Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

W niedzielę rano nadbiegł Tumry wybladły, żółty, zasmolony, z oszczędzonym chlebem i kilką groszami w węzełku i zdziwił się widząc Motrunę weselszą, witającą go w progu i chwalącą się bogactwem swojego podwórka, a nawet psem, który już szczekać i burczeć poczynał.

Łzy zakręciły się w oczach cygana, gdy mu żona opowiadać zaczęła o Janku; ale się razem zafrasował myśląc, zkąd to wszystko biédny karzeł mógł dostać.

– Ani chybi, musiał ciurawa (kraść) – rzekł w duchu. Poczciwy ciurachan (złodziej), ale nuż złodziejstwo się odkryje? Jego nie posądzą nawet, a na nas biéda spadnie!

Nie śmiał jednak powiedzieć tego Motrunie, która tak się cieszyła gospodarstwem swojém, że i cygan przy niéj poweselał.

– A wiesz – rzekła po chwili – wszakto i nasz pan powrócił i kapitana słyszę wypędził, a nasza poczciwa pani umarła!

– Trzeba iść do dworu! – zawołał, nietyle zważając na śmierć pani, co na powrót pana, cały sobą zajęty cygan – może nam co pomoże!?

– Takto i Janek radzi! – dodała Motruna – ale ty pana nie znasz! Przystąpić do niego trudno: kilka dni chodzić trzeba, nim słowo przemówi, a taki chory, taki śpiący, że sam nie pomyśli o człowieku…

Ha! spróbuję – rzekł Tumry.

Jakoż z południa, odmywszy się trochę cygan, nie bez obawy powlókł się do dworu.

Ale tu przyszedłszy w dziedziniec, opędziwszy się psom, które na niego zajadle ujadały, potrzeba było stanąć opodal od ganku, i czekać zmiłowania losu i ludzi. Chodzili słudzy, mijali, żaden nie spojrzał; któryś spytał i ręką kiwnął, drugi rzucił słowo że pan nie ma czasu, a cygan stać i stać musiał. Nie miał on jeszcze wprawy częściéj do dworu chodzących ludzi, którzy umieją podsunąć się pod okno, zakaszleć gdzie pode drzwiami, i znudzić tak samą cierpliwością swoją, że ich nareszcie albo z niczém odprawią, albo do sieni wpuszczą. Szczęściem dla Tumrego, pan Adam spojrzał ziewając przez szybę, i dostrzegł chmurną, uderzającą wyrazem twarzy i smutkiem postać cygana, który sparłszy się o drzewo z oczyma w ziemię wlepionemi, jak zdrętwiały czekał co los postanowi, sam sobie radzić nie śmiejąc.

Pan Adam nudził się znowu jak dawniéj. Wyjechał był z żoną za granicę leczyć wyżycie się swoje, ale nigdzie dłużéj nad kilka tygodni bez ziewania nie wysiedział. Francuzka szalała ciągnąc go jak przykutego niewolnika za sobą, a on niecierpliwił się tylko, lub zastygły śmiertelnie nudził. Los tak chciał, że to małżeństwo, które przypadek skojarzył, prędzéj niż się spodziewać było można, rozerwać się miało; pani Leroux, późniejsza pani Adamowa, zaziębiła się wychodząc z balu wśród tłumów adoratorów, których jéj nigdzie nie brakło, wpadła w suchoty i umarła.

Wypadek ten przerwał monotonię żywota Adama chwilą prawdziwéj rozpaczy, bo zrazu zdawało się, że pójdzie za żoną: tak się był do niéj przywiązał, tak strata jéj wielkie na nim uczyniła wrażenie; ale gdy karmiąc żal swój, po kilku tygodniach pan Adam począł szykować pozostałe po żonie pamiątki, wpadł na jéj papiery, i te z żalu w gniew i rozdrażnienie go wrzuciły. Tyle tam znalazł miłosnych bilecików, tyle dowodów oszukaństwa, tyle szyderstwa z siebie, że przy najgorętszéj chęci zaślepienia się, musiał ze wzgardą pamięć téj kobiety, która z zimną krwią urągała się jego sercu, odepchnąć. Powrócił do kraju i dawnego życia swojego, a na wstępie znalezione listy kapitana Harasymowicza, rzucił mu w oczy, dając odprawę. Kapitan probował pomimo tego ostać się w Stawisku, korzystając ze słabości Adama, bo mu zarząd majątkiem i życiem cudzém bardzo były dogodne; ale się nie udało. Adam wysłuchawszy skarg gromady, które dodały jeszcze gniewu, wyprawił w kilka dni dawnego faworyta swéj żony.

Znowu więc dwór w Stawisku stał pustką, zamieszkaną przez najstraszniejszą ze wszystkich nud – nudę z życia, wyczerpania, bezsilności. Adamowi nic na świecie nie smakowało, nic go rozerwać nie mogło; konie, psy, ludzie, zarówno mu byli obojętni. Całe dni spędzał w pół-senném dumaniu sybaryty, który przemyśla czémby się potrafił rozbudzić. Przychodziły mu dzikie zachcenia Neronów i Kaligulów, i wzdychał żałując, że dla rozrywki nie mógł spalić Rzymu, by pieśnią pogorzelisko jego uczcić; lub ożenić się z koniem i ubóstwiać bydlę, a lud co go czcić będzie, zbydlęcić…

Ludzie jego nie mogli dać rady zdziwaczałemu tak osobliwszemi chęciami, i niespodziewanemi miotał się gniewami. Były dni łagodności i dobroci bezsilnéj, w których się wszystkim powodować dawał z uśmiechem obojętnym; w innych rzucał się, rozpalał, bił i wściekał bez przyczyny. Po namiętnym wybuchu, następowały dni całe apatyi, milczenia, nieruchomości, przerywane potém wulkanicznemi, niespodziewanemi wybrykami. Niekiedy przypuszczał sługi niemal do poufałości, słuchał opowiadań, zdawał się zajmować losem; a nazajutrz karcił nietylko słowo, ale ruch i szelest, który go podrażnił.

Takim był pan Adam pomimo swéj młodości, zniszczony rozpieszczeniem, próżnowaniem i bezczynnością umysłową. Szczęściem dla cygana, dzień w którym przyszedł był dobą dobroci; i pan spojrzawszy przez szybę na człowieka, który godzin kilka stał nieruchomy oczekiwaniem, począł jakoś swoją nędzną dolę porównywać do jego doli.

– Słota, chłód! jak ten człowiek wytrwać tak może! Musi miéć bardzo coś pilnego, kiedy tak stoi upornie.

Jeszcze z pół godziny przechadzał się pan Adam po pokoju, coraz to poglądając przez okno na cygana i obserwując go, jakby naturalista studyował robaka; jakoś go to zajmowało, nie spieszył się więc z przywołaniem zagadki. Nareszcie, gdy się już zmierzchać zaczynało, a Tumry jeszcze się nie ruszył, posłał człowieka, aby go zawołał do przedpokoju.

Tu pan zasiadł z fajką w podaném krześle, i począł się bawić przybyłym.

– Słuchajno! – rzekł – coś ty za jeden, i czego mi tu stoisz przed oknami?

– Jestem kowal – odparł Tumry – cygan – dodał ciszéj.

– A! a! przypominam coś sobie: jakaś historya, ożenienie!… moja żona… Co to było?

Cygan, któremu się w głowie pomieścić nie mogło, żeby kto dotkliwéj jego nędzy zapomniał, spojrzał na ziewające paniątko wielkiemi oczyma.

– Mówże mi to – dodał Adam – od początku, bo nic nie pamiętam.

Cyganowi niełatwo było się wytłumaczyć i dla zbytku rozdrażnienia, i dla niepokoju, jakim go ten zastygły pan przejmował, zdający się nic nie czuć i nic nie pamiętać; zebrał się wreszcie na historyę swoją, a pan Adam wysłuchał ją nie przerwawszy słowem.

Pomimo że w opowiadaniu był tylko skielet ciężkiego losu młodéj pary, że z niego niepodobna było pojąć co ucierpiała; paniątko zdawało się zajmować kowalem!

– Śmieszna była myśl mojéj żony, rzekł w duchu, pożenić ich, psa z kotem, i wystawić na prześladowanie wioski. Cygan byłby poszedł daléj, a dziewczynę we wsi wydaliby za mąż; a tak! co tu poradzić?

– Czegoż ty chcesz? – spytał cygana po chwili namysłu – kazać żeby cię kochali, nie mogę; a z gromadą sprawa trudna gdy się zatnie! Nie lepiéj żebyś się przeniósł gdzieindziéj?

– Dokąd i o czém? – spytał cygan. – Postawiłem już chatę, dość tu mojego potu na téj ziemi; żonie i nie pora i nie siła rzucać wieś, w któréj się urodziła i do któréj przywykła… Gdyby mi trochę pomocy, gdyby siaka taka kuzienka, ludzieby taki przyjść do niéj musieli: wprzód obcy, potem swoi.

Pan Adam się uśmiechnął, pokiwał głową.

– Probój kiedy chcesz – rzekł obojętnie – ja ci pomódz, pomogę, ale wiem że to darmo.

To mówiąc dobył grosza z kieszeni, wyliczył złotych kilkadziesiąt, i rzucił je na stół; ale z taką wzgardą, tak jakoś niechętnie i bez serca, że ten dobry jego uczynek ledwie nie oburzył cygana. Musiał jednak przyjąć datek, i opłaciwszy go jeszcze rozmową, z któréj pan Adam wyciągnął trochę rozrywki, poszedł weselszy do chaty.

– Muszę téż kiedy pojechać zobaczyć tę chatę za wsią, o któréj mi podobno i ludzie już wspominali – rzekł w duchu; ma to być doprawdy ciekawość! Szczęśliwi ludzie, jak im się chce żyć, jak im niewiele potrzeba.

I ziewać począł znowu, na inny tor myśli wpadając, gdy cygan leciał już do Motruny, pocieszyć ją lepszą nadzieją. W istocie, datek pana mógł wystarczyć prawie na pobudowanie kuźni i piérwszy sprzęt do niéj, gdyby się do roboty wzięto zaraz; ale zima trwała jeszcze, i nic począć nie było można.

Motruna spostrzegłszy zdaleka męża, wyszła już przeciwko niemu, po ruchu jego poznawszy, że nie z próżnemi rękami przychodził.

Spojrzała na pieniądze i uśmiechnęła się składając ręce.

– No! cóż teraz poczniemy? – spytała…

– Muszę kuźnię postawić – rzekł Tumry – ale zima, nie pora, robić nic nie można! Jeżeli ten grosz ruszymy, na wiosnę nie będzie za co rąk zaczepić. Trzeba więc iść pracować na chléb znowu, i czekać!…

– A możeby to i na chléb i na kuźnię starczyło – przerwała Motruna, licząc oczyma pieniądze.

Cygan pokiwał głową.

– Nie – rzekł – łowy (pieniądze) prędko wychodzą, tylko je zaczepić! Drugi raz już ich nie dostaniemy, a tu na warsztat, na trast (żelazo) i na wszystko wiele potrzeba. Zakopiemy je w chałupie, i musim czekać do wiosny. Wiosna niedaleko.

– Niedaleko! westchnęła Motruna: poczekamy, poczekamy.

– A teraz jakoś i raźniéj czekać będzie – odparł cygan. – Zobaczymy co we wsi powiedzą, jak tu na górze młot się odezwie i komin zadymi!!…

—–

Wlokąc się tak powoli na śniegach, słotach, mrozach i odelgach przejechała nareszcie długa zima, a nic w lepiance pod cmentarzem nie zmieniło się jeszcze. Tylko Janek, który już był przywykł służyć żonie cygana i przywiązał się do nich, bo oni jedni mówili z nim jak z człowiekiem, i kochali go jak brata; przygotował zawczasu głęboki koszyk na kołyskę, i niechcąc go jeszcze pokazywać dla złéj przepowiedni