Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Będę rok pracował u majstra dniem i nocą – odpowiedział Tumry – to taki zapracuję na łatany miech, kowadło, obcęgi i na kawał żelaza do młota.

– A żona tymczasem?…

– Pójdzie sobie pracować! – rzekła Motruna żywo.

– A potém co? – spytał Janek – pójdziecie we dwoje w świat! Noć, to lepiéj teraz!

– E! jak ludzie zobaczą kuźnię i węgla kupę, jak jeden, drugi podróżny pochwali się okuciem konia w karczmie, a przyjdzie transport w gołoledź albo z radłami w pole…

Janek głową pokiwał.

– Ta! ta! ta! to wy naszych nie znacie Stawiszczan – rzekł – Ho! ho! u nich jak u żydów, kiedy cherim, to cherim! Może toby i było za dziesięć lat, za dwadzieścia, ale wy tymczasem z głodu pomrzecie!

Motruna westchnęła, Tumry zamilkł posępnie.

– To darmo – rzekł Janek – już gromada się schodziła i ręce dawali i wódką zapijali i zmówili się, a ja ich znam. Jakby kto tylko do kuźni zaszedł, toby go z wioski na podole wypędzili: takby go prześladowali. Żeby jeno wiedzieli, żem ja tu był i z wami gadał, toby mi drzwi chaty nie otworzyli. O tém i nie myślcie.

– Tak ci się zdaje, Janku rzekł Tumry.

– Niech i zdaje – odparł mały. – Jak moje nie w ład, ja z swojém nazad. To nie słuchajcie głupiego Janka, bo na to on głupi. Ale taki wam powiem, że jak ja co zacznę gadać, a do głowy mi się uczepi, to czy dziś, czy jutro, to się zrobić musi. Już jak tu starego Lepiuka na cmentarz przywieźli, a posłyszałem że braci do dworu wołali; zarazem sobie powiedział: będzie kuźnia, ale chleba nie będzie!

Motruna westchnęła, Janek wciąż prawił daléj:

– Ot i ze mną – rzekł – ze mną tak jak z wami się stało. Alboto ja gorszy od Iwasia, od małego Czuryły, od Andrzejuka kulawego? a jak mnie okrzyczeli za głupiego, wszystko przepadło. Już mnie w chacie dla nich nie ma: ani ja do dzieła, ani do gospodarstwa, ani do swadźby; co i myśléć o tém! Jak potrzeba robić a ciężko, a do potu, a nad siłę, to mnie wypchną; a jak kożucha, strawy, ławy, czy dobrego słowa, u nikogo nie wyproszę. I tak to już poszło na całe życie!

– No to pójdziemy ztąd – zawołał Tumry do drugiéj, trzeciéj, do dziesiątéj wioski, a pracując, znajdziemy kawałek chleba: nie tu, to tam! Ale nie porzucę im lepianki, która mnie tyle pracy kosztowała, póki mnie głód i nędza z niéj nie wygnają!

– Róbcie jak chcecie – wstając rzekł Janek – a mnie czas do domu. Dostanę i tak szturchańca, żem się zapóźnił, a byle drzwi były zaparte, to mi ich już nie otworzą, i w chlewku lub w plewniku wyspać się będzie trzeba. Ale mnie to wszystko jedno: skóra już twarda! cha! cha! cha!

To mówiąc Janek wysunął się z chaty i znikł w ciemnościach, pocichu zbiegając do wioski. Tumry i Motruna zostali sam na sam znowu, milczący i zamyśleni.

Zabłysło trochę światła w kominie, rozweseliła się chatka, i na krzywym stole ukazała się misa wieczorna.

– Na pohybel im! – zawołał siadając do niéj Tumry – nie damy się, nie damy, choćby przyszło całe życie czekać, jak ten powiedział: aż źli wymrą i pójdą na cmentarz, a dobrych Bóg narodzi!!… Nie płacz Motruno! nie płacz! bo za te łzy zapłacić będą musieli bracia!

—–

W takichto drobnych przeciwnościach i ciągłéj pracy, upływały piérwsze miesiące młodego małżeństwa; za chwilę spoczynku i marzeń, potrzeba było płacić drogo znojem i gniewem, który nie miał się wylać na kogo, bo z przed nich uchodziła wioska, omijając cygańską chatę, cygańską żonę i cygana z daleka.

Ale czy byli szczęśliwi oboje?

O! innato marzyć o szczęściu, a inna miéć je w dłoni; ono jak motyl mieni się rychło w poczwarkę, któréj opadają skrzydła. W swych schadzkach wieczornych, w piérwszych chwilach po poznaniu, nie domyślali się oboje, ilą łzami przyjdzie okupić zbliżenie się do siebie i wspólne życie. Motruna choć kochała Tumrego, zamyślała się często o swobodniejszéj doli dni młodych! łzy jéj wyciskał ten rozbrat ze wszystkiemi, to jéj wygnanie ze środka rodziny, która się rozstąpiła przed niemi. Często wśród nocy wzdychała, a sen nie przychodził, i żałowała przeszłości: a gdy na pamięć przyszło przekleństwo ojca, dreszcz przelatywał po niéj. To znowu myślała o jutrze, o zimie, o długich może latach, które w téj pustce spędzić będzie potrzeba, męcząc się i patrząc na cudze męczarnie, – chwytała się za głowę przerażona i wylękła.

