiła, że Bóg nad sierotą!

Rataj słuchał i coraz bardziéj czuł się zdziwionym, tak, że ze zdumienia słowa rzec nie umiał. Oczy jego zwracały się w stronę Marysi i jéj głosu; rzekłbyś, że usiłował przebić wiekuiste ciemności i odgadnąć twarzyczkę dziéwczęcia; a czoło było chmurne i zasępione.

– Świta ci w głowie, – odpowiedział po chwili – no, a czemużbyś to do nas pójść nie chciała? Mów, dla czego? Może ty się boisz Sołoduchy? Ale bihme, jakby ci złe słowo rzekła, takbym jéj boki obłatał, żeby cię potém w ręce całować musiała.

– Ale ja się nikogo nie boję! – przerwała żywo Maryś.

– A czemu do nas iść nie chcesz?

Dziéwczę się zawahało, łza pociekła z pod powieki i zbliżyła się do starca, poczynając zniżonym pełnym wzruszenia głosem:

– Ojcze… wybyście mnie powinni dawno zrozumiéć! Może to śmieszno, może to grzeszno, może to głupio co ja powiem; ale cóż? kiedy tak jest, taić się nie ma co przed wami. Jabym téj chaty nie mogła porzucić! Czy to wy słyszeli jak ją ojciec biédny budował! A cośmy tu z matunią przechorowali… Ja się tu urodziłam, ona tu umarła. Nie! ja jéj kołkiem podeprzeć nie mogę i pustką zostawić; póki mnie żywéj, dopóty tu siedziéć będę.

– A rób sobie jak chcesz! – zawołał dziad, którego usta zacięte, litość czy wzruszenie tłumione malowały – Bóg z tobą, tylkono pamiętaj, pamiętaj jak ci dokuczy, u Sołoduchy na ławie przy piecu jest zawsze dla ciebie miejsce, a w Ratajowéj torbie chleba kawałek. I na grób matki tobie nie chodzić dziecko: ty tego nie wiesz jeszcze co to płacz i smutek… Smutek chodzi po świecie marą, a kogo złapie to dusi, to męczy, jeźli się od niego nie odżegna, aż póki nie zadławi. Pan Bóg téj zmorze nie każe się poddawać a bronić. Matce twojéj nic po łzach: zmów lepiéj pacierz za nią, a na mogiłę nie chodź. Siadaj, prządź, gospodaruj, kiedy ci się chce probować samotnicy, ale to tego nie będzie! Człowiek człowiekowi potrzebny; cobym ja dał, choć wrażą twarz ludzką zobaczył!

To mówiąc dziadzisko zerwał się z siedzenia, torbę, którą miał przewieszoną przez ramię, zsunął na kolana i począł z niéj dobywać kawałków chleba zeschłych, świeżych, popleśniałych, bielszych i czarniejszych, aż do dna wypróżniając zapas swój na ławę.

– Ot tobie na początek gospodarstwa – rzekł ponuro – jaka ręka, taka i jałmużna; bywaj zdrowa i niech cię Bóg pocieszy hołubku!

Odszedł z tém Rataj, i już go nazad przeprowadzać nie było potrzeba: próg przestąpił śmiało, głową się o niski odźwierek nie uderzył, w sionkach trafił do wnijścia jakby je sam budował i z góry puścił się drogą, nawet niewiele kija posyłając na zwiady.

– Taki to ród – mruczał pod nosem idąc ku wiosce – gdyby mi kto z drugiego sioła gadał, tobym nie uwierzył, że wyrostek, sierota, dzieciak, a już chce miéć swoję wolę! Rodem oni tacy byli: dziad umarł, a córce na ślub nie pozwolił; córka z nędzy skończyła na swojém postawiwszy, bracia się zaklęli że ona im obca będzie, i ot! dotrzymują psie wiary!

Zatrzymał się na chwilę.

– A gdybym ja probował pójść do Maxyma i Filipa, hę? kto wié? możebym co utargował dla sieroty? Poprobuję, taki mnie psami za to nie wyszczują, a choćby?

Droga do chaty wujów Marysi szła podle karczemki, któréj Rataj nigdy nie mijał; nie wytrzymał i wstąpił rozwiązawszy węzełek w koszuli, w którym się parę groszaków schowało. Wypił kwaterkę, i pokrzepiony, z lepszą myślą, milczący ale śmiały, skierował się ku chacie braci Motruny.

Dotąd oni jeszcze byli nierozdzieleni, i choć semia się pomnażała, choć ich tam gęsto było, nie wyprosili sobie kawałka pola, bo pustek u pana zabrakło a z łanu ciężko było wydzielać.

Nienajlepiéj się więc działo Maxymowi i Filipowi; przyszły dzieci, trafiły się kilka lat nieurodzajnych, żony ich o lada garnek u pieca się swarzyły, kłóciły w oborze, zajadały na podwórku, gdy jeden podświnek drugiemu zajrzał do koryta: a gdy przyszło na pańszczyznę, jedna drugą wypychała, porywały się do siebie, że je często mężowie rozbraniając, sami się pokłócić musieli. Czyste piekło zrobiło się w chacie.

Jeden na drugiego się oglądał, nikt nic nie robił, i bracia Motruny ubożeli przeklinając swoję dolę. Nie poznałbyś teraz tego czystego dawniéj podwórka, téj schludnéj chaty i zamożnego obejścia, tak się to oszarpało, poopadało i pochyliło przez niedbalstwo. Płoty stały poszczerbione i powypalane kawałami, dach się powyginał od zgnilizny, ścian dawno nie obmazywano, a chróściana stodółka świeciła bokami, przez które wiechcie słomy tylko wyglądały. Dawniéj, za Lepiuka, było to jedno z najlepszych gospodarstw we wsi; dziś na dwóch braci jedna już para wołów została. I jakieto tam były woły: jeden stary i chudy, drugi dopiéro w trzecim roku niedorosły i cherlawy, aż wstyd było wyjść z radłem na pole, lub się sprzęgać do pługa. A jak nadeszła ta biéda, wszyscy się nią poczęli rzucać, nie przyznając się do tego, żeby jéj kto pierwszy drzwi otworzył. Maxym składał na Filipa, Filip na Maxyma, a bratowe obie i na mężów i na siebie. Na przednówku na ościsty chléb pożyczać było potrzeba, a wiadomo co to chłopska pożyczka! Za ćwiartkę żyta oddaj ćwiartkę żyta w dodatku; już dobrze, kiedy trzy dni odrobić potrzeba, choć cały korzec kupiłby za pięć złotych.

Wiedział Rataj, jak tam było u Motruny braci, bo we wsi wszyscy wiedzą co się dzieje u sąsiadów; wszelako szedł do nich, bo zawsze przecie choć biedni, stokroć więcéj mieli od sieroty i wesprzéć ją mogli.

Jakoś to był taki dzień, że wszystkich zastał w domu. Maxym nabijał rozsypane wiadro, Filip dojadał z misy, wybierając się do lasu, a dwie bratowe stanąwszy naprzeciw siebie w dwóch kątach izby, łajały się co wlazło o zarzucone wrzeciono. Mężowie już im niedopomagali, przywykłszy do tego codziennego chleba: ruszali tylko ramionami, skrobiąc się po głowie.

Gdy się dziad ukazał w progu, przeprowadzany przez ujadające dwa psiaki, potomstwo starego poczciwego kasztana; wszyscy odwrócili głowy ku niemu, a Maxym rzucając robotę zawołał:

– E! szlibyście z Bogiem!… bo tu u nas chleba téż nie ma.

– Albo to ja za jałmużną? – ofuknął się Rataj – chybaście mnie nie poznali? Czy to ja po swojéj wiosce bez prażniku będę żebrał? Tfu! Maxymie, w głowie się wam przewraca: czy nie znacie Rataja? Czy to już wam ławę przełamię jak na niéj odpocznę? – i Maxym się zawstydził i pokraśniał.

– Nie łajże stary, – rzekł, – siadajcie, odpoczywajcie, a tom was doprawdy nie poznał.

– No! no! stare dziadzisko gniewać się niepotrafię; mój chléb mnie do wszystkiego przyzwyczaił: i do ludzkiéj litości i do ludzkiego łajania… Przysycha to jak na psie. A klnie kto mnie, odeklnę go w dziesięcioro!

To mówiąc Rataj ławę namacał, zamilkł na chwilę, jakby słuchał szelestu najmniejszego, żeby zeń o liczbie osób w izbie będących przekonać się, i począł ciężko westchnąwszy:

– A wiécie, jakie na mnie spadło dziedzictwo?

– No? jakie dziedzictwo? – spytali razem Maxym i Filip.

– A! po waszéj siostrze Motrunie!

Bracia jakby im kto gęby pozalepiał, umilkli; stary się téż nie śpieszył mówić dalej.

– Aż mi serce rośnie, – dodał po chwili – dawnom sobie dziecka życzył, a to na starość mnie i mojéj babie Pan Bóg dał gotowe, wyhodowane, i takie co się z niém i przed królem nie powstydzisz. Motruna mi swoją córkę zostawiła.

– A! a! – odezwali się obaj bracia.

– Ot tak! a walna dziewczynina, tylko szkoda, że jak wy wszyscy kury czubate, ma także czubka: uparta gdyby kozioł.

Nikt nie przemówił i słowa, a Rataj daléj ciągnął rzecz swoję:

– Cieszyłem się, że ją zabiorę, boby się było kim posłużyć w domu; a tu choć się sama jedna została, ani jéj z chaty wyciągnąć. Słyszana to rzecz: sama jak palec, bez kawałka chleba, i mówi, że sobie rady da, i sama chce gospodarzyć, a jeszcze to od ziemi nie odrosło!

Bracia i bratowe po sobie spojrzeli, ramionami ruszyli, a ciekawość rozwiązała im usta.

– Co-bo mówicie! – zawołał Filip, – ta to dziecko?

– Dziecko, ale nie takie jak wasze, co to się matczynéj trzyma spódnicy i za próg samo nie wylezie; daj mu i miskę i łyżkę a jeszcze gębę trzeba otworzyć, żeby jadło.

 

– Żeby ono jakie było, – rzekł Maxym powoli, – to zginie jak ruda mysz… Niedarmo ojciec ich z rodem przeklął; cygan przepadł niewiara, Motruna zmarła o głodzie, i sierotę nie lepsza czeka dola.

– Dalibyście pokój przepowiadać, – przerwał Rataj, – a co ona winna, że drudzy nagrzeszyli? Pan Bóg lepszy i miłosierniejszy od ludzi, nie da jéj zginąć… Kto winien, już odpokutował.

– Ależno powiédzcie, – odezwała się Maxymowa, co ona sobie myśli? Jak to dziecko da sobie rady? samiuteńkie jedno! To dziw!

– Dziw naprawdę! Ja sam nie wiem co będzie; widzi mi się – odparł stary – że pobiéduje na téj pustce, a potém do nas zbieży. Bogiem a prawdą i wamby się co dla niéj uczynić należało: choć kawałek dać chleba.

Na ten całkiem niespodziewany wniosek, i Maxym i obie bratowe jednym głosem krzyknęli:

– Co tobie w głowie? czy to u nas chleba nadto?

– Hm! chleba nikomu nie nadto! – rzekł Rataj – wiem ja, że go nie macie do zbytku; ale czemu Pan Bóg nie błogosławi? Któż to wié, czy nie za Motrunę, coście ją tak odepchnęli? Żywicie taki choć nie bogaci psów dwoje, znalazłaby się kromka chleba i dla sieroty; kto to wie, czyby się ten zasiew nie wrócił!

Maxym ramionami ruszył.

– Dajcie pokój, już ja widzę z czémeście wy przyszli. Na co to darmo kręcić! ni to ni owo: a to że ją bierzecie do siebie, a to że ona sama sobie rady daje, kiedy myślicie nam ją na kark narzucić… Ale z tego nic nie będzie! dosyć nas i tak!

– Pluń Maxymie! – zawołał dziad stukając kijem, – ot widzicie, jakto z wielkiéj mądrości ażeście się domyślili, co mi w głowie nie postało! Naprzód, żebyście i chcieli, tobym wam jéj nie dał; powtóre jak do mnie, tak i do was ona nie pójdzie! A czegom chciał to powiem: możeby wasz datek smaczniejszy był od mojéj żebraniny; ale i tak z głodu nie umrze pókim ja żyw! Niechaj wam będzie jak było, kiedy takie serce macie!

To mówiąc wstał szparko, kijem zastukał i nie rzekłszy słowa więcéj, drzwiami za sobą cisnął, a na podwórku tylko psy ujadające do wrót odejście jego oznajmiły.

Bracia i bratowe stali chwilę pochmurzeni, spoglądając po sobie.

– Jaki mądry! – odezwała się wreszcie pierwsza Maxymowa – chciał nam jeszcze jedno dziecko narzucić, jakby to u nas tego bobu mało było.

– Cicho babo! – ofuknął się Maxym, podnosząc głowę od roboty, – nie narzekajże choć na dzieci, bo ci je Pan Bóg pozabiera!

– Co to gadać, – odważnie jakoś, wstając z za stołu i nakładając czapkę na uszy, dodał Filip – po sprawiedliwości, nie komu się opiekować tą sierotą tylko nam. Rodzonéjże siostry dziecko zostało sierotą; opuścić, wstyd i grzéch, a gdyby kto inny wziął, to palcami nas będą wytykać.

– To cyganię, cyganię! – zakrzyknął Maxym – co ty mówisz siostry dziecko! Ojciec się jéj zaparł… krew niewiary! Niech się idzie włóczyć za swojemi, nam nic do tego.

– A pewnie, że tak! – dodała Maxymicha; a żona Filipa spoglądając kwaśno na męża, szepnęła:

– Czy to my już tak bogaci, żebyśmy mieli cudze dzieci brać na głowę; patrzajno, żeby twoim chleba stało!

Filip ruszył ramionami, pokiwał głową, wcisnął czapkę głębiéj na uszy, węzełek zarzucił na plecy, siekierę za pas zatknął i fajkę u pieca zapaliwszy wyszedł do wozu, który już stał przed sienią zaprzężony.

Pozostali milczeli długo; ale że się już nie było z kim spierać i pierwszy niepokój ich ominął, zaczęli wszyscy myśléć o sierotce, jak to ona sama tam została i rady sobie daje. Nie śmieli tylko ust otworzyć, ale ich piekło pogawędzić o tém, o czém cała wioska, dwór, plebania, gadali i rozprawiali w téj chwili.

Już się bowiem było dobrze rozniosło o śmierci Motruny, i o dziewczęciu, i o postanowieniu jéj pozostania w chatce na własném gospodarstwie, a każdy się dziwił i ciekawił, jak to będzie.

I dwie bratowe z Maxymem niemniéj téż zadumywali się, jaki to temu może być koniec; a jak myśléć poczęli, wystawiać sobie to życie samotne w chatce cmentarnéj, tę niedolę, tę pustynię, jakoś się trochę litości obudziło w ich sercu. I choć każda z nich obawiała się bardzo z tą litością wydawać, aby do niéj i do niewczesnych ofiar drugich nie pobudzić, trudno już było nie pokazać po sobie co się czuło.

– Ale to – odezwała się pierwsza Filipowa, – ciekawość jednak, jak tam cyganka gospodaruje. Ta to nie ma może jak lat dwanaście, trzynaście, a myśli że się bez ludzi obejdzie… Radabym choć ukradkiem tam zajrzéć, a zobaczyć co się to dziać będzie. Słychana rzecz, taki dzieciak sam jeden na całą chatę!

Maxym głową pokiwał.

– Rataje ją wezmą!

– Sołoducha mi taki mówiła, że ją gwałtem ciągnęła, ale się jéj nie dała.

– Zobaczycie!

– A no! zobaczymy!

– Dobrze taki podobno mój powiadał – dodała Filipowa po cichu – wziąć nie wziąć, bo to ciężko, a taki dla niéj coś zrobić tobyśmy powinni; ludzie nas za ostatnich łajdaków okrzyczą. Póki żyła matka, to co innego było, ale nad sierotą trzeba się zlitować.

Mówiła to, ale tak nieśmiało, tak bojaźliwie, tak oglądając się na bratowę i Maxyma, jakby się obawiała okrutnéj na siebie wrzawy, i gotowa była ustąpić zaraz; ale nadspodziewanie nikt przeciw temu nie rzekł już słowa.

Maxym z ust wyjął fajkę, i począł głową pokręcać.

– Jaka ty bogata Filipicho! Oj! oj! nie mówię żeby to dawniejsze lata, kiedy z roku na rok stożek żyta schodził, a i w zasieku zawsze bywały zapasy; ale teraz, tak, to my sami pożyczać będziemy musieli, a pole nawpół siejemy z Semenem, to co z niego zbierzemy?

– Albo to jéj dużo potrzeba? – odezwała się już odważniéj Filipowa – ot, cokolwiek, aby ludzie nie gadali, a sumienie było spokojne.

– Jaka mi pani! – zaczęła z kolei Maxymowa – dać! dać! a zkąd weźmiesz?

– E! e! na toby się kruszyna znalazła!

Maxym milczał, bratowe pierwszy raz oddawna zbliżyły się do siebie i szeptać poczęły; ale o dziwo! nie swarzyły się jakoś, tylko żywo coś sobie opowiadały krzątając po kątach; duch miłosierdzia w nie wstąpił, wiodąc z sobą duch zgody.

Nie ma bowiem serc lepszych i poczciwszych nad serca ludu naszego, ale je często zatwardza nędza, zamyka własny głód i pragnienie. W ciężkiéj doli trudno się zebrać na litość, a ostatnim kęsem nie każdy podzielić się potrafi. W chacie było bardzo ubogo: przecież gdy na myśl przyszły obowiązki, gdy się w sercu własném rozpatrywać poczęli; ruszyło sumienie, wzięła ochota nędzą się przełamać z biédniejszym. Wprawdzie darek szedł nieochotnie i dobrze się zadumywano nad nim, w pierwszym popędzie zamyślając dać więcéj, okrawając powoli gdy przyszło do rzeczy; ale i Maxym i bratowe zgodziły się zanieść coś sierotce i zobaczyć co się tam z nią dzieje.

Wielką tę wyprawę odłożono do jutra, na czém straciła dziewczynka, bo do rana rozmyślano jeszcze i ujmowano podarku, oglądając się na siebie.

O! takto my wszyscy robimy podobno: serca dobre, ale głowy bojaźliwe i chłodne!

—–

Dziewczęciu w jéj lepiance ciężko pierwsze upływały chwile; ale nie jest to czczém słowem, ani ciasno tego rozumiéć i zastosowywać to potrzeba, co nas uczy wiara, że są zlewane od Boga łaski stanu. Niejedni kapłani mają je sobie udzielonemi; wszelki człowiek w trudnéj toni, z sercem czystém i poczciwém, jeśli nań zasługuje, otrzyma ten szczególny do stanu jego zastosowany dar Boży. Przez anioła opiekuna, niewidzialnie, ześle Opatrzność myśl jakąś płodną, przymiot potrzebny, cierpliwość, siłę, wytrwanie, ziarenko przyszłości, na którego pozyskanie sam człowiek próżnoby pracował. Jest to zapomoga wśród głodu ze śpichlerza bożych dzieci.

Biednéj téż sierotce w ciężkiéj doli i osamotnieniu, gdy tylko pierwsze łzy oschły, gdy serce spokojniéj bić zaczęło, zaświtała myśl szczęśliwa przyniesiona przez anioła i włożona na jéj skronie.

Nazajutrz rano wstała rzeźwiejsza, wyszła na próg domu, i spojrzawszy w słonko, na krzątające się ptastwo, na rozgrzewającą ziemię, na ruch gospodarski wioski, któréj głos ją dochodził z parowu: poczęła dumać nieboga.

Oczy jéj błądziły machinalnie goniąc za wróblami, które żwawo zwijały się z pod strzechy na drogę, a z drogi pod strzechę.

– Ot, jakieto maleńkie – pomyślała – jakie to biedne, drobne, bez opieki, prześladowane, a Bóg taki i pokarm i życie im daje… Pracują niebożątka, i siedząc w strzesze przegniłéj gniazdka sobie budują i jeszcze śpiewają tak wesoło! Czemużbym ja nie miała sobie dać rady, jak się zawezmę do pracy!

Dziewczę oczyma wyczytało w księdze żywéj świata, niemal dosłownie wypisane wyrazy ewangelii, które powtórzył z ust Chrystusa Mateusz święty. (Rozdział VI. Respicite volatilia coeli quoniam non serunt, neque metunt, neque congregant in horrea, et pater vester coelestis pascit illa. Nonne vos magis pluris estis illis?).

Myśl to była od Boga zesłana i serce orzeźwiająca. Marysia spojrzała na mogiłę, ale i ta do niéj w też prawie przemówiła słowa.

– I matka moja pracowała, sama jedna, gorzéj, bo za mnie i za siebie, bo na nas dwoje, nie mając w pomoc nikogo; a tyle się to lat przeżyło!

Otucha wstąpiła w jéj serce.

– Czegóżbo ja stoję w progu – spytała sama siebie – łzy otrzéć potrzeba, bo nic nie pomogą: zmówię pacierz za matuchnę, i koło chaty się wezmę!!

I przeżegnawszy się wbiegła do lepianki, po raz pierwszy od śmierci Motruny, rozpatrując się jak w niéj było zaśmiecono, porozrzucano, nieporządnie.

W mgnieniu oka zatknęła za pas końce fartuszka, zakasała rękawki sukmany, i nuż się zwijać po domku. Poczęła od alkierzyka, gdzie nakrywy od bodni, trochę sukien i biedoty leżały bezładnie; pochowała co schować było potrzeba, ponakrywała sypanki, przymiotła i weszła do pierwszéj izby. Tu jeszcze nietknięte stało łóżko na którém umarła Motruna, a gdy się do niego zbliżyć przyszło, serce się jéj ścisnęło; ależ miała tak zostawić ubogi ów barłóg na pośmiewisko ludzkie? Westchnęła, i powoli z niejakim strachem i ściśnieniem serca wzięła się do téj bolesnéj roboty.

Poskładała resztki odzieży, grubém płótnem przysłoniła łóżko, a gdy tę najcięższą odbyła pracę reszta już poszła jéj żywo i łatwo.

Zamiotła więc podłogę, śmieci rzuciła na ognisko, bo się na podpałkę zdać mogły, pościerała stoły i ławy, poprzychowywała chleby, nałożyła oszczędnego ognia, bo się znalazł jakiś węgielek wczorajszy w którym iskra tlała jeszcze, i zaparłszy drzwiczki, z wiadrami ruszyła do krynicy.

W drodze co to tam myśli krzyżowało się w głowinie! jak sobie chatynkę urządzi, jak zapas przysposobi, zkąd weźmie drzewa na opał, zkąd garnka na strawę? Nie wiem jak, ale na wszystko jakoś znalazła sobie sposób i radę; trochę się tylko zadumawszy.

– Wstanę rano – mówiła – na wszystko mi czasu stanie; woda niedaleko, mnie i jedno wiaderko wystarczy; drewek w chruśniaku dosyć, to sobie ich mrokiem nazbieram, gdy już prząść nie dowidzę. Chybaby Bóg nie łaskaw, żebym na chléb już nie naprzędła… Koszulinę jednę i drugą wykroję z matczynych, to mi wystarczą na długo. Switek stanie mi na całe życie; w staréj chodzić będę w dnie powszednie, a na niedzielę mam jeszcze dobrą, co mi kazała uszyć matunia… Jak się ta podrze, to i do matczynéj dorosnę. O cóżbym ja sobie więcéj głowę łamała?… Chléb i woda… nie ma głodu?… E! dam sobie rady przy pomocy Boskiéj, przy opiece matki, bo ona przecie patrzy na mnie. O! patrzy, ja to czuję, aż mi lżéj… i nie da dziecku swemu zginąć!

Tak sobie marząc, zaszła Marysia do źródła, zaczerpnęła w niém, rozpędziwszy wprzód wiadrem zebrane na powierzchni wody śmiecie, i nie tracąc czasu, nie rzuciwszy nawet okiem na wioskę, którą ztąd całą widać było jak na dłoni; pośpieszyła do chaty.

Ogień jeszcze zastała tlejący, ale podsycać go nie było już czém, tak się wyczerpało drewek. Myślała, myślała, przemyśliwała chwilę i skoczyła ku drabince na strych wiodącéj, na którą wdrapawszy się, aż krzyknęła z radości; na górze pełno było suchuteńkiego chrustu. Kiedyś go był głupi Janek jeszcze przysposobił dla Motruny, a po śmierci parobka zapomniano o nim; dziéwczęciu nie wiem jak przyszło na pamięć, że łażąc za ostatnią kurą, widziała tam drewka, przypomniała to sobie i zapas gotowy znalazła na długo. Tak to ją ucieszyło niebogę, że aż łzy jéj z oczu pobiegły:

– A! jakże to mi Bóg dał w samą porę – zawołała – tymczasem zima i śniegi zejdą do reszty, oschnie, i w chruśniaku zbiérać będę mogła gałęzie.

Śliczny, wesoły ogienek rozpłonął na kominie; Marysia garnek wymyła, wody nastawiła, ale co tu sobie zgotować? Nie było wyboru: nakruszyła chleba, rzuciła go we wrzątek, trochę soli było w drewnianéj miseczce nad piecem, i smaczna, o! smaczna dla głodnéj zrobiła się z tego potrawa.

– Wszakże to i tém żyć można? – mówiła w duchu zajadając zaciérkę chlebową. – Ot i obiad gotowy, na wieczór przemienię sobie i zjém suchego chleba z wodą zimną… a z głodu już nie przepadnę!

 

W izdebce rozgrzało się od ognia, Marysia starannie umyła garnuszek, przeżegnała się, i wziąwszy kądziel, poszła prząść do okienka. A wyciągając nić długą, oko jéj raz-wraz biegało po chatce, po sierocém dziedzictwie. Gdzie najrzy szparkę w ścianie, myśli jak ją zalepić; gdzie glina odpadła, zapamiętywa, żeby na wiosnę gdy ociepleje, poprawić. Pracuje ręką, pracuje myślą, a nadziei serce pełne.

A czas bieży, bieży, bieży, ani słychać jak ucieka, i już około południa, ktoś przed chatą zagadał! Myśląc że to Sołoducha albo Rataj stary, bo się nikogo innego nie spodziewała w gościnę, nie wstała nawet z ławy, żeby czasu nie tracić; wtém drzwi się otwarły i dwie nieznajome kobiety, bojaźliwie jedna drugą popychając, szepcąc coś, weszły do izdebki.

Były to dwie bratowe, Maxymicha z Filipichą. Marysia ich nigdy nie widziała w życiu, ani téż one sieroty; jęły więc wzajem się sobie przypatrywać, a ciekawość tak opanowała dwie baby, że słowa nie mówiąc, z dziewczęcia na chatę, z chaty na dziewczynę oczyma tylko rzucały, nie mogąc się wydziwić obojgu.

Marysia wstawszy i postawiwszy kądziel, czekała żeby się do niéj odezwały; aż nareszcie Maxymowa szturgnięta łokciem przez bojaźliwszą Filipichę, poczęła z uśmiechem:

– Sława Bohu!

– Na wieki.

– Chciałyśmy to zobaczyć, co się z wami dzieje, choć to my się nie znamy… ale.

– Bóg zapłać – odparła Marysia – a cóż ma być: haruję i żyję.

– Patrzajcieno, patrzajcie – szepnęła Filipicha – jak to u niéj czysto i porządnie: i ogień na kominie i wiadro pełne i umieciono…, a któż tobie pomaga?

– Nikt! nikt – tęskno odpowiedziało dziewczę – dwie ręce, trzecia głowa; a ktoby to chciał pomódz sierocie? Ratajowie czasem najrzą, więcéj nikt; ot, Pan Bóg i nieboszczka matka moja.

Filipicha, która wspomnienia nawet nieboszczyków się obawiała, przeżegnała się skwapliwie, odganiając nieostrożnie wyrzeczone słowa.

– Siadajcie, – dodała Marysia zmiatając im ławę fartuszkiem, a nie śmiejąc się pytać kobiet, co były za jedne; – Bóg zapłać, żeście przyszli choć słowo przemówić; wy nie wiecie, jak to ciężko być saméj!

– A już to prawda – odpowiedziała młodsza – ja i nie wiem, jak wy tu wytrzymujecie; tak tu straszno i cicho być u was musi.

– Tylko, że nieludno – odezwała się Marysia uśmiechając, – ale mi tu wróble swoim językiem cały boży dzień paplają pod strzechą, i sroczka krzyczy, i słoneczko zagląda, i mam kilka myszek burych, co z pola przyszły na zimówkę do chaty, a tak oswojonych, że się mnie nie boją i pod nogi schodzą po okruszyny chleba.

Maxymicha w twarz się uderzyła z podziwienia, z naiwnym ruchem niedowierzenia prawie; Filipicha otworzyła usta wielkie, i obie osłupiały, tak im to było i dziwne i nowe.

– A w nocy? – spytała tchórzliwie oglądając się młodsza.

– E! ja w nocy, upracowawszy się, śpię jak kamień; a matka mi mawiała, że anieli pilnują, kiedy człek z krzyżem świętym spać się kładzie.

– Jakto ona gada, – poczęła w duchu Filipicha – co to za rozum, tażto i stary lepiéjby nie potrafił… Nie widana dziewczyna!

Spojrzały po sobie baby coraz bardziéj zdumione, ruszając ramionami, jakby się pytały siebie: – co to znaczy?

Marysia tymczasem uprzejmie je zapraszała, robiąc miejsce na ławie, a sama się już brała do kądzieli. Kobiety usiąść jeszcze nie śmiały, przypatrywały się ciekawie, rozglądając i szepcząc między sobą i trącając łokciami; jedna i druga tuliły coś w fartuchu przyniesionego, ale nie wiedziały, jak to Marysi oddać.

Dziewczę ze swą prostotą, śmiałością, odwagą, niespodziane na nich uczyniło wrażenie, któremu się odjąć nie mogły; było to coś więcéj niż podziwienie: – rozczulenie i cześć jakaś prawie. Biło serce kobietom choć się uśmiechały, kryjąc wzruszenie do którego nie przywykły.

– Choć siądźcie, proszę – mówiła im Marysia – nie mam was czém przyjąć, bo prócz chleba, którego mi Rataj podarował, nic tu u mnie nie znajdziecie; ale czém chata bogata, tém rada.

– Jakto? to wy prócz chleba nic nie jécie? – zapytała Filipicha.

– Teraz jeszcze żyję o chlebie, bo nie mam nic: alem sobie z niego zagotowała zacierki i nie jestem głodna, a da Bóg doczekać, będzie i krupa i omasta, bylem motki skończyła, a prząść się znalazło więcej. We wsi mi dają robotę, bo widzą, że przędziwo nie przepadnie, i pod wagą nici oddam. Semenycha, Kociukowa, Pawłowa, Lebiedzianka, dobrze mnie już znają, a ja i dwudziestkę uprzędę.

Kobiety przysłuchiwały się pilnie słowom dziewczęcia, a corazto się więcéj dziwiły śmiałości jego, odwadze, nadziei i przytomności. Wpatrywały się w ładniuchną jego twarzyczkę z trochę zapłakanemi oczyma, i obie potajemnie w sercu westchnęły, żeby ich córkom Bóg nie taką dolę, a tyle dał serca i głowy, co sierocie.

– Ależ moja mileńka – odezwała się Maxymicha – to ty chyba i drwa nosisz sama i po wodę chodzisz?

– A cóż? wszystko sama robię i na wszystko jakoś mi rąk starczy, – rzekła Marysia. – Jużem się wyprobowała i obmyśliłam jak to będzie.

Tu zaczęła rozpowiadać im, jak ułożyła życie i godziny dniowe: a kobiety zamilkły znowu z wielkiego podziwienia.

– Krzyż z nami! – powtarzały – krzyż z nami! A to cudowisko ta dziewczyna: schodzić się do niéj a słuchać, patrzéć a dziwować!

Pobyły tak chwilę u Marysi i nie śmiały nawet w końcu wystąpić już z małym datkiem, który dla niéj przyniosły; jak siedziały na ławie, tak po za siebie zasunęły co miały w fartuchach, i posiedziawszy jeszcze, pożegnały Marysię, ciekawe o niéj wiadomości niosąc na wioskę.

Poszła z niemi wieść po całych Stawiskach o Marysi cygance; z kim się spotkały, każdemu rozpowiadały o dziewczynie i nagadać się o niéj nie mogły, tak, że w chatach, na dworskiém, u dobrodziejów w plebanii i w karczmie, nie było słychać tylko o niéj. Nienawiść ku cyganowi i cyganisze dawno już była przygasła i wyczerpała zobojętnieniem, ludzie o niéj zapomnieli, a sierota wzbudziła teraz powszechną litość i zajęcie. To, co o niéj Ratajowie i dwie baby rozpowiadały, obudzało ciekawość, a ludzie dziwy prawili o sierotce pustelnicy, która się stała podziwem Stawisk i okolicy, zaraz w pierwszych tygodniach po pogrzebie matki.

Nie można już było wątpić, że sobie dziewczynina da rady; przestał nawet Rataj spodziewać się, że się do nich schroni, i dziwiono się tylko, zkąd w młodéj głowinie tyle się wzięło rozumu i ładu, a w sercu tyle odwagi.

Ze wsi gawęda o Marysi już nie po raz pierwszy doleciała do dworu; ale tu mniéj na zobojętnionych ludziskach, pana otaczających, zrobiła wrażenia. Pan Adam znany nam ze swych szałów i z uczucia, jeszcze tu panował, ale dwór jego i on sam, po kilkunastu leciech zmienił się wielce, przerobił do niepoznania. Widzieliśmy moralny stan tego nieszczęśliwego, któremu nie pozostawało chyba umrzeć, lub nowy jakiś wynaleźć żywioł opiekuńczy, coby go przy życiu utrzymał.

Znalazł się on choć nierychło.

Długą walką z rozpaczą i odrętwieniem przyszło okupić młodość zmarnowaną, a chwile ostatnie dogorywającego wieku namiętności, ciężkie były do przebycia. Pan Adam wił się jak gadzina w płomieniach, wyrywał, rzucał, myślał już o samobójstwie na które siły brakło; gdy Bóg niespodziewanie zesłał mu ratunek w najniespodziewańszém trafunkowém spotkaniu.

Jednego poranku, kiedy znudzony wychodził w ganek, sam dobrze nie wiedząc po co i dokąd idzie, spotkał go w progu dziwacznie odziany i na żebraka wyglądający człowieczyna.

Byłto staruszek w siwéj kapocie, krojem prawie zakonnym zrobionéj, z różańcem u pasa, kijem w ręku, z siwą postrzyżoną brodą, łysy i blady trupią białością choroby i wycieńczenia. Stał on wsparty na swoim koszturze u wschodków, złożywszy na nim ręce, w postawie pokornéj i spokojnéj.

Pan Adam, który unikał widoku nędzy ludzkiéj, cofnął się zrazu do pokoju, ale gdy nie usłyszał ani słowa prośby, ani szmeru wyrazu z ust starca; gdy ten ani postawy, ani oblicza nie zmienił, zdziwiła go obojętność przybysza i zbliżył się ku niemu.