Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Po drodze rozmawiali tylko; ale coby miał nabierać odwagi, a Marysia ją tracić, to on czuł się co chwila bardziéj onieśmielonym, ona zaś coraz weselszą i odważniejszą.

– Ha! – pomyślał Tomko – pójdę za nią do chaty, zobaczymy.

Ale dziewczyna u drzwi postawiła wiadro i siadła na przyźbie. Tomko znów klął tę jéj politykę, któréj się nie spodziewał; usiadł wszakże koło niéj; cóż, kiedy jakby naprzekor Sierotka umieścił się między niemi na straży, co chwila białe ukazując mu zęby, byleby się ruszył.

Po chwili przekonawszy się, że nic nie zyska Tomko zły, gniewny, choć niby żartował z tego klnąc że więcéj nie powróci, poleciał do dworu.

Jeszcze była Marysia nie odeszła ze swego miejsca, kiedy milcząca i zadumana zjawiła się przed nią Sołoducha.

Sierota radośnie rzuciła się ku niéj, tak jéj było pilno serce otworzyć i pogadać o świeżych wypadkach, maluczkich na oko, ale wielkich w życiu dziewczęcia, które czuło, że się los jego waży na szali pierwszego w życiu stanowczego kroku.

– A! matuniu! matuniu! – zawołała rzucając się ku niéj Marysia – jakże ja wam rada, żeście do mnie przyszli; to strach, co ja mam do was spraw pilnych… ażem już biedz chciała.

– Pewnie ten szaławiła, który tylko co ztąd odjechał, głowę ci zawrócił… No, przyznaj się? – odezwała uśmiechając się Sołoducha.

– E! nie! – bawiąc się końcem fartucha odpowiedziało dziewczę – ale co tu z nim poradzić, tak się do mnie uczepił?

Baba kręciła głową.

– Jakże ci się zdaje? – spytała widocznie probując.

– Szczerze powiedzieć matuniu?

– A szczerze! – I stara ciekawe oczy wlepiła w sierotę.

– No to tak – rzekła śmiało Marysia – ożenić się on nie ożeni, boby mnie i dobry gospodarz za synowę ani za żonę nie chciał, sieroty, za którą nie ma komu ani wesela sprawić, ani nawet dać ręczników; a co dopiéro budniczuk hardy i syn takiego bogatego ojca jak Choiński! Pokręci się, pokręci, porzuci i żal tylko w sercu zostawi… Na co darmo się kumać, kiedy chrztu nie będzie…

Sołoducha jakoś się dziwnie rozśmiała z prostodusznéj przypowieści dziewczyny.

– Nie głupio – rzekła – nie głupio; już téż on nam dosyć dziewek nabałamucił; pora żeby go téż która przytrzymała… A podobał ci się? – spytała podejrzliwie i chytrze baba spoglądając z podełba.

Marysia spuściła oczy i zapłoniła się.

– A czemużby się nie miał podobać? – szepnęła – chłopak niczego i takito panicz! Ale tém bardziéj on nie dla mnie! – I westchnęła.

– E! gadaj zdrowa! Byle rozum, nie takieto się na świecie dzieją rzeczy; a choćby syn Choińskiego ożenił się z córką cygańską, cóżby to był za dziw, kiedy się panowie nieraz z takiemi flondrami żenią, co twojego palca niewarte! Tylko się umiej z sobą podrożyć, to go gdzie chcesz zaprowadzisz.

To rzekłszy zamilkła chwilę.

– Ale – dodała jakby się namyśliwszy – kiedyto już się te konkury zaczęły, czy nielepiéjby tobie teraz na jaki czas do naszéj chaty się schronić? Byłoby bezpieczniéj… Ej! byłoby bezpieczniéj! Zwłaszcza kiedy i te przybłędy znowu się tu przywlekli – dodała ciszéj.

– Kto? – spytała Marysia.

– No! albożto nie wiecie, że ta banda cygańska z któréj był twój ojciec, znowu słyszę do wsi przyszła…

Na te słowa dziewczę zerwało się z siedzenia nagle, rzekłbyś przeistoczone zupełnie, zmienione, przerażone, pobladłe i drżące.

Ręce załamała i słowa wyrzec nie mogła.

Stara nie pojmowała co się z nią stało, bo uczuć dziewczęcia odgadnąć nie była w stanie; a sierocie, sierocie wzmianka o jakiéjś odległéj rodzinie, która się jéj nie zaprze, która ją przytulić może, uderzyła w serce dziwném wrażeniem… Ona prócz matki nie miała nikogo, coby ją przytulił, coby przygarnął ku sobie, ukochał i przyznał się do niéj.

Sołoducha wzięła za przestrach, co było tylko silném uczuciem wyrywającego się serca… O! rodzina, czarodziejskie to słowo! Ile w niém ukrytych leży radości, ile pociech, ile węzłów łączących nas przez nią ściśléj ze społeczeństwem całém… Jest to niejako ogniwo łańcucha wielkiéj całości, od któréj oderwani, błąkamy się nie wiedząc co począć z życiem. Kto nie miał nigdy rodziny, kto nie uczuł słodkiego uścisku brata, ojca, krewnego, jakże marzy o nich i jak gorąco ich pragnie!

– Co tobie dziewczyno? – zapytała się po chwili Sołoducha – czy ty się tak boisz? No! to ruszaj ze mną! ja cię przechowam, nie masz się czego lękać.

– Ja? bać się? a czegóżbym się swoich obawiać miała? – odezwała się dziewczyna – toż to moi! to moi!

Sołoducha oburzyła się.

– Jacy oni twoi? Pluń na marę! poganie! ne chresty! Matka twoja była chrześcianka, a ojciec obwiesił się nie chcąc ci być ojcem: czémże oni twojemi być mają?

– Bracia ojca! – jęknęła dziewczyna.

– Co katowali go, aż od nich uciekać musiał!

– Lepsiż byli bracia matki!? – spytała Marysia.

Sołoducha skrzywiła się.

– Ale wiészże ty co to za lud? – spytała gorąco – matka ci tego nie powiedziała pewnie, a cudzy nie śmieli. Cały Boży świat od nich jak od zapowietrzonych ucieka; złodzieje, zbóje, czarowniki, i gorzéj, i gorzéj jeszcze: – poganie, nechresty!

Marysia zadrżała.

– A czyż to prawda? – spytała przerażona.

– Jak Bóg miły! Dowiédz się od ludzi, idź od wsi do wsi, nic ci innego nie powiedzą: to postrach okolic. A gdyby to było co dobrego, czyby to się tak włóczyło po świecie, nigdzie miejsca zagrzać nie mogąc.

– Im w to graj – dodała uśmiechając się stara – jak się tylko dowąchają, że tu żyje córka ich brata cygana, a sierota, a sama jedna, a jeszcze i młoda i ładna; zlecą się i gotowi gwałtem cię porwać z sobą. Te łotry i krwią własną i cudzą frymarczą… Nibyto nie pamiętają ludzie, jak tu ich dziewka bałamuciła naszego pana.

Marysia słuchała, drżała, i sama nie wiedziała co począć: ogarniał ją przestrach jakiś, a żal było chatkę porzucić, a serce i ciekawość ku cyganom ciągnęły… W głowie pomieszało się wszystko, załamała ręce, spojrzała na mogiłę matki.

– No! i cóż myślisz? – spytała Sołoducha.

– Ale bo to widzicie – odpowiedziało dziewczę usiłując myśli pozbierać – a cóż ja pocznę z gospodarstwem? Sądzicie, że mi tylko zebrać manatki i drzwi kołkiem podeprzéć? A toć mam i gęsi, i kury, i gołębie, i psa i kota, których tu nie porzucę, boby to zgłodu pozdychało marnie; jużcić tego nie zabierzecie.

– A lepiéjże tobie ginąć?

– Wiecie co? – zbliżając się zawoła dziewczyna – cyganie długo nie popasają, kiedy już ich taka dola włóczyć się po świecie, Tomko mi téż długo dokuczać nie będzie: a gdybyście wy pobyli u mnie tydzień jaki?

– Toby Rataisko z głodu umarł, a ja ze strachu nocując podle cmentarza! – odparła zrywając się starucha.

– Rataj teraz z jarmarku na jarmark chodzi, bo to wołowe targi poczęły się i odpusty w okolicy… No, a cmentarz! widzicie, że mi nic nie zaszkodził, to i wam przy mnie nicby się nie stało…

Stara zamyśliła się.

– Ot! podumam – rzekła wstając – jeźli starego w chacie nie ma, to przyjdę i posiedzę…

Marysia pocałowała ją w rękę i tak się rozeszły.

—–

Za wsią na rozłogu, istotnie od wczoraj roztasowała się była banda cyganów, taż sama, która nawiedziła Stawisko przed kilkunastu laty; jeźli jest co na świecie, coby tém samém po upływie lat tylu nazwać się mogło!

Taż sama była i nie ta!

Dzieci Aprasza porosły, Aprasz choć krzepki jak dąb, zgiął się od pracy, znoju i wieku; a Aza, owa prześliczna Aza, nie tą już była co przedtém! Musiała zostać w końcu żoną cygana, i dziś panowała znów jemu i całéj gromadzie, w miarę jak on się starzał i słabiał, nabierając sił i woli. Na jéj skinienie drżał kowal stary, chowały się jego dzieci które nieraz smagała własną ręką, a gromada słuchała jéj jak wodza. Po długiéj w świat pielgrzymce, nigdzie nie zagrzawszy kąta, przyszła znów tułaczem nawiedzić to sioło, w którego pamięci tak krwawo zapisało się pierwsze ich przybycie. Kto wié, może ta dzika niewiasta zachciała tam grób czyj odwiedzić i pamiątkę opłakać.

A gdy się im ukazała z pagórka znajoma okolica z zieloną mogiłą, z jasnym stawem i błonią, na któréj dwakroć już obóz ich stawał; z oczów Azy błysnął jakiś ogień straszliwy, i sine jéj usta się ścięły.

Aza nie była już ową wdzięczną, czarującą dziewką cygańską, któréj oko paliło na kogo padło: znikła dawna świeżość jéj i wdzięk młodości; a przecie po leciech kilkunastu tułactwa, nędzy, cierpienia, jeszcze była piękną i ciągnęła oczy ku sobie. Zachowała swą dawną kibić i kształty, oczy powiększyły się jeszcze: nie wiem od łez wylanych, czy srogiéj rozpaczy, która przez nie patrzała; usta ścięte gdy się otwarły świeciły jeszcze zęby białemi, a kruczy włos nie spadł ze skroni jak liść jesienny… Mimo smutku który ją pożerał, cyganka zachowała instynktowie jakieś pragnienie przedłużenia młodości i zachowania wdzięku: strój jéj o niém zaświadczał. Gdy inne w jéj wieku zwiędłe, zszarzane, zobojętnione, ledwie się oszarpaną otulały płachtą, ona szukała w odzieży barwy i kształtu, i stroiła się jak królowa.

Tylko co roku twarz jéj surowszego, dzikszego nabierała wyrazu, usta pogardliwszym wykrzywiały się uśmiechem, oczy ognistym w świat patrzały wyrzutem. Jakby za swe cierpienia na wszystkich mścić się chciała, nieubłaganą gniewną była dla tych, co ją otaczali; a Aprasz, który szalał i ginął za swoją egaszi, robił co tylko chciała…

Pierwszéj nocy zaraz po przybyciu do Stawiska, Aza znikła z obozu. Aprasz schwycił się za siwe włosy, poleciał do dworu; ale powrócił z niczém, bo nogą tam nie postała: domyślił się gdzie była, a z umarłemi nie walczyć żywym w sercu kobiety.

W istocie Aza całą noc przesiedziała na mogile Tumrego, niema, zadumana, straszna jak widmo z grobu wywołane. Sercem tylko, niepytając nikogo, wynalazła zielony pagórek, który krył w sobie zwłoki jéj ulubionego: bo lat kilkanaście wbiły go do ziemi i zasiały na nim wysokie burzany, za któremi go prawie widać nie było. Wśród ciemności kalecząc ręce, zapalczywa cyganka obrywała chwasty i krzewy z mogiły samobójcy, a gdy ranek zastał ją spoczywającą na ziemi, kurhanek już był oczyszczony z zakrywających go burzanów.

 

Błysnęło światło dzienne, i z nocą pierzchnęły dumy i żale. Wstała cyganka ze śmiechem dzikim, podniosła się i garść ziemi chwyconą z mogiły rzuciwszy na pierś za koszulę; pobiegła ku dworowi.

We dworze chciała zobaczyć pana Adama, drugiego kochanka, by może szyderstwem żal ochłodzić. Byłato chwila, w któréj nawrócony grzesznik, małym wózeczkiem wyjeżdżał na mszą do przyległego kościołka… Dnia tego opóźnił mu się woźnica i brał za to rózgi w stodole, a pan Adam z książką nabożną i różańcem w ręku, czekał w ganku, ażeby po napomnieniu ojcowskiém zajechał po niego chłopak… Wtem zjawiła się Aza.

Aza nietyle była zmieniona, co nawrócony rozpustnik… Poznał ją od razu i z krzykiem zakrył twarz konwulsyjnym ruchem, a cyganka rozśmiała się, po ruchu tym i po głosie poznawszy w nim dopiero zwiędłego młodzieńca, dziś w zgrzybiałego zmienionego starca.

– Patrzcie! tażto on! – zawołała – A! jak mi się masz! ha! ha! ha! a! co się z tobą zrobiło?!

– Idź precz, idź precz wszetecznico! – zakrzyczał pan Adam zakrywając wciąż oczy – precz szatanie, bo rózgami osmagać cię i ze wsi wypędzić każę.

– A grzecznie mnie przyjmujesz! – rozśmiała się cyganka – ale popatrzno, popatrz, jeszczem doprawdy nie taka stara i szpetna, jak ty zdechlaku! Nie daléj jak tydzień temu, dwóch młokosów pędzało się za mną, żem się im kijem musiała oganiać! Zdejm z oczu anguszti (palce), spojrzyj… przekonasz się że nie kłamię.

Ale pan Adam już słów tych nie słyszał i przelękły uciekł w głąb domu.

Aza popatrzała, splunęła, odwróciła się i poszła, poszła wprost do chaty Tumrego.

Po drodze spotkała ludzi, zatrzymała jakąś dziewczynę i dowiedziała się od niéj o córce Tumrego; z ogniem w oku wysłuchała powieści, i zadumana poszła ku cmentarzowi.

Poważna i smutna zbliżyła się ku chacie i zadziwiona stanęła nagle, gdy pies z pod wierzby u mogiły, zajadle na nią zaszczekał.

Sierotka, jak wszystkie oswojone stworzenia co nas otaczają, przywykł był już do pewnych twarzy, sukni i postaci, do swojskiéj woni wieśniaka; przestraszył się więc cyganki z narzuconą na ramie urakhą (płachtą) kolorową, od któréj zaleciał go dym obozowiska i szatry cyganów. Nie jak zwyczajnie bywało wsparty na drzewie zdaleka, ale wybiegłszy na wał zielony, srodze ujadać na nią zaczął. Cyganka stanęła rozglądając się i w téjże chwili spostrzegła podniesioną głowę Marysi, któréj nazwiska wiedziéć, żeby ją poznać nie potrzebowała. Było coś w rysach dziewczęcia znamionującego jéj pochodzenie, przypominającego Tumrego, i zamglone wspomnienie ukochanego wydobyło się z piersi Azy, stając przed jéj oczyma w postaci jego dziecięcia. Serce jéj biło gniewem na świat cały, co jéj odebrał kochanka: z pragnieniem zemsty na ludzi i łza gorąca pociekła z czarnego jéj oka.

– A Bynk! przeklęła pocichu – to ona! to jego córka! Tumrego ciaj! Jaka śliczna! jaka śliczna! Ja nawet nigdy nie byłam taką! I poszło to między gadziów na sieroctwo, na poniewierkę i nędzę, w niewolę, przykute do mizernéj khery! (chaty).

Aza stała mrucząc te słowa i wciąż patrzała na Marysię, która z przestrachem wpatrywała się także w dziwną jéj postać, pełną groźnego jakiegoś i dzikiego wdzięku. I ona odgadła w niéj cygankę, może pokrewną… a serce biło niewytłomaczoném uczuciem bojaźni i miłości.

Sierotka tymczasem to z wału zeskakiwał, to na wał wpadał i ujadał gryząc ziemię.

Dziewczyno, Rakloro! – odezwała się Aza – zawołaj psa swego: chcę się zbliżyć do ciebie i pomówić z tobą.

Marysia odezwała się do Sierotki, ale ten ogonem pokiwał, zakręcił się i szczekał znowu.

Przybyła zbliżyła się tymczasem do cmentarza przeszła przez furtkę, i postąpiła ku Marysi. Wzrok jéj zatapiał się w rysach, na których czytała przeszłość swoję…

Siadła blizko, niezważając na psa, podniosła oczy i zapatrzyła się nie mogąc nasycić widokiem sieroty, milcząca, ponura, zapłakana… Wzrok jéj palił Marysię… Po długim spoczynku, łagodnym głosem spytała sierota:

– Czego mi się tak przypatrujecie dobra kobieto?

Aza rozśmiała się gorzko.

– Ja nie jestem łatio egaszi (dobra kobieta), nie, nie; alem znała ojca twojego Tumry, i patrzę na dziecko jego… A nad tamtym płaczę…

– I matkęście moją znali? – spytała dziewczyna.

Aza nic nie odpowiedziała.

– Dawno matka twoja umarła? – odezwała się żywiéj po przestanku.

– O! lat już temu kilka – zapłakanym głosem odezwała się Marysia. – A, ot… jéj zielona mogiła. – I wskazała na pagórek, przy którym siedziały obie.

Aza ze wstrętem odsunęła się od niego, nie kryjąc się z uczuciem, które nią wstrząsnęło.

– A któż ci był matką? kto ojcem? – spytała.

– Jeden Pan Bóg! – odpowiedziała sierota.

– A ludzie?

– Jam nie wiele potrzebowała ludzi.

– I żyłaś tak… sama?

– Jak widzicie, w téj lepiance, sama, samiuteńka.

– A któż cię karmił? – zdziwiona poczęła Aza.

– Moich rąk dwoje, i opieka Boża, i modlitwy matki…

– Nikt się nie zlitował? nikt nie dopomógł?

– Ale nie! ja się nie skarżę! nie! – żywiéj przerwała Marysia – tylkom nie potrzebowała pomocy i nie wołała o litość: nauczyłam się sama radzić sobie. A było, było poczciwych dwoje co mnie strzegli i strzegą, co pomagali chlebem, sercem i słowem… O! i więcéj niż dwoje!

– Któż to taki? przerwała ciekawie cyganka.

– Stara Sołoducha, żona żebraka, i stary Rataj jéj mąż.

– Tak! cygańska dola nad cygańskiém zlitowała się dzieckiem – szepnęła Aza i zamyśliła się. – Ale dość już tego życia – zawołała po chwili wlepiając oczy w sierotę – tyś dziecko Romów, czas ci gadziów porzucić a iść z nami. Tyś piękna i młoda, lepiéj ci u nas będzie. Co to za życie? życie szukeli, życie zycaja (psa, kota), których głupi nałóg przykuwa do chaty, do progu, do kąta i robi kamieniem. Co dzień jedno przed oczyma, codziennie toż samo życie, ta sama nędza i praca! pójdziesz z nami, pójdziesz i zobaczysz, jak świat się córce Tumrego, krwi Romów rozśmieje! Tu na ciebie patrzą jak na obcą i brzydzą się tobą, a z nami będziesz królować, będziesz rani (pani) jak ja!

I wstała, na świat potrząsając ręką…

– Jak świat szeroki, jak pfuf (ziemia) wielka, wszystko to nasze królestwo; jak zajrzéć ojczyzna: granic jéj nie stawi nikt! Źle tutaj! wóz zaprzęgą i daléj pod cieplejsze niebo za góry, na Węgry, het! het! aż nad sine morze, do miasta, co w wodzie pływa! A idąc śpiewamy i nie mamy tęsknić czasu, bo w oczach co raz co nowego! Zobaczysz rakloro zobaczysz, rzuć tylko chatę, pluń na tę kądziel gadziów, weź na ramiona urakhę i z nami, z braćmi twojemi.

Te słowa wymówione żywo, gorąco, choć połamanym językiem, pełne ognia i zapału, dziwnie przejęły sierotę, przywykłą do powszedniéj chłodnéj mowy wieśniaczéj. Ozwała się w niéj może uśpiona krew cygańska i instynkt tułaczy; zadrżało serce, ale usta otworzyć się nie umiały. A Aza mówiła, mówiła, i bujała jakby pieśń jakąś śpiewając, rajem czyniąc włóczęgę, roskoszą nędzę, która ich jadła, na ustach nawet śmiech błądził pożyczany i straszny…

Skończyła, a Marysia słuchała jeszcze, bo ją ten obraz nieznanego życia, nieznajoméj rodziny pociągał ku sobie jak przepaść: obawiała się ich i pragnęła.

– Dobra kobieto – odezwała się podnosząc oczy które spotkały i mogiłę zieloną, i starą chatkę matczyną – A! nie mnie to iść z wami: jam już nie cyganka, nie! nie! ojca nie znałam, ssałam piersi matki mojéj, z niéj przywiązanie do kąta i strzechy…

– A ot grób matki, a ot ojcowska praca! Ot ścieżki, któremi biegałam za młodu, i moi przyjaciele – dodała wskazując kury, psa i stado gołębi unoszące się nad cmentarzem.

– Cóżbym ja poczęła z wami? co wy ze mną – mówiła daléj – ja was, wybyście mnie nie zrozumieli: a pierwszego dnia, gdyby mi z oczu znikła ta chata i mogiła, z tęsknotybym za niemi umarła. Na co mi świat? albom to ja ciekawa szerokiéj ziemi i sinego morza? Gdzie kogo posadziła dola, tam mu żyć i umierać! Co wam lepszego, że kości wasze leżą rozsypane po świecie, a serce nie ma się gdzie, nie ma do czego przytulić?

– No! to zgnijże tu gadziów ciaj! – krzyknęła gniewnie cyganka – chcesz być kamieniem – bądź nim sobie! Głupiego nie wiąże sznurek a wola jego; i skomli jak pies na łańcuchu, a urwać się nie ma siły… Omyliłam się: w tobie nie ma już krwi cygańskiéj.

To mówiąc powstała oburzona, ale gdy znowu spojrzała na twarz zasmuconą Marysi, na te rysy, które jéj Tumrego w całym blasku młodości przypominały, zmiękła i zatrzymała się, zmieniając głos, który chciał zionąć nowemi przekleństwy.

– A co twoja za dola? – spytała – Ot! młodość przesiedzieć na mogile! Kto ciebie zechce? kto cię przytuli? kto pokocha? Sponiewierasz młodość swoję, sprzedasz się za chléb i za strach może; a potém pójdziesz o kiju żebrać obelg i szyderstwa… Szczenięta psa twego nogi ci będą obrywać!

– Niech i tak będzie, – odpowiedziała Marysia, – a czy to życie tak długie?

– Żal mi cię dziewczyno, boś nie stworzona na poniewierkę, – dodała Aza. – O! o! jakbym ja ciebie po swojemu ubrała, a nauczyła skakać i śpiewać; panowieby szaleli za tobą, pieniądzeby się sypały gradem… Kto wié! w złocie czasem chodzą cyganki i garścią złoto rzucają.

Tych słów pokusy nie zrozumiała nawet dziewczyna, bo się rozpłakała na wspomnienie matki, które jéj przyszło do serca.

– Ej! to darmo, – szepnęła cicho – doli swojéj nie przerobić, losu nie przetkać na nowo; człowiek jak nić, co ją pan Bóg przędzie: z grubéj na cienką wysnują ludzie, ale z cienkiéj nie zrobią grubéj… Na cóżbym latać miała za lepszém, kiedy go dla mnie nie ma na świecie.

W téj chwili rumieniec jak krew trysnął na twarz dziewczęcia, bo posłyszała tętent siwego konika i przyszło jéj na myśl, że gdy ją Tomko z cyganką zobaczy, już i spojrzeć na nią więcéj nie zechce.

Aza dostrzegła niepokoju Marysi, odwróciła się, powstała, najrzała chłopaka, który niespokojném okiem szukał sieroty, i odgadła wszystko.

Tomko widział w przelocie, że nie była samą; nie zatrzymał się nawet, obejrzał tylko, uśmiechnął i poleciał ku wiosce.

– Ha! teraz ja to rozumiem – śmiejąc się zawołała Aza – dla tegoto białowłosego nie chce ci się od chaty i mogiły… Zawczasu dzieweczko, zawczasu! Gdybyś z nami była, ukochałabyś kogo chciała, porzuciła odchodząc, i ktoby tam wiedział, co ci przez serce przeszło. Ale tu!! ot mizernie ci zginąć przyjdzie nie zakosztowawszy życia! Jeden cię zbałamuci, a wszyscy palcem pokazywać będą! Myślisz, że się ten młokos z tobą ożeni? O! o! czy jemu to w głowie; dość spojrzeć na niego, żeby cię pożałować: godzina wesela, reszta życia płaczu! Póty on tu jeździ, póki pierwszéj łzy nie zobaczy: a potém, bywaj zdrowa! Prosty nawet chłop cię nie weźmie, bo i jemu zechce się krasnego pasa, czerwoną wstążką związanéj flaszki na weselu… Myślisz, że ludzie kochają? A! głupia! głupia! psy, to jeszcze, ale ludzie!!

Potrzęsła głową, poczekała na odpowiedź i udała że odchodzi. Marysia milczała, łzy się jéj w oczach kręciły.

– Nie pójdziesz z nami? – spytała Aza.

– Nie, nie! – odpowiedziała sierota – niech się dola spełni, nie ucieknę ja od niéj.

– To gnijże, gnij! – odparła cyganka gniewnie, na dolę człek ma wolę… ale głupiemu nie poradzić!

I wysunęła się ze cmentarza, ale oglądając się, zatrzymując, wahając, jakby ją co nazad ciągnęło; a Sierotka przeprowadził cygankę szczekaniem i wyciem aż za górę.

—–

Gdy się w człowieku gwałtowna rozbudza namiętność, wszystko coby bieg jéj tamować powinno, jeszcze go silniéj przynagla. Jest w tém coś niepojętego: walczym z sobą, cierpimy, a z walki i boleści zarówno korzyść odnosi nieprzyjaciel. Owszem, przeciwności mają w sobie siłę podbudzającą, któréj nie posiada powodzenie. Tę uwagę, nie śmiejcie się czytelnicy, robimy z powodu przywiązania Tomka Choińskiego do córki cygana; ale Tomko nie takiż człowiek jak my wszyscy i nie temuż ulega prawu, co bracia jego w Adamie: – w słabości i upadku?

Tomko jak wszystka szlachta podupadła, a nieco zamożniejsza, mimo swego skromnego leśniczostwa i budki, w któréj jego rodzice mieszkali; dumny był, jakby jeszcze przysłowie o zagrodzie i wojewodzie pamiętał.

Pierwszy jego krok do Marysi całkiem był tylko skierowany płochą myślą uwiedzenia biednego dziewczęcia. Zbliżył się, poznał, przypatrzył, postrzegł, że trudniéj to będzie niż mu się zdawało! ale w chwili gdy już postanowił porzucić głupie zaloty, po czasie było: poczuł, że bez tego ślicznego stworzeńka, z którego oczu raz się napił rajskich nadziei, już żyć nie potrafi.

 

Chłopak tego sobie nie mówił, śmiał się z tęsknoty i serca własnego, ale rady nie było na nie. Gdzie pojechał, Bóg wié jak kierował drogą, a musiał przesunąć się mimo lepianki; którego dnia dziewczyny nie zobaczył, tęsknił aż szalał: w ostatku pochmurniał, zadumał się i zmiarkował, że to nie żarty.

– Czarownica czy co! – mruknął w duchu – jużciżto nie pierwszyzna mi się kochać, a nigdy takiéj z tego jak teraz nie miałem dokuki… Jeszcze licho nadało: ładne, gołe, a harde, że ani przystąpić. Oj! cyganka! cyganka! dała mi jakiegoś licha w téj wodzie, comto się jéj na moją biedę od niéj napił.

Tak rozmyślał Tomko, a rady sobie dać nie mógł już był postanowił co będzie to będzie formalnie się do niéj począć zalecać, choćby do reszty postradać głowę, gdy przejeżdżając koło chaty właśnie w czasie bytności Azy, temi stosunkami Marysi z łotrowską bandą włóczęgów tak się zgorszył, że postanowił ani już spojrzeć na dziewczynę.

Cały dzień latał łając, wściekając się, srożąc, tłukąc za swoje grzechy nieszczęśliwego siwka, a na cyganach się to skrupiło, bo ich zaraz ze wsi przepędził własnym domysłem, tak, że ledwie czas mieli rzucić na wóz manatki, i co prędzéj ku sąsiedniéj wiosce pociągnęli.

Tomko zaklął się nawet, szczęściem sam przed sobą, co go nie tak bardzo zobowiązywało: że zupełnie o Marysi zapomni, do chaty za wsią nie zajrzy, i pocznie się do Horpyny sotnikównéj zalecać, gdzie pewien był, że go dobrze przyjmą; ale wszystkie te postanowienia trwały niezachwianie niespełna dwadzieścia cztery godziny.

W ciągu nich nawet Tomko, nie gościńcem wprawdzie, ale kędyś drożyną po za cmentarzem przejechał raz mimo chaty i z ukosa spojrzał w stronę Marysi. Nazajutrz już mu z tém strasznie było ciężko; ale na lekarstwo wprosił się do sotnika. Horpyna była niczego, zdrowa, hoża, młoda, i niezmiernie śmiała; sotnik wdowiec, w chacie tylko stara milcząca najmitka: słowem, zaloty szłyby były jak po maśle, bo dziewczęciu panicz się wcale podobał; ale Tomkowi po Marysi wydała się sotnikówna tak pospolitą, prostakowatą i bezwstydną, że pokręciwszy się chwilę koło niéj, choć go zapraszano na wieczorynkę pod pozorem objazdu lasów powrócił do domu.

Chmurny a gniewny sam na siebie, położył się spać i zaspał sprawę bardzo wcześnie z wieczora. Ale sen co go miał uleczyć, to mu w głowę naplątał jakichś obrazów, że z niemi wstał o zaraniu gorzéj jeszcze niż był rozmarzony.

I tego dnia i kilku następnych kręcił się, włóczył jak Marek po piekle, i nic mu niby nie było, ale taka się do niego uwiązała tęsknota, że coś to aż na chorobę zakrawało.

Wszędzie mu było źle, nudno, samotno; a że dawno dosyć rodziców nie odwiedzał, wziąwszy pozwolenie we dworze pojechał na budki.

Owa szlachecka w lesie osada nie była tak bardzo oddalona od Stawiska; leżała ona na samém pograniczu pomiędzy Rudnią a wioską pana Adama, i składała się z dziesiątka chat czynszowników dawnéj szlachty, niegdyś sprowadzonéj do wyrobku lasów i palenia potażów, teraz zmienionych w rolników i przyrostów do kąta, w którym się od pradziada zagnieździli.

Chaty czynszowników rozrzucone były na górzystéj wśród lasu polance, co roku prawie szerzéj wykarczowywanéj; każdą z nich oddzielał od sąsiednich ogród obszerny, pólko, sad wiśniowy, pasieczka, stare grusze i czereśnie, a białe domki wdzięcznie malowały się w pośród lasu. Na pagórku od kraju leżała chata najbogatszego pana Choińskiego, który miał do dwudziestu roboczych koni, gospodarstwo zamożne, i handle prowadząc to wołami, to wieprzami, głośny był jako Krezus między swemi. Świeżo wzniesiony domek z dobrego drzewa, dość wysoki, z kominem i ganeczkiem o dwóch słupkach, okolony porządnemi zabudowaniami, powiadał wyraźnie, czyjém był pomieszkaniem.

Adam Choiński byłto już poszpakowaciały człowieczek, przebiegły, pracowity, który nie z jednego pieca chléb jadał, bywał na wozie i pod wozem; a że mu się wszystko dotąd, czego dotknął udawało, przemyślał coraz co nowego, aby nie próżnować i groszowi nie dać darmo leżeć. Brał pola cudze na współ, kupował woły, karmił wieprze, sprzedawał masło i sery od licznéj trzody bydła, koło którego Adamowa szczęśliwą miała pieczę, najmował się pod transporta drzewa i zboża, a wreszcie gdy zabrakło konceptu, to po sól do Konstantynowa, to po ryby jeździł do Pińska, co roku kapitalik powiększając obrotami. A że i pasieka się rozmnażała, bo jéjmość była gospodynią co się zowie, i w domu żyło się oszczędnie: co dzień miał się lepiéj Choiński.

Tomko był u niego jedynakiem, ukochaném dziecięciem, a przez jéjmość trochę nawet pieszczonym; pan Adam nie dawał mu jednak próżnować i bąki strzelać; oddawał go naprzód do parafialnéj szkółki, potém na służbę choć lekką do Mińska, abyto niby coś robił. Że niedaleko otrzymał miejsce, widywali się z rodzicami niemal co tygodnia, bo jeżeli Tomko nie przybył, to Adamowa kałamaszkę zaprzągłszy, jechała do niego się dowiedziéć.

Stary był doma, i matuś aż na próg wybiegła, gdy kopyta siwego zatętniły na podwórku. Pan Adam wybierał się tego dnia gdzieś na jarmark, i wóz już stał przygotowany przed chatą, a on sam we drzwiach wdziewał szaraczkową kapotę, gdy się syn przystawił. Choć się krzepko trzymał, pan Adam nie był już młody: włosa miał jeszcze dosyć, ale szpakowatego, twarz do zbytku może rumianą i ogorzałą, oczki szare biegające, usta szerokie i uśmiechnięte a nad niemi wąs szczególnego rodzaju. Kształt jego wymyślić musiał ktoś, co wąsa ogolić żałował, choć znał z doświadczenia niedogodności jego i zapobiedz im usiłował przemyślnie. Coś to było na kształt siwego sznureczka, w równém oddaleniu od ust, by w potrawy nie zaglądało, i od nosa żeby go tabaką nie walać; niepostrzeżona prawie linijka twardo stojącego i krótko obciętego włosa, która pozwalała się pochwalić wąsem a zimą i latem do niczego nie zawadzała. Biéda tam tylko być musiała z goleniem, żeby po tygodniowym lub dłuższym odroście, trafić na pozycyą owego wąsa, ale od czegóż doświadczenie? Golił się sam pan Adam i nigdy wąsów nie wykąsił, ani się im dozwolił do zbytku po twarzy rozpościerać.

Ledwie Tomko zsiadł z konia, troskliwe oko matki i baczne wejrzenie ojca już go objęły całego, i oboje postrzegli, że chłopak przymizerniał, a wesołość, która dawniéj twarz jego okrywała, stracił. Pocałował w rękę rodziców, i milczący, powolnie, bez swawoli, bez głosu wszedł do chatki.

Ojciec go nie spytał co mu było, ale matka zaraz szepnęła na ucho:

– Co to? czyś nie chory Tomku? albo ci się co nie stało? Mizernie ci coś z oczu patrzy?

– Ot tak! – rzekł leśniczy – coś mi na sercu ciężko.

– No! no! – dodał zażywając tabaki stary Choiński, który i pytania i odpowiedzi dosłyszał – raz wraz bo z dziewczętami się parasz… Dobra taja brednia… ale nie szczo dnia… Jużby czas ją porzucić, a to zdrowie stracisz i na jakie licho trafisz, że ci kwaśnego piwa nawarzy!

Tomko, który się ojca bał i wstydził, zawołał zaraz:

– A gdzie mnie tam to głupstwo w głowie, tatuniu; nie miałbym roboty… Ciężko lasu upilnować, nie ma dnia, żeby nie było trzeba siekiery odbierać… Pan nie żartuje, sam po drogach o kwitki pyta, tchnąć człek nie ma czasu.

– To i dobrze, że pracować musisz; to i dobrze!

– Ale jednakże; żeby zdrowia nie nadwerężył! – dodała matka.

– Porzuć jéjmość – przerwał stary – praca nie zaszkodzi, byle to prawda tylko była, co Tomko mówi, jeszczeby pół biedy; wyśpi się, najé i będzie zdrów.

Matka spojrzała, westchnęła i zamilkła; a przypomniawszy sobie, że syn może być głodny, pobiegła do komory po przekąskę. Stary z boku popatrzywszy na syna, sam wkrótce do ładowania wozu i wyboru na jarmark pośpieszył, bo zwykł był mawiać: sprawa sprawy nie tamuje… Jakoż wkrótce konie zaprzągłszy siadł i pojechał, choć mu tęskno było syna porzucać, ale jarmarku opuścić nie mógł.

Adamowa była matką, syn jéj jedyném dziecięciem, jakże tu przenieść widoczną jego zmianę, smutek i troskę? Poczęła koło niego chodzić, żeby się prawdy dopytać.

Tomko nic dla niéj skrytego nie miał, a choć matka do zbytku pobłażała mu może, serce téż za to miała zawsze dla siebie otwarte. I teraz nietrudno jéj było o przyczynę zadumy dopytać.

– Ot, licho się do mnie przyplątało – rzekł pocichu, kryjąc oczy jak winowajca.