Ale wracać się nie czas już było!

Przed sobą miała jeszcze może wygnanie, opuszczenie téj wioski, na którą choć zdala patrzéć lubiła – i los dzieci, i nędzę, i żebractwo, i włóczęgę!

Tumry dopóki od rana do nocy pracował, póki choć trochę miał nadziei, nie myślał o niczém, tylko o najpilniejszéj robocie, dodając sobie sam sił, których nikt udzielić mu nie mógł; ale gdy praca się zastanowiła dla deszczów jesiennych, i zostawała mu tylko kuźnia, któréj sam postawić nie mógł; gdy całemi godzinami i dniami siedziéć było potrzeba bezczynnie, i dumać, dumać i dumać: i jemu ciężko się zrobiło na sercu. Przyszła tęsknota za życiem swobodném, wędrowném, pełném coraz jodmiennych widoków, w którém wczoraj nigdy nie było do jutra podobne: i przypomniała się Aza wesoła, dziwaczna, ale zapalająca jak iskra ogniska kuźni Aprasza, i wszyscy ci, których dla jednéj opuścił kobiéty: biédna, milcząca żona wodza, jéj małe szczebiotliwe dziatki, stare wróżki, co się za obozem wlokły, kuźnia pod namiotem w polu, skrzypiący wóz, który ją z miejsca na miejsce przewoził, całe, całe życie cygańskie, pełne nędzy, ale téż pełne ruchu i żywota.

Po niém dziś nagle Tumry siadł grzybem przy swojéj lepiance, skazany na przykutą dolę, na jeden mały, smutny widok cmentarza z okienka, na jedną rozmowę, na niewidzialnych wrogów i pustkę!

Z Motruną przebrało się uczucia i rozmowy; rychło kielich wypili do dna, a nic nowego żywiołu nieprzyniosło ich losowi. Tumry chciałby był choć walczyć jak dawniéj, jak wówczas cierpiéć, byle czémś wyjść z odrętwienia, które jak na mrozie mających skołowaciéć, snem martwym opanowywało. I codzień myśl uporniéj zawracała się do lat młodych, znienawidzonych, które wczoraj przeklinał, a które nateraz wydawały się zdaleka prawie uroczo ze swemi łzami i boleścią.

Z początku błąkanie się po lesie rozrywało go i ulgę mu robiło, ale i las jednostajny spowszedniał: czuł coraz żywiéj wyradzające się uczucie jakiéjś potrzeby ruchu, wędrówki, włóczęgi, innego nieba i ludzi. Byłto nałóg stary, budzący się po przygaśnieniu pierwszéj gwałtowności uczucia, które wprzód go stłumiło. Niepokój jakiś go trapił, wychodził na próg, wlókł się drogą, powracał, i znów go cóś z chaty ciągnęło.

A gdy się przemógł i wytrwał w miejscu dzień cały, to wpadał w skamieniałość, ledwie iskrę życia mającą w sobie. Motruna widziała to i milczała; starała się go pocieszyć, bo nie pojmowała tego inaczéj, jak udręczeniem przyszłością i niepokojem o jutro, ale jéj saméj dzień za dniem tak było ciężko!

Myśli ich prędko się rozbiegły: ta ku wiosce, co dymiła w dolinie; druga w siny świat nieznany, szeroki, nieprzyjazny, a pociągający ku sobie. I tęskno im było we dwoje, choć się kochali jeszcze; ale potajemnie obojgu płakać się już chciało rzuconéj za sobą przeszłości!

Motruna siadała na pagórku, i w dłoniach sparłszy głowę, z za łez patrzała na spokojne Stawisko: i myśl jéj lecąc na skrzydłach tęsknoty, biegła aż na podwórko ojcowskie, na strzechy chaty staréj, do znajoméj studni, do kochanego ogródka; gościła tam długo, długo, póki jéj widok mogiły ojca nie odwołał do rzeczywistości.

A ile razy spojrzała na żółty pagórek i jasny jeszcze krzyżyk co stał na nim: to się żegnała z przerażeniem, ze strachem, i biegła ukryć się do swojéj lepianki, aby nie widziéć mogiły, z któréj mówił do niéj groźny głos ojca.

Tumry, gdy go opanowała tęsknota wylatywał ze swéj chaty, i z włosem rozwianym, z nagą piersią biegł gdzie go oczy poniosły. Czasem wpadł w las i pędził zaroślami, gęstwiną, aż się znużył do upadłego; jak koń, co się wyrwie ze stajni na swobodę i hasa choćby się miał rozbić; to znów przerzynał góry i lasy bezwładnym biegiem, aż się gdzieś oparł o staw, o rzekę, o jar, i upadł na ziemię cały drżący i bezsilny.

Wśród tego ruchu szalonego, który nim miotał jak nieprzytomnym, nieraz w milczącém powietrzu obiła się pieśń cygańska, nieraz łzę niepojętą poniosły wiatry w stronę przeciwną, i śmiech dziki zawarczał z ich szumem. A choroba ta w obojgu rosła i rosła olbrzymio! W początku byłato tylko tęsknota chwilowa, którą lada wrażenie rozpędzić mogło; późniéj stała się codziennym pokarmem prawie, wreszcie robakiem, który pożerał dniem i nocą.

Często dni całe nie przemówili do siebie słowa: cygan jak zwierz w klatce kołował po izbie, Motruna patrzała na ścianę, przez którą widać było jak na dłoni wioskę, i we wsi chatę, starego Kasztana, Burka, kury, parę gołębi i ciche podwórko ze staruszką gruszą…

Po smutnéj jesieni przyszła zima szybko, a taka straszna w swym białym całunie, taka mrożąca do kości! W lepiance zrobiło się chłodno, i poczęły świécić szpary, przez które wiatr wlatując, wygrywał zawczasu dzikiemi tony złowrogą pieśń spustoszenia. Tumry lepił, otykał, pracował znowu; ale na wysokiém wzgórzu i deszcze, i wiatry silniéj się niż gdzieindziéj czuć dawały, i piérwsze mrozy przejęły ich do kości. Napróżno rozpalono ognisko do którego każdą zgniłą gałąź i spruchniałe polano musiał na plecach cygan przynosić; kwaśny dym tylko wyjadał im oczy, a ciepło uciekało szparami!

Były dnie, że śnieg zawiał ich całkiem, to znowu woda z niego zalała sień i izbę; a gdy po wodę z góry iść przyszło, Motruna padała na ścieżce lodem pokrytéj.

Chléb i grosz ciągnęły się jeszcze, ale już były u schyłku; i dnia jednego wyniósłszy resztki mąki, upiekłszy podpłomyk zamiast chleba: Motruna załamała ręce nad bodnią próżną jak przepaść… Tumry już wprzód zajrzał był do niéj, i widział, że węzełek chusty, w którym ostatni grosz się mieścił, pusty, rozplatany, wisiał na kołku w alkierzyku… A kuźni nie było, i roboty nie było, i ze wsi ani głosu żywego.

 

Jednego wieczora, gdy oboje drżeli od zimna, cygan westchnął głęboko i długie przerwał milczenie:

– No! Motruno! – rzekł – już chleba nie ma, a mandru sam nie przyjdzie. Myślałem ja długo; nie ma rady, trzeba pójść i za lichy grosz robić młotem w drugiéj wiosce… A jak ty tu sama zostaniesz?

Motruna poczęła się bawić końcem fartucha, spuściwszy oczy w ziemię.

– Zostanę – rzekła, – zostanę: będę pilnować chaty i ciebie wyglądać…

– Ja taki przyjdę choć raz w tydzień, co niedziela, i chleba lub grosza przyniosę;… ale iść potrzeba…

– Może téż we wsi choć prząść mię kto weźmie – cicho odezwała się kobiéta.

– Nie! nie! – zawołał Tumry – darmo i nie probować, ani darmo prosić! Nie chcę ich łaski: obejdziemy się jeszcze bez niéj.

– No! to się obejdziemy – odpowiedziała Motruna – będę siedziéć w chacie.

– Ale sama, sama jedna naprzeciwko cmentarza! Gdy przyjdzie noc, wytrwaszże ty ze strachu, kiedy mnie nieraz, gdy wiatr poświśnie, ciarki po plecach przechodzą?

Motruna wstrzęsła się cała.

– Wyżyję – rzekła smutnie – a jakbym i umarła, to ci lżéj będzie. Pochować, taki bracia pochowają przez litość; do mogiły nieść niedaleko, a ty pójdziesz w świat znowu.

– Cicho! cicho! – krzyknął cygan, – nie mów mi tego! Tylko tę zimę przebyć; a nie postawię kuźni, to chatę podpalę i pójdziemy w świat…

– A! ale ta zima taka długa!

– A! długa Motruno! ale i życie długie, a przeżyć je trzeba! Ale kto ci tu wody nosić pomoże, drew przysposobi, i choć słowo do ciebie przemówi?

Motruna nie odpowiedziała ani słowa; a że ogień wygasł i nie było go czém podpalić, ustała rozmowa, i dumy obojga poszły przebijając ciemności, każda w swoją stronę.

Nazajutrz rano Tumry mimo chłodu i zamieci, z myślą jakąś wybiegł z chaty i skierował się ku wiosce, jakby szukał kogo, jakby chciał napatrzéć. Ale we wsi było pusto, że ledwie człowiek worem okryty, lub kobiéta ze spódnicą narzuconą na głowę, przesunęli się przez ulicę; i tylko dym na słotę wlókł się i szarą mgłę rozpościerał nad czarnemi dachami Stawiska.

Tumry do południa chodził po za stodołami, po drodze, po brzegu lasu, i z niczém, zmokły powrócił; tylko oberemek suchych gałęzi przydźwigał do domu i milczący siadł w kącie. Motruna rozpaliła ogień, a cygan po krótkim spoczynku wybiegł znowu. Trochę się było wypogodziło, wiatr chmury rozpędził, i kawałkami sine na mróz poczęło pokazywać się niebo. Tumry błądził wciąż koło wioski. Już zmierzchało, kiedy się z głupim Jankiem spotkali.

Janek szedł dźwigając wór z młyna, bo na taki czas i błoto żałowano wołów, i bracia go posłali, żeby chudoby zaoszczędzić. Aż przykro patrzéć było, jak skulony biédny potwór pod ciężarem woru uginając się, brnął boso w zamarzającém błocie. Ale gdy go Tumry pozdrowił, gdy podniósł żółtą twarz swoją, nie znać na niéj było tego wyrazu męki i znużenia, jakiego się na niéj spodziewać było można. Owszem uśmiech latał na wargach skrzywionych, i oczy błyszczały swobodnie.

– A dokądto Janku? – spytał cygan – ja cały dzień szukam ciebie i znaleźć nie mogę.

– Boś źle szukał, cyganku kochanie – odparł stawiając wór na kamieniu Janek – było mnie szukać gdzie ciecze, gdzie biją, gdzie mokro, gdzie chłodno i głodno, tobyś mnie pewnie znalazł.

– E! – dziko się rozśmiał Tumry – taką rzeczą powinienem cię był znaleźć u siebie, nie szukając i nie ruszając się z miejsca, bo u nas to wszystko w chacie.

– Cha! cha! i głód? – spytał Janek.

– O! i nie dziś… bo już chwała Bogu i chleba nie stało.

– Cha! cha! – rozśmiał się Janek po swojemu, chuchając w skostniałe ręce. – No! a cóż będzie?

– Słuchaj Janku, jak ty nie pomożesz, to zginiemy!

Mały człowieczyna aż się za boki porwał od śmiechu, gdy to usłyszał.

– Aj! aj! daruj życie – zawołał – dalibóg umrę ze śmiechu, kiedyto i głupi Janek ma się zdać na coś na świecie, oprócz rąbania drzew i noszenia worów z młynów po błocie!

– Ratuj Janku, poczciwa duszo! – rzekł Tumry – a nie, to poginiemy.

– Oj! oj! mucha prosi komara, żeby ją ratował! Dalibóg pęknę! dalibóg pęknę!

– Chleba nie ma – rzekł cygan – mąki ani odrobinki, pieniędzy ani grosza…

– No! no! dawno ja się tego spodziewałem; a co daléj?

– Trzeba iść zarabiać gdzieindziéj, a Motrunę samą porzucić!

– A dokąd pójdziesz?

– Do kowala, do Rudni…

– I zarobisz? co ty tam zarobisz?

– A choćby bułkę chleba na tydzień; ale co zrobić z Motruną!

– A co, cyganie braciszku, to i ją weź z sobą.

– Nie przyjmą nas we dwoje.

– A cóż będzie? – śmiejąc się, ale litościwie spytał głupi Janek – i co ja to mam robić?

– Gdybyś ty był taki jak ja myślę – rzekł cygan otwarcie – tobyś choć polano drzewa przyniósł czasem Motrunie, a pod noc tobyś mógł na chatę naglądać; niechby miała do kogo choć słowo przemówić.

Janek się zadumał, pokiwał głową i począł się bić po piersiach rękami długiemi, wywołując tym ruchem trochę ciepła. Zdawało się, że ani myśli o czém mu Tumry mówi, a z pod przymrużonéj powieki sączyła się łza: może wyciśnięta przymrozkiem wieczornym. A! bo téż ledwie łachman miał Janek na sobie, i nogi bose, i słomiany, dziurawy, ze śmieciska gdzieś zdjęty kapelusz na głowie.

– Cha! cha! – rzekł w końcu – a jak ja ci żonkę zbałamucę? A to się tego nie boisz, cyganie kochanku; taki piękny mężczyzna jak ja, to niebezpieczna sprawa.

– Ej! ciebie się żarty trzymają, a mnie się serce kraje! – zawołał cygan. – Ratuj kiedy możesz, a nie szydź z nędzy!

– Oj! oj! co ja wam poradzę! Poprobuję co zdołam, ale niedaleko wy ze mną zajedziecie! niedaleko! A ty myślisz, cyganku kochanie, że mnie to tak łatwo swoją chatę porzucić i pójść do was na służbę za miarkę powietrza? Myślisz, że to mnie u panów braci niedobrze! A to ja się tam wylegam czasem nawet w izbie, a bywa i na ławie pod piecem! I taki szmat mi na plecy dają, i odzienie niczego, i poczęstują codzień kułakiem, żebym nie zapomniał, że mam plecy… A jak raz do ciebie pójdę na parobka, już gdybym wrócił kiedy do nich, wyszczują mnie psami, stary indyk nawet oczy mi wydrapie… Ot taki wóz lub przewóz: a jak zechcę co dla was zrobić, panów braci potrzeba będzie pożegnać.

Cygan milczał.

– Czy ci to tam tak dobrze? – zapytał.

– Cha! cha! cyganku kochanie, albo mi to u was będzie lepiéj, myślisz? Od swojéj doli się nie wykręcić: człowiek ją na plecach nosi, i żeby się jak trząsł, to jéj nie zrzuci. A swoja chata, to taki swoja chata, cyganku serce moje; ty tego nie znasz, ale do niéj jakby za nogę przywiązał! Jam się bo tam urodził. O! – dodał ciszéj spuszczając głowę – i tam miałem matkę…

Ten wyraz wybiegł mu z ust ledwie dosłyszany, a za nim westchnienie, a za niém łza, i głupi Janek stał się nagle poważnym.

– Słuchajno – rzekł inaczéj już i głos zmieniając – ja chaty dla was opuścić nie mogę, bo w niéj chcę umrzéć, a gdybym raz przestał im służyć jak wół, nigdyby mnie już nie puścili do niéj; ale na to jest rada.

– A jakaż rada?

– Będę i im, i wam służył. Prawda nabiją mnie trochę więcéj, ale moja skóra twarda! Nocką pójdę chaty pilnować, ale nie wprzód aż się u nas pośpią, i powracać będę o drugich kurach. A żeby nie spostrzegli, że się wałęsam, będę już spał w plewniku, choćbym zmarzł.

– Ależto zima! nie wytrwasz!

– Już ja wiém, co ja wytrwać mogę! – kiwając głową rzekł Janek. – To moja sprawa. Polano drew i czasami suchy chleba mego okrawek przyniosę Motrunie… Bądź spokojny, idź do Rudni, idź cyganku, tylko wszystko mi strach, żebym ci żony nie zbałamucił!

I znowu się śmiać począł głupawo a szydersko.

– Niech ci Mroden-oro płaci – zawołał cygan.

– Chyba że ten ktoś, bo że nie wy mi zapłacicie za służbę, to pewna – rozśmiał się Janek. – I ja téż taki bogaty, że płacy nie potrzebuję; ot widzisz, że wam się na coś przydałem i dobrodziejem jeszcze będę! A! gwałt! ratujcie, głupi Janek dobrodziejem! Umrę ze śmiechu…

To mówiąc pochwycił wór lekko i żwawo, i nie odwracając się do cygana, kilka kroków z nim podskakując zrobił, i obejrzał się.

– Cyganku kochanie – zawołał – już ty mi bądź spokojny, Janek nie da nic wam złego zrobić, i co powiedział, to dotrzyma. O! Janek wielki pan! cha! cha! Janek dobrodziéj!

I na całe gardło śpiewać począł, wlokąc się daléj samym środkiem ulicy i błota, ku chacie swojéj.

Cygan zadumany poszedł napowrót ku cmentarzysku, i spokojniejszy nieco począł się zbierać do drogi.

– Jużem tobie tu Janku mówił – rzekł do Motruny – że ci służyć będzie. Na całą wieś jedna dusza poczciwa, i to w takim kadłubie, że gdyby jéj kto sto lat szukał, w nimby się niedomyślił. Janek ci drew przyniesie i w nocy pilnować będzie; ale jutro jak świt iść trzeba…

Całą noc płakali, a pożegnanie jak śmierć smutne było; jednak Motruna myślała: gdy jego nie będzie, to choć sprobuję na wioskę wybiedz trochę… a Tumry jakoś żywo dumał, że nową wieś i nowych ludzi zobaczy. Ale gdy u progu podali sobie ręce skostniałe i spojrzeli na twarze zbladłe, na oczy zapadnięte i wypłakane, na drżące i sine usta, gdy przyszło się rozstać jakby ich co przykuło, rozejść się nie mogli, i ani Motruna wrócić do izby, ani cygan wyruszyć w drogę.

Tumry wreszcie pierwszy pocałował ją w czoło, podniósł kij i skoczył na gościniec tak prędko, jakby go kto gonił.

Boć goniła go troska, zgryzota, niepokój i nędza, których połowę zostawił Motrunie, a pół wziął do torby podróżnéj.

Zdawało mu się, że staje tak ubiegł z oczyma zamkniętemi. Podniósł głowę, spojrzał i zadrżał wprost sama jedna z całego cmentarza pokrytego śniegiem żółciała mogiła Lepiuka, a na jéj krzyżyku siedział kruk czarny, przekręcał głową i krakał.

—–

Motruna została sama w chacie, a gdy po odejściu męża weszła do środka, ścisnęło się jéj serce na myśl, że już nierychło ujrzy jedynego swego opiekuna. Potrzeba było saméj sobie wystarczyć rękami, głową i sercem; karmić się, by nie umrzéć z głodu, karmić, by nie zginąć z nudy i strapienia.

A w chacie tak było pusto, tak pusto. Prócz kilku wróbli, które już przy nowéj lepiance zajęły sobie w strzesze mieszkanie i świergotały przerywając milczenie, żywego niespostrzegłeś stworzenia: ni psa, ni kota, ni kury, coby szczebiotała w sieni, ni gołębi na dachu, ni głosu krówki z obórki, ni żadnego z tych towarzyszów pracowitego wieśniaczego życia, z którémi jakoś weseléj.

Cały dzień ten zszedł na płaczu; nie zapaliła nawet ognia, i przesiedziała w kącie izby na garści słomy, obwinięta kożuchem i świtą, nie poczuwszy że marznie i kostnieje. Mrok padał, gdy kroki dały się słyszéć koło chatki; ktoś zaszemrał w sieni, zrzucono brzemie drzewek i głowa Janka pokazała się przez drzwi wpół otwarte.

– Dobry wieczór, gosposiu – odezwał się doń wesoło – Ot i ja, wasz stróż i parobek! A co u was i ognia nawet nie ma w piecu!

– A! Bóg ci zapłać – odpowiedziała Motruna – Bóg zapłać żeś przyszedł, bo pod noc straszno mi się robić zaczynało. Nie rozpalałam ognia, bo mi się już nie chciało, a zimna nie czułam.

– No, to ja go rozpalę – rzekł wchodząc głupi Janek – z ogniem, to jakoś weseléj! Przyniosłem także trochę kartofli, bułkę chleba i co tam mogłem znaleść, bo podobno zapasu nie macie. – To mówiąc złożył na ławie swój węzełek, zgromadził gałęzie i trzaski, dobył ognia, i jak najlepsza gospodyni zajął się około pieca.

– Oj! coś-bo u was – rzekł rozglądając się po garnkach – strasznie jakoś gospodarstwo kulawe. Motruno! coto się tobie stało? A toż bywało chwalili na całą wieś, że z ciebie taka doskonała gospodyni.

– E! Janku – szepnęła kobiéta wzdychając – było gospodarstwo, gdy było na czém gospodarzyć a teraz!

– Ale bo to niesztuka – odparł śmiejąc się i jąkając Janek, który się krzątał przy piecu – nie sztuka gospodarzyć, gdy jest na czém; ale jak nie ma z czego, a dlatego i ład jest i ciągnie się…

– Wiecie, jaka nasza dola: mnie już ręce opadły.

– To źle! cha! cha! to bardzo źle, Motrunko! Jak wy sobie pozwolicie, to i mąż nie da rady domowi.

– Ani on ani ja;… zginąć nam podobno!…

– Aj, żebyżto człowiek tak mógł zginąć, gdy zechce, i gdy mu źle ustąpić się; ale to biéda, że chudy pies najdłużéj żyje: – nie zabiją go dla skóry…

Mówił, garnki pomywał, wodę nastawiał, a niekiedy rozglądał się po chatce i okiem rzucał na Motrunę siedzącą w kącie i odrętwioną.

– A ot i nowiny mamy – rzekł po chwili. – Wy nic widzę nie wiecie, co się na wsi i we dworze dzieje, kiedy się mnie nie pytacie nawet!

– Tak mi z tém, jak bez tego! – odpowiedziała obojętnie kobiéta.

– A może i niebardzo! – przerwał Janek – wszakto pozawczoraj jeszcze nasz pan z za morza powrócił!!!

– Pan powrócił! a pani? – poruszając się z miejsca zawołała kobiéta.

 

– Poczekajcieno – rzekł Janek – ot zaraz wam powiem jak to było. Trzeba wam wiedziéć, że mnie nigdy na pańszczyznę nie posyłają, bo ekonom takiegoby cherlaka nie przyjął, chyba za dziecko lub babę. Głupi ekonom! nie wié, że ja za dwóch zrobię, choć i na pół człowieka nie wyglądam! Wczoraj posłali mnie za bratowę do młockarni… Otóż wszystkiego się dowiedziałem; byle uszy, to się jest czego we dworze nasłuchać gotuje się jak w garnku!

Zaciekawiona Motruna wstała i zbliżywszy się do pieca na którym palił się ogień, usiadła naprzyzbie. Janek wieczerzę gotował.

– Wójt, gumienny, ekonom i cała gromada nic nie robili – kończył – tylko gadali a gadali o panu, który powrócił.

– Czemużeś ty Tumremu o tém nie powiedział? – spytała Motruna.

– Myślałem, że wie! – rzekł Janek.

– My tu jak na pustyni! – zawołała kobiéta – co my tu wiedziéć możemy; chyba kto umrze we wsi, jak na cmentarz przywiozą! Ale cóż tam mówili?

– Ot zaraz – coraz się rozgadując mówił parobek – bo naprzód trzeba wiedziéć, że pani umarła gdzieś daleko, i jegomość sam, słyszę, powrócił.

– Umarła! – krzyknęła z żalem w ręce uderzając Motruna. – Ach! ja nieszczęśliwa!

– No! no! nie lamentujcie, bo może i Harasymowicza się zbędziemy – rzekł Janek – to licho dokuczliwe… Pan, słyszę, jak pojechał żółty, blady i słabeńki, tak i powrócił nielepiéj. Nic tam jeszcze doktory nie pomogli. Zaraz, słyszę, jak tylko na próg dworu stąpił, kazał zawołać kapitana, i coś jemu takiego powiedział, że kapitan poleciał do oficyny i pakować się kazał… Mówią, że ma wyjechać… Czegoś się kłócili, i jegomość mu jakieś papiery rzucił w twarz… Ot co ludzie gadają, a dziś gromada hurmem idzie do dworu ze skargą na Harasymowicza.

– A cała nadzieja była w pani – westchnęła Motruna. – Jéj nie ma, umarła i ta biedniaczka!

– Prawda, że to ona was pożeniła – rzekł Janek – musicie jéj żałować, i krowę wam dała. – Hm! ale nie macie za co jéj dziękować, że wam do biédy dopomogła. Byłaby was dola wasza nie minęła… A i pan niezły, gdyby tylko nie lenistwo że mu się czasem do człowieka gęby otworzyć nie chce… Moglibyście pójść do niego…

– To darmo! – cicho odpowiedziała Motruna – to darmo!

Janek spojrzał na nią, ruszył trochę ramionami, i począł łamać gałęzie u progu, przygotowując je do utrzymania ognia.

– Mnie trzeba będzie iść – rzekł – ale na chatę zdaleka naglądać będę. Macie tu gałęzie i łuczywo, świećcie sobie póki nie zaśniecie… I żebyście chcieli dobréj rady posłuchać, tobyście tak rąk nie opuszczali… Jak człek się kręci, to mu na sercu lżéj jakoś… Dobranoc Motruno!… Ja tu niedaleko przenocuję…

Motruna znowu spuściwszy głowę nic nie odpowiedziała Jankowi i zapatrzyła się w pałający ogień, który dwie łzy toczące się po jéj twarzy oświecił… Żegnała niemi kobietę, któréj fantazya więcéj niż serce związała ją na wieki z losem cygana.

– I ona umarła! – mówiła w duchu. – Czasem mi na myśl przychodziło, że powróci, że pomoże, że się choć ona ulituje… Bóg ją wziął, żeby i tę nadzieję nam zabrać.

W takich myślach, dając wygasnąć ogniowi i pozastygać garnkom, biédna żona cygana przetrwała do późna; wśród ciszy nocnéj słychać już było trzecie kogutów pianie na wsi, gdy sen powieki jéj zmrużył.

Ze dniem zjawił się znowu Janek, który poleciał był do swojéj chaty pokazać się braciom i wrócił dopomódz Motrunie ogień naniecić.

Zdziwił się spostrzegłszy ją uśpioną na tém miejscu, w którém wczoraj porzucił z wieczora: ogień niepoprawiony, nie zgarnięty, a garnki ostygłe i nietknięte.

Skrzyp drzwi przebudził kobiétę, a płomień ogniska oprzytomnił znużoną.

– E! e! Motruno kochanie! – odezwał się Janek po swojemu – coś ty mi się nie poprawiasz, nic z ciebie nie będzie! Jaka z ciebie gospodyni drzémać pod piecem. I wieczerzy nie jadła, i obiadu gotować nie myśli. Ja za ciebie wszystkiego zrobić nie mogę; rusz się i sama!

– Do czego? – spytała kobiéta – do pustych bodni i porozsychanego naczynia?

– A czemu bodnie puste? – spytał Janek – to ty winna! Czemu naczynie się porozsychało? nie przez kogo tylko przez ciebie!

– Przezemnie!

– Dawniéj bywało – mówił głupi Janek – Motruna i za cygana i za siebie pracowała: wodę nosiła, chatę lepiła, krzątała się, aż miło; jam nieraz zdaleka patrzał. Teraz ją ani napędzić! Wstyd! wstyd!

– Coś ty mnie łajesz, Janku?

– A muszę, Motrunko kochanie – odpowiedział, wciąż się krzątając koło chaty parobek – bo mnie za ciebie wstyd! Piękna z ciebie żona i gospodyni!

W chacie nie umieciono, na piecu węgle zgasły, garnki brudne! Coś miała cyganowi pomagać, to mu będziesz ciężyć! Wstawaj do roboty!

Jakoż tak szczęśliwie i śmiało przemówił Janek, że Motruna chwyciła się przecież z ławy i pobiegła do ognia; on się rozśmiał i zniknął.

– Doprawdy – mówiła w duchu kobiéta – może głupi Janek i prawdę mówi: co ja wysiedzę pod piecem!

Wtém zaszczebiotało coś i zaskomlało w sieni.

– A toż co? – stając zapytała kobiéta i serce jej zabiło, choć na głos zwierzęcy tylko, bo i tego tak dawno niesłyszała, a tak się jéj żywo przypomniała chata rodzinna!

– Wszakcito kura gdacze w sieni i coś skomli! – Otworzyła drzwi przyświecając łuczywem.

Sionka była od podwórza zamknięta, a po niéj zwijała się para kurek ślicznych, i młody żwawy kogucik, który spostrzegłszy światło, wbiegł na próg, strzepnął skrzydłami i zaśpiewał. Motrunie aż serce zabiło.

– A mój Boże! – zawołała – czubaty! czubate! i jakież śliczne!

Tuż pod progiem leżało kilkudniowe szczenie, skomląc, pełzając i nie mogąc przeleźć przez próg, który na jego nóżki był zawysoki.

– I pies! a! to będzie Kasztan! krzyknęła, chwytając na ręce rudego pieska, który piszczał ze strachu. – Poczciwy Janek! a niechże mu Bóg płaci. Ukradł chyba gdzieś dla mnie szczeniaka i te kury, boby mu ich w chacie nie dali.

Kury tymczasem wszystkie powskakiwały do izby i poczęły już rozpatrywać się w nowém mieszkaniu rozbiegając się po kątach, a Motruna oczyma chodziła za niemi:

– Jakież śliczne, jakież tłuściuchne! jakie wesołe! – wołała wesoło latając za niemi z psem na ręku. – Wychowam Kasztana na stróża naszéj chaty a z kur!…

Zamyśliła się.

– Ale czémże je będę karmić?!

Zasmuciła się tą uwagą biédna Motruna; w istocie, ani na śmietnisku ubogiéj lepianki, ani w izbie nagiéj i pustéj, kurze nawet nie było się czém pożywić, tak każde ziarnko i pyłek były tu drogie. Poczęła rzucać oczyma po kątach, jakby szukała pożywienia dla swojego nowego gospodarstwa, i dopiéro spostrzegła węzełki, które poprzynosił z sobą Janek.

Było tam nawet trochę dla drobiu pośladu, a Motruna co najśpieszniéj posypała go na podłogę. Myśląc także o jedzeniu dla szczenięcia, znalazła chléb, a na widok jego obudził się i w niéj głód, przytłumiony smutném odrętwieniem.

Tak staraniem poczciwego Janka, który się już nie pokazał przez dzień cały, Motruna miała zajęcie, towarzyszów, głos, który ją budził, i jakiś nowy żywioł w życiu, pełném dotąd dni jednostajnie grobowych.

—–

Głupi Janek dumny opieką mu powierzoną, pracował za czterech, żeby wszystkiemu zaradzić, a w domu nie dać poznać swych wycieczek do cmentarza; bo jakkolwiek mało mógł korzystać od swoich dla Motruny, zawsze cokolwiek przynajmniéj tajemnie jéj ztąd przynosił. Nie wzdrygał się téż wcale ukraść, i nie pojmował żeby co złego czynił, biorąc kawałek chleba, trochę strawy, warzywa, lub kilka kur dla żony cygana. Wszystko to, czém zbogacał jéj lepiankę, prawdę powiedziawszy, aż do szczenięcia, kradzioném było; ale tak zręcznie, że się nikt nie domyślał złodzieja. Janek sam potém wysyłany na zwiady, szukał po wiosce tego, co pochwycił, i wieczorem doskonale braci i siostry oszukiwał opowiadaniem o wszystkich kurach sąsiedzkich i kurnikach, które zwiedzał. Co się tyczy szczenięcia, to, zdaniem jego, żarłoczne jakieś stworzenie bednarza pożréć miało: a że najmniéj dbano o psa, niebardzo się téż zniknieniem jego kłopotano.

Z największą usilnością głupi Janek ledwie mógł dniem i nocą wystarczyć na dwie chaty oddalone od siebie; ale się rozdzielał jak mógł, i o siebie nie dbał. W domu zrzucano na niego najcięższą pracę, którą że na pozór leniwie odbywał, stawało mu czasu na dobieżenie do cmentarza i najrzenia na chatę cygana. Motruna nie miała potrzeby ani po wodę chodzić, ani o drwach myśléć, ani się chlebem kłopotać; dla niéj jednéj, kur i szczenięcia było dosyć: