Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– A czegoto chcesz? – zapytał.

– Suknia, wiek i twarz moja, powinna ci powiedziéć czego żądam…

Gospodarz rzucił z niechęcią zaczerpniętą w kieszeni złotówkę, dodając prawie wzgardliwie – Idź z Bogiem.

Staruszek przyjął datek z pokorą i pozostał jak był w ganku, sparty na kiju.

– Czegoż jeszcze czekasz? – powtórzył zniecierpliwiony pan Adam.

– Nie czekam; chcę ci się przypatrzéć.

– Mnie?

– Tak jest… Tyś mnie nie poznał, a ja i twoich rodziców i ciebie panie Adamie dobrze znałem za młodu… Mój Boże! na jaką ci to nędzę zejść przyszło!

– Mnie! na nędzę! Coś ty za jeden? co to ma znaczyć? – zawołał obruszony gospodarz, z podbudzoną ciekawością zwracając się do żebraka.

– Ja jestem Józef Mniszewski… Ha! przypominasz mnie sobie przecie? Sąsiadowałem z rodzicami waścinemi!

– Jakto? ty! ty mógłbyś być Mniszewskim? I począł wpatrywać się w niego z podziwieniem wzrastającém co chwila, a powoli z rysów zmienionych, pamięć stworzyła obraz już starty, i pan Adam załamał ręce.

– Mniszewski! ty! w tym stanie!

– Jak widzisz! Miałem dwie wioski, byłem majętny, hulałem, świeciłem, żyłem… i chodzę z kijem po żebraninie… A wiész Adamie, żem dziś może szczęśliwszy niż byłem, a ty przy dostatku twoim, pono biedniejszy odemnie…

Pan Adam, który dobrze teraz przypomniał sobie i świetny swojego czasu dom Mniszewskich i zniknienie potém zrujnowanego téj rodziny potomka, ujął za rękę staruszka, i rad że się rozbawi, wzruszony nieco wprowadził go do domu.

Tu stary rozpowiedział mu historyę swojego życia, znane dzieje marnotrawstwa, które szczęściem nie do zguby, ale do upamiętania go przywiodło. Niepojętymibo drogami Bóg nas wiedzie ku sobie: jednych gościńcem cnotliwego żywota, drugich ścieżkami próby i występku, po których wielka, jak było przestępstwo, następuje pokuta. Tą drogą przyszedł Mniszewski do poznania co świat wart i jego szczęście, a co jest spokój boży, którego on dać nie może.

Zrujnowany, zniszczony na ciele i na duszy, leżał w szpitalu, gdy pierwsze ziarno poprawy spadło nań z ust Siostry Miłosierdzia, która go doglądała. Ten anioł szeptał nad nim pacierz pojąc go lekarstwem, co mu dać miało życie do pokuty; zachęcał do modlitwy, i bezbożnika uczynił pokutującym i pełnym skruchy – sługą bożym.

Mniszewski wyszedł ze szpitala o żebraninie, udając się do miejsc świętych.

– Myślicie – rzekł do pana Adama – żem kiedy był szczęśliwszym, jak gdym wydziedziczony od świata, znalazł się z niepojętym duszy pokojem na drodze pielgrzymiéj o kiju, z torbą na plecach? Nie! nigdym nawet tego spokoju, téj sercowéj ciszy, téj pogody sumienia nie zaznał, jakich używać począłem zrzekłszy się wszelkich ziemskich nadziei. Myślisz, że zazdroszczę tobie lub komu z was tego bytu, który nie ma celu i wiedzie jak błędny manowiec do przepaści? Nie, nie! Zawędrowałem w te strony, aby jeszcze groby ojców odwiedzić, aby na nich zrzucić ostatnią myśl i żal grzeszny za przeszłością… Idę znów w świat z modlitwą, z uśmiechem, spokojem…

Tak mówił Mniszewski, a mowa jego dziwne i głębokie zrobiła wrażenie na panu Adamie. Wybiła dlań godzina zmiany, a ręka żebraka przyśpieszyła jéj przyjście i wykreśliła kierunek.

Zadumał się wynędzniony zużyciem rozpustnik i próżniak; a że był przywykł do gwałtownych uczuć i wybuchów, gwałtownie téż i namiętnie zwrócił się ku zapomnianemu Bogu.

W rok potém poznać nie było można pana Adama, na którego jak na cudowisko spoglądali ludzie. Nieszczęściem, poprawa jego nie była ani zupełną, ani czystą; byłato tylko zmiana drogi i nadzieja, że po téj którą szedł, do prawdziwéj trafić może. Pan Adam stał się ascetą, pobożnym, ale fanatykiem.

Życie czynne odrzucił zupełnie od siebie, i uznał się do niego nie obowiązanym; całe dni mówił tylko pacierze, całe tygodnie pościł, krzyżem leżał w kościele, dyscyplinował się niemiłosiernie, kładł włosiennicę, odział w pasek kolący, i na tychto praktykach, dobrych gdy niemi duch czysty kieruje, zasadzał życia reformę.

Ale kładnąc włosiennicę, nie rzucił pychy i egoizmu…

W sercu jego nie zrodziło się ani miłosierdzie, ani pokora chrześciańska; nieprzystępny dla ludzi, srogi dla drugich jak dla siebie, nielitościwy w karceniu cudzych błędów, zdawał się tylko szukać chluby z fanatyzmu swego, jak dawniéj wynosił rozpustą i niewiarą.

Gorszył skromnych swoją pobożnością teatralną, przesadzoną, dziwaczną, nieustannie popisującą się i wydymającą w oczach ludzkich; gorszył ich bardziéj jeszcze, że wyznając naukę Chrystusową, nie potrafił z żywego jéj źródła zaczerpnąć ducha miłości i pokory, ani jéj zastosować do życia.

W osobliwszy sposób skąpstwo jakieś przyplątało się razem do niego i zaczęło mu serce wyżerać. Stał się nieubłaganym dla ludzi, panem srogim, i nie wiedząc, jak godząc w duszy pobożność z chciwością w obojgu założył razem cel wyczerpanego życia. Dwór w Stawisku, świadek scen szalonych, zmienił się w klasztor smutny, w więzienie nieznośne. Opuścił pan Adam mieszkalne pokoje, jedną sobie celę z ołtarzykiem ustroiwszy w obrazy, na ziemi w niéj śpiąc, czuwając zarazem u krzyża i kuferka! Na wytłómaczenie pozorne swojego postępowania, znalazł w głowie najdziksze sofizmata, któremi przed sumieniem swojém i spowiednikami się wykręcał.

Co roku stawił nowe krzyże, chodził pieszo do miejsc świętych, pościł nowenny o chlebie i wodzie do mdłości prawie, adwent i post czterdziestodniowy suszył cały; ale ubogiego zbywał miłosierdziem boskiém, a wieśniaków katował bez litości.

W takim więc dworze, dziś jak pan sam nie pojmującym miłosierdzia, i w chłodném, zasklepioném spełnianiu praktyk powierzchownych, Marysia opiekunów znaleźć nie mogła; a panu o niéj nikt się i powiedzieć nie ośmielił. Ekonom pokiwał głową, poszedł zobaczyć co się tam dzieje, i zostawił sierotę na ojcowiznie, co już wielką było łaską…

—–

Jednéj niedzieli, rano zbudziwszy się, gdy wyszła Marysia na grób matki popatrzéć, usłyszała dzwony cerkiewne donośnym głosem lud wzywające na nabożeństwo; i tknęło ją pójść z innemi się pomodlić.

– Ot! odzieję się i pójdę – rzekła do siebie – dobrze się z Bogiem zobaczyć! jednak dziś i tak robić nic nie będę!

Jak pomyślała tak zrobiła; umyła się, zaczesała, dobyła białéj koszuli i fartuszka odświętnego, wzięła białą sukmankę i buciki dawno nietykane, które jéj matka za ostatni grosz sprawiła, i tak przystrojona ubogo, ale chędogo, zaparłszy chatkę, spuściła się parowem ku wiosce.

Ślicznież jéj było w tém świąteczném ubraniu z jéj twarzyczką pełną życia, ognia i pojętności! Jakiś wdzięk nieuczony towarzyszył każdemu jéj ruchowi: prosta sukmanka zręcznie na niéj leżała, chustynka twarz osłaniała zawieszona kształtnie, tak, że nie na sierotę cygankę, ale na dziecię zamożnego gospodarza wyglądała Marysia.

Gdy weszła w ulicę, a ludzie ją zobaczyli, wszystkich się oczy zwróciły na nią: poczęto ją sobie pokazywać palcami. Marysia zarumieniła się, przyśpieszyła kroku; myślała że uciecze, ale zdaleka ścigano ją oczami i oznakami podziwienia, a dziewczęta i chłopaki jéj lat, aż pobiegli za nią.

Marysia choć żyła samotnie, dziką nie była wcale; owszem śmiałości jéj nie brakło, i po pierwszém zakłopotaniu, przyszła zaraz do siebie, opamiętała się, zwolniła kroku. Aż na cmentarz szli za nią ciekawi. Tu czekając na nabożeństwo, jak to pospolicie bywa, caluteńka stała i siedziała gromada w odświętnych strojach, gwarząc, śmiejąc się, kupiąc w gronka dla rozmowy. Była tu i Sołoducha, i stary Rataj śpiewający wielkim głosem pieśń o poczajowskim obrazie; i Maxymicha, i Filipicha, i dwaj bracia Motruny i stara poważna Semenycha Biłykowa.

Zaledwie się dziewczątko pokazało we wrotach, wszyscy znajomi do niéj przybiegli z pobudzoną ciekawością; a widząc twarzyczkę rumianą, odzież porządną i dziecię jaśniejące wdziękiem, jeszcze się więcéj zdziwili. Ten i ów badać ją począł, dzieci do zabawy wyzywały, dziewczęta poprawiały na niéj pasek kraśny, świtkę i chustynkę, dziwiąc się jak tak do twarzy sama ubrać się potrafiła. Co tam było szeptów, co gwaru, co spojrzeń i pytań! Stare baby zdala ją wzrokiem mierzyły, a jedna z nich odwiodłszy Sołoduchę na stronę, bardzo cicho odezwała się do niéj:

– Czy widzicie?

– A co matuniu?

– A Maryś cygankę?

– Widzę, widzę! A cóż dziewczynina przystojna, niczego!

– I jak! i jak! – poczęła baba kręcąc głową – to coś w tém jest!

– A cóż ma być? – spytała Sołoducha.

– Ot ja wam powiem co myślę; żyłam na świecie nie od dziś, widziałam wiele: czarowniki cygany, oj! czarowniki! Niechby tak które z dzieci naszych zostało same; do trzech dniby przepadło… To diabelska w tém sprawa.

– A! porzuciłabyś kumo! Hde Rim! hde Krim! hde Babińska korczma!

– Czekajno! czekaj! nieraz ja o podobnych rzeczach słyszałam! Motruna była charakternica; zawsze miała słyszę mleko, choć krowy nie było; mąż jéj był charakternik, to wszyscy wiedzą, że zły mu pomagał nocami do budowania chaty… Oni pewnie upiorami być muszą i do swojéj Doni wracają, żeby na nią naglądać, odziewać ją i karmić. Już mi wierzcie, to nie może być inaczéj.

Słowa te wymówione z powagą, przekonaniem, z uroczystością tajemniczą, głębokie na Sołodusze nawet uczyniły wrażenie: obejrzała się na Marysię, ruszyła tylko ramionami i zamilkła.

– No, no! patrzajcie tylko – dodała baba – taż to włoski jak wylizane, bielizna jakby marcowym śniegiem bielona, i bucik, i pasik, i guzik u koszuli harny, jakby nie przymierzając u gospodarskiego dziecka. Zkądże się jéj to bierze? z nieba spadło? Alboto czy głód, czy biedę znać na jéj twarzyczce?.. Ja moją mlekiem poję, a tak mi nie wygląda. To nieczysta sprawa!!

Zgromadziło się było i więcéj kobiet do koła Sołoduchy i domyślnéj owéj staruszki, podsłuchując ich rozmowy: a że nic się prędzéj ludzi nie czepia jak myśl najdziksza śmiało im rzucona w oczy, tak zaraz uwierzyli w upiorów, że w drugim końcu cmentarza rozpowiadać już zaczęto, jakoby Sołoducha z Martynichą, widziały oczyma własnemi Motrunę występującą z mogiły, przekradającą się do chaty córki, muskającą jéj włosy i razem z nią przędzącą w nocy na motki najemne.

 

Do tych dziwów każdy coś swojego dorzucił, i téjże niedzieli ułożyli sobie bajkę, którą wieczorem rozpowiadano po całéj wsi za najprawdziwszą prawdę.

Nie wiedziała Marysia, dlaczego gdy wychodziła z cerkwi, już nikt się tak do niéj nie garnął, nikt za nią nie śpieszył: dzieci pozostały, tchórzliwe z ukosa spoglądając za odchodzącą, kobiety się poodwracały, i sama wyszła ze cmentarza powoli, smutno wracając do domu.

A że nie było co robić dnia tego, i roboty już szukać musiała; po drodze przyszło jéj na myśl wstąpić do Semenychy, która ją z cerkwi wyprowadziła.

Semenychę zastała już zdejmującą z głowy namitkę i odpoczywającą na ławie, czegoś markotną i zamyśloną.

Byłato żona najbogatszego we wsi gospodarza, matrona poważna, władnąca całą chatą, mężem i liczném rodzeństwem, słuchającém ją z uszanowaniem, okryta już siwizną i zmarszczkami; kobieta dobra, pracowita, ale jak drugie, przesądna. Plotka rozsiana na cmentarzu o upiorach nieprzyjemne na niéj i głębokie uczyniła wrażenie; nie miło jéj było pomyśléć, że motki jéj jakaś nieczysta siła prząść pomagała, motki przeznaczone na płótno, na ręczniki może weselne dla ukochanych córek.

Z wejrzenia na nią poznała Marysia, że ją coś nie tak dobrém jak zwykle sercem przyjmuje; stała się więc pokorniejszą jeszcze. Pocałowała w rękę staruszkę; i stanęła u progu milcząca, Boga prosząc, żeby jéj Semenycha nie odmówiła roboty.

Stara wciąż jeszcze rozwiązywała sztucznie na głowie zaplątaną wedle tradycyjnéj formy namitkę, spoglądając z pod brwi siwych na dziewczę w pokorze i milczeniu stojące sobie zdaleka.

– A co tam chcecie Maryś? – odezwała się nareszcie.

– A cóż, matuniu… roboty! jak zawsze, dla miłości Bożéj jak jałmużny… Gdybyście wy nie litowali się nad sierotą, mogłoby jéj chleba zabraknąć.

– Roboty! – powtórzyła Semenycha wciąż zakłopotana i pochmurna – dobrze ci mówić, a tu może i przędziwa w chacie nie ma.

– A! krzyż Pański! U was matuniu – poczęło dziewczę – u takiéj gospodyni jak wy, taż to pełne bodnie lnu białego jak śnieg!

Semenycha połechtana uśmiechnęła się nieznacznie.

– Choćby i był, choćby i był! – rzekła – niechaj swoje przędą: czego mają siedzieć z założonemi rękoma i Kasia i Paraska i dziewczyna najmitka!

– A mnieżto nic się już, ani ździebełka nie dostanie? – spytała sierotka pocichu, głosem tak użalenia i głębokiéj boleści pełnym, że Semenycha uczuła się wzruszoną.

– Dawniéj byliście dla nas litościwsi – dodała dziewczynka – a terazbyście mieli opuścić mnie, gdy i matki niestało? E! to nie może być! Serce wasze matuniu nie pozwoli na to; a cóżem ja winna, żem nieszczęśliwa.

Semenycha wstała z ławy, coś poprawiła u ognia, poczęła się przechadzać i namyślać.

– Kiedyżboto – odrzekła po chwili – ludzie na ciebie niewiedziéć co wymyślają: mówią, żeście rodem czarowniki… charakternice… licho wié co; że nieczysta siła wam przędzie…

Marysia przeżegnała się na wzmiankę o sile nieczystéj i z przestrachem uderzyła w rączki.

– A mój Boże! – zawołała – któż mógł, kto śmiał taką krzywdę wyrządzić sierocie? Wszak widzieli mnie w cerkwi, wszak się żegnam i modlę jak drudzy, a cóżem ja komu zrobiła złego?

I rozpłakała się nieboga.

Semenycha dobra i litościwa była w gruncie serca: żal się jéj zrobiło dziewczęcia, łzy ją te poruszyły, odwróciła się do niéj machając ręką:

– Cyt! cyt! – rzekła – ot! widzicie co to ludzie plotą. At! im byle gadać tylko; ja temu nie wierzę, nie wierzę! Nie lubili ojca, nie lubili matki, i tobieby szkodzić radzi… Ja ci to tylko powiadam, żebyś wiedziała co robić daléj… Póki tak siedziéć będziesz sama jedna za oczyma, pleść i wyplatać nie przestaną; im to dziw, że sobie rady dajesz, a drugiemu i zazdrość, żeś do ludzi podobna, że koło ciebie porządnie…

Marysia wciąż płakała, a Semenycha tuliła ją jak mogła: nareszcie sama odstawiła garnek od ognia, dostała miski i łyżki, i nabrawszy strawy posadziła sierotkę za stół do jedzenia, gładząc ją po głowie.

Ta dobroć staruchy ułagodziła cierpienie Marysi, a wnet i rozpytywać poczęła Semenycha o drobne szczegóły jéj życia, o chatę, o gospodarstwo, i dziéwczę rozgadało się powoli, ocierając łzy ciekące jeszcze po twarzy.

Poczęli się schodzić i inni z nabożeństwa; Kasia, Paraska, parobcy, mąż Semenychy, zięciowie i wszyscy kołem ciekawém otoczyli cygankę, która im życie swoje, prace i utrapienia opowiadać zaczęła.

Po godzinie rozmowy tak ich ujęło dziewczę pełném prostoty i szczerości opowiadaniem swojém, że czém kto mógł i miał, starał się odchodzącéj dopomódz. Dano jéj chleba, kaszy, séra, okrasy, potrosze się na nią składając jak na macoszyne dziecko; a Semenycha płacąc za łzy, których nieuważne jéj słowo było przyczyną, nietylko dała robotę, ale darowała jeszcze kurkę, która się niosła, obszernie wyuczywszy Marysię, jak ma sobie z nią i spodziewaném potomstwem postąpić.

Ucałowawszy rękę staruchy, uszczęśliwiona siérota, pełna najświetniejszych nadziei, pośpieszyła do pustego swojego kątka, niosąc na rękach maluczkie, ale drogie dla siebie dary.

—–

Tak rozpoczynało się to dziwne życie sieroty, która na bożym świecie prócz słabych rąk dwojga i odwagi wielkiéj, a raczéj nieświadomości świata, nic więcéj nie miała. Ludzie spoglądali na nią jak na cudowisko jakieś, jak na coś niebywałego, jakby patrzyli na wcieloną bajkę o złotéj jabłoni, lub źródle grającém: jedni z podnieconą ciekawością, drudzy szukając tłómaczenia tajemnicy w czarach i upiorach. Plotka wszakże utworzona na cmentarzu krążyła jakiś czas tylko po wiosce, i choć całkiem nigdy się zbić nie dała, ale rozsądniejsi ludzie, bliżéj się przypatrując Marysi, śmiać się z niéj w krótce poczęli. Zresztą stara Semenycha przyjazna dla pracowitego dziecka, gotowego zawsze na jéj posługi; Sołoducha czująca się do obowiązku opieki nad nią; Rataj, który się do niéj co chwila więcéj przywiązywał, w ostatku nawet chata braci Motruny: zdaleka czuwali po trosze nad Marysią.

Zmuszona przemyślać nad tém, jakby sobie sama rady dać potrafiła, sierota dokazywała cudów, i istotnie duch jakiś dobry zdawał się jéj szeptać co czynić miała.

Całém jéj utrzymaniem były motki, które i dla Semenychy i dla drugich przędła, co dzień więcéj nabierając w to wprawy; znalazła przytém czas na wszystko. Rankami i wieczorami nigdy nie zapomniała uprzątnąć około chatki, wewnątrz uporządkować, przynieść sobie świeżéj wody, dla kurki coś posypać, żeby się miała czém bawić i powitać swoich starych dobrych znajomych: wróble z pod strzechy, jaskółki które z wiosną powróciły, fertyczne sroczki krzyczące na drodze, i cały ten zwierzęcy światek, który jéj pustkę ożywiał.

Z wiosną nawet, gdy się ziemia ogrzała i oschła domyśliła się, że za lepianką na wązkim pasku ziemi, okopanym granicą jéj posiadłości, a dawniéj chwastami zarosłym, mogło się kilka grządek pomieścić. Jednéj niedzieli poszła po radę do Sołoduchy, coby to tam posiać można. Baba ruszyła ramionami i pokręciła głową na tę dziewczęcia ochotę do pracy, ale wynalazła jéj stary jakiś rydelek za piecem, i opatrzyła w wysadki ze swego rozsadnika i trochę kartofli.

Jak zmierzch więc, a prząść w chacie nie było można, Marysia wybiegała na ogródek, składający się z maluczkiego gliniastéj ziemi okrawka, i kopała, przekopywała, sadziła, podléwała, ciesząc się, gdy Pan Bóg pracy widocznie błogosławić począł, a zielone listki ciekawemi główkami wyskoczyły po nad czarną grzędą.

Kurka się jéj także nieźle powiodła; bo sama, nie proszona prawie wysławszy sobie gniazdko, wysiedziała dziesiątek pociesznych żółtych kurczątek. Z powodu tego niespodziewanego przybytku, Marysia cały dzień straciła, bo jak tylko wyszły na świat pisklęta, pobiegła przestraszona do Semenychy uczyć się na nowo co robić z niemi, i jak tu je hodować. Aleć to nie wielkiéj potrzeba było mądrości, i troskliwie pielęgnowane kurczęta, szczęśliwie się jéj powiodły; jedno tylko sroka jakaś niepoczciwa schwyciła w oczach pani, za co Marysia poprzysięgła wiekuistą krzykliwemu jéj rodowi nienawiść.

Z wiosną, z zielenią i ciepłem, lżejsze i weselsze coraz stawało się życie; Marysia mogła usiąść przed chatą na starym klocu obrąbanym i prząść do zmroku na podwórzu, przypatrując się ptaszętom, lub smętnie spoglądając na zielone grobowiska cmentarza. Nieraz nawet z kądziołką w ręku przechodziła przez drogę na mogilnik, siadała u matczynego grobu, i tam pod okiem macierzy, spędzała długie godziny, zadumana nad jednostajną pracą swoją.

Dzień po dniu schodziły jéj szybko, jednakie, zajęte i do siebie jak siostry podobne. Potrzeby urządziły je w sposób jednostajny i niezmienny, przypadek tylko cokolwiek porządek ich mieszał.

Jak świt, na brzask zrywała się Marysia z pościołki i roznieciwszy trochę ognia, biegła do krynicy po swoje wody wiaderko; potém potrzeba było nim się rozwidniło lepiéj umieść chatę, sień, a poprzątnąć nawet przed progiem: tu podeprzéć, tam zalepić, owdzie przytknąć dziurę, bo dziewczę troskało się bardzo o ład i porządek w swojéj chatynce. Ledwie co zjadłszy, siadała z kądzielą, albo przed swoją lepianką, albo u mogiły pod starą wierzbą, na któréj pełno wróbli i różnego drobnego ptastwa, które się jéj wcale nie obawiając szczebiotały nad głową sieroty. W słotę tylko, wicher i burzę, zamykać się musiała w chacie, spoglądając przez okienko co się działo na dworze i czekając rozpogodzenia. Drugi raz we dnie ranném jadłem odegrzaném posiliwszy się, spocząwszy trochę i pobawiwszy się ze swoją kur gromadką, znów wracała do prząśnicy i pracowała do mroku… Szła potém na ogródek, zwijała się w izbie, i tak krzątając się do nocy, zasypiała snem głębokim pracowitych, który zawsze w porę przychodził na jéj powieki.

Ktokolwiek mijał cmentarz i lepiankę cygana, nie mógł przejść tędy, żeby nie stanął i nie popatrzał, a nie podziwił się dziéweczce, która każdego witała wesołym uśmiechem i dobrém słowem.

Co dni kilka Sołoducha lub Rataj sami odwiedzali Marysię; już nawet przestawszy ją namawiać, aby do nich przeszła, bo się przekonali, że bez nich obejść się potrafi. Nie pomagali téż jéj wiele, a kawałek chleba lub trochę strawy, dar dla niéj znaczny, im wcale nie ciężył.

Co w początku zdawało się niepodobieństwem, cudem i dziwném dla wioski, to wkrótce, gdy się z tém oswojono, pospolitą stało się gadką, a radzi nie radzi wszyscy uznać musieli, że takiego dziecka jak Marysia nie było drugiego na okolicę. Jéj kądziel, ogródek, kury, przechadzki na mogilnik, na którym najczęściéj ją w dnie pogodne widywano, stały się ulubionym przedmiotem rozmów na wieczornicach i doświtkach: a nie jeden dzieciom ją swoim dawał za przykład do naśladowania.

Tak przeszła wiosna, tak lato i jesień, i zbliżyła się zima, straszna zima; ale Marysię znalazła wcześnie już przygotowaną, bo sionki miała drewek pełne, piec wylepiony na nowo, chatkę okrytą i otuloną dokoła, a w bodniach choć niewielkie, na złą godzinę zapasy. Rataj sprawił jéj nowe buciki, których już potrzebowała i do wyjścia i do prania na wodę; Sołoducha darowała kożuszynę, a gdy śniég, pierwszy zwiastun śmierci chwilowéj ziemi, upadł na skostniałe pola, Marysia powitała go z dziecięcym uśmiechem, nie obawiając się klęsk, które mógł prowadzić za sobą, stękając tylko, że dnie coraz robiły się krótsze.

O! lecą lata, lecą! Czy popatrzysz na człowieka, czy na ludzkość, czy na dzieła rąk naszych, jak igła zegarowa wszystko wskazuje znikomość i przelotność pokoleń; kamień tylko posiwiały w sto lat ledwie mchem porasta, ale i on w proch się sypie od spodu i na nim mchy kopią niedojrzane dołki starości…

Dziéwczę utworzywszy sobie życie, które było zdumieniem otaczających ją ludzi, rosło niepostrzeżenie pod ubogą strzechą, i wyrastało z każdym dniem na śliczną istotę, jakby cudem zrodzoną i dojrzałą w pośród grobów na pustkowiu i odludziu. Krew cygańska nie odbiła się rysy plemiennemi w jéj rysach wdzięcznych i pełnych życia, ale im nadała tylko ogień niewidziany w pośród pospolitego, zamęczonego pracą ludu naszego. Rodzaj ten życia choć zajętego ale odosobnionego, samotnego i zasiedziałego, wpłynął może nie tylko na rozwinienie jéj piękności, ale i na ukształtowanie się umysłu, wybujałego wyobraźnią i rozrosłego marzeniem, zmuszona karmić się tém tylko, co jéj oczy do duszy ze świata milczącego przyniosły, utworami własnéj głowy, ciągłém odgadywaniem wszystkich świata tajemnic, rzadko stykając się z ludźmi utworzyła w sobie i wykołysała świat jakiś odrębny, do zwyczajnego niepodobny, wytłómaczony z niewidzialnéj dla innych strony, piękny, smętny, zaczarowany, pełen zjawisk, duchów i cudów.

 

To pojęcie tego, co tylko z widzenia i dumań znała, malowało się w pięknych jéj rysach, ożywionych duszą ognistą, omglonych zarazem smutkiem sieroctwa i uśmiechniętych weselem bezbronnéj nieświadomości.

Przestano dziwić się sposobowi jéj życia, które zdało się zrazu niepodobieństwem, a okazało, że silna wola z pomocą Bożą podoła i najzawikłańszym trudnościom; i dziwiono się tylko wdziękowi, w który codzień rosła bujniéj, rozkwitając na czarowną dziéwkę, o jakiéj wieśniak z pieśni chyba lub podania, z najrzanéj gdzieś z daleka postaci mógł roić. Było w niéj coś tak szlachetnego, pańskiego, wielkiego, że mimo ubóstwa swego, wzbudzała we wszystkich uczucie uszanowania, prawie bojaźni. Starzy wskazywali ją za wzór młodym, młodzi przypatrywali się jéj jak wyjątkowemu zjawisku, a chłopcy wiejscy wcześnie poczęli szaléć za piękną Marysią.

Kiedy teraz szła do cerkwi w niedzielę, albo na tłokę do żniwa, bo ją zaprzężono do jakichść dni odrobku za chatę i ogródek przez nią zajmowany, hurmem za nią ciągnęła młodzież, zaczepiając słowami, uśmiechem, ukłonami, choć bojaźliwie i zdaleka. Marysia dla wszystkich była grzeczna, ale nie poufaliła się łatwo prócz ze staremi. Jakiś instynkt zachowawczy czynił ją nieśmiałą, tchórzliwą, nie swoją w pośród mężczyzn i młodzieży.

Nie uczęszczała wcale na zabawy, do karczmy nigdy na tańce, ani do dworu na wiejskie przyjęcia; najczęściéj kręciła się koło swojéj chaty.

A choć w tak ciężkiém położeniu, choć tak bardzo sama, w ciągu lat kilku nie doświadczyła ani jednéj przeciwnostki, ani najmniejszéj klęski, a wiodło jéj się w najosobliwszy sposób. Czego dotknęła się, rosło, udawało się, mnożyło, ożywiało, szło, jak to powiadają, ręką. Lud, który może nie bez pewnéj słuszności w pomyślnościach ziemskich widzi zawsze skutek nieczystéj siły, przypisujący powodzenie to skradzionemu groszowi, to innym tego rodzaju talizmanom i w tém szczęściu sieroty domyślał się zawsze potrosze pomocy upiorów, posiłku duchów czarownych, i nierychło dopiero, gdy nic nie potwierdziło domysłu, wpadać począł na tajemnicę pracy i błogosławieństwa bożego.

Wzrósł ztąd szacunek dla Marysi, którą niewidzialna jakaś opieka zdawała się swym płaszczem okrywać. Nigdy w jéj chatce niezamkniętéj, stojącéj wiecznie otworem, nigdy w ogródku nieogrodzonym, nie było najmniejszéj szkody: grób matki, cmentarzysko strzegło lepianki ubogiéj.

W skwarne dni lata, dziewczę jak mogło, z obowiązków gościnności wywiązywało się przechodzącym i przejeżdżającym mimo cmentarza; stało zawsze w sieni wiadro ze świéżą wodą i czysty czerpaczek, a wieśniacy wiedzieli o Marysinéj wodzie, i rzadko kto jadąc z miasta minął chatę, żeby się jéj nie napił, zostawując podziękę: Bóg zapłać jakie, lub drobny podarek.

Z latami upływającemi nic się tu prawie nie odmieniło: tryb życia mocniéj się jeszcze, staléj, niezmienniéj urządził, praca szła codzień łatwiéj; a sierota powoli oddychać zaczęła, na złe dni, na czarną godzinę uciuławszy już nawet trochę grosza, trochę chleba i chust trochę.

Zawsze w pogodę wychodziła na cmentarz pod wierzbę na mogiłę, i siadała tam naglądając na chatkę, a niekiedy słabym głosem nucąc jakąś piosenkę przybłąkaną ze wspomnieniami matki.

Owa chatka, któréj budowę widzieliśmy w początkach naszéj powieści, bardzo się już pochyliła ku ziemi i zmieniła z lat upływem.

Inaczéj być nie mogło.

Sklecona na prędce z surowego i lichego materyału, nieumiejętnie, trzymała się łaską bożą, cudem, a może mchami i grzybami, które pogniłe jéj części kleiły. Ściany pomimo obmazywania gliną, dziur miały nieuleczonych mnóstwo; prócz tego tak się były zasunęły w ziemię, że okienko już niemal na równi było z poziomem, a do drzwi odkopywać musiano wnijście i dobrze się w nich nachylać.

Dach murawą ponaprawiany, zgnieciony jéj ciężarem, cały w garbach, zazieleniały od mchu i trawy, wydawał się jak pagórek, i gdyby nie osmolony komin, co wśród niego stérczał, trudnoby było poznać że ludzkie mieszkanie pokrywał. Pomimo to, zewnątrz i wewnątrz czyściuchno było, schludnie i miło, bo wszędzie widać rękę staranną. Marysię otaczało już teraz wielkie i bogate gospodarstwo: kilkanaście gołębi, całe kur rozrodzonych stado, kilka gęsi bałamutek, po które co dzień na staw chodzić było potrzeba, gdy się zadurzyły z sąsiadkami wiejskiemi; a w dodatku byli i przyjaciele domowi: kot szary i psiak bury.

Historya tych dwóch stworzeń dość była ciekawa; pierwszego z nich utopionego już, Marysia wyratowała ze stawu, odchuchała i wyhodowała; a drugi przybłąkał się jéj nie wiedziéć zkąd i jak. Znalazła go jednego wieczora siedzącego przed progiem z miną bardzo spokojnego, jakby się tam urodził; gdy podeszła ku niemu, odrazu ją jak panią powitał, polizał po ręku i wszedł za nią do chaty, niezbyt nawet ciekawie wąchając po kątach, jak stary znajomy.

Wprawdzie zjadłszy kawał suchara, napiwszy się wody, zwinąwszy się w kłębek i zasnąwszy twardo, gdy się ów przybłąka nazajutrz rano przebudził, zdawał się być chwilę niespokojny; ale trzeciego dnia ani znaku już nie było tęsknicy po dawnym panu.

Marysia rada była gościowi, który wkrótce wziął się gorliwie do naszczekiwania po nocach około chaty: był bowiem z tego plemienia stróżliwego, co to zasypia we dnie, a jak mrok wstaje, poczuwając się do obowiązku wartowania, niespokojnie ujadając na najmniejszy nawet szelest wiatru przelatującego powietrza. Marysia obawiała się w początku, żeby z drugim jéj wychowańcem, Burkiem odratowanym z topieli, a potrzebnym przeciwko myszom sprzymierzeńcem, nie było wojny zaciętéj i nieustannych zatargów.

Pies, którego zaraz nazwała Sierotką, najrzawszy kotka na piecu się wygrzewającego, doznał wprawdzie w początku niemiłego wzruszenia: spiął się ku niemu na łapy, począł wąchać, i zaburczał nieukontentowany; Burek podniósł łapy, pokazał pazury i parę razy plunął mu w oczy zdaleka jakby mówił: – odczep się odemnie; ale gdy Marysia głaszcząc psa, ofuknęła się na niego i odpędziła go od kota, zagroziwszy mu słowami, których się słuchać zdawał i usiłował zrozumiéć: pokój stanął pomiędzy domownikami. Sierotka już więcéj nie zaczepiał Burka, owszem udawał przez politykę że go nie widzi, zamykał oczy na nadużycia jego względem garnków, ustępował mu z drogi niby niechcący, i okazywał się pełnym usposobień najbardziéj pokojem tchnących. Burek ze swéj strony, pomimo dosyć opryskliwego charakteru, umiał się poznać na tém i unikał powodów do zwady. Trzymał się bowiem zawsze wyższych sfer chaty, ław, stołów, pieca, przypiecka, jak najrzadziéj i bez ważnych powodów nie schodząc na podłogę, którą zostawił Sierotce. Po niejakim czasie nawet, pies i kot obywszy się z sobą, kilka razy przechodząc się powąchali, spotkali bez oznak gniewu, co niezmiernie ucieszyło Marysię; a kot, który o wiele był śmielszy i bardziéj przedsiębiorczy, wkrótce odważył się przechadzać pod samym nosem Sierotki; nareszcie, gdy ten raz spał pod piecem, położył mu się na grzbiecie.

Pies zdawał się niezmiernie jakoś zdziwiony; głowę podniósł, popatrzał, zdawał się mówić: – większa poufałość niż znajomość; ale widząc, że kot ani się rusza, położył się spokojnie, i odtąd żyli z sobą w najściślejszych stosunkach. Kot tylko jako słabszy, jako złośliwszy co za tém idzie, korzystał z téj wygranéj i wcale już nie oszczędzał towarzysza, rachując na wyprobowaną łagodność jego charakteru. Odjadał go, wylegał mu się na grzbiecie, a czasem bił go po pyskach, obmyśliwszy tylko do rejterady miejsce na wypadek wybuchu ze strony Sierotki; ale Sierotka w najgorszym razie pokazywał mu tylko dwa ślicznych białych zębów rzędy, i burknąwszy a odpędziwszy natręta, z głębokiém westchnieniem ucisku, kładł się spać na swojém miejscu.

Gdy Marysia wychodziła z chaty, pies towarzyszył jéj wszędzie i zawsze; nawet na wieś, kędy go napadały psy, ze wszystkich podwórzy, wśród których z podkulonym ogonem, z najeżoną na grzbiecie sierścią, defilować musiał coraz to im zęby pokazując. Kot zaś do progu tylko dochodził, powracał nazad i chaty z garnkami pilnował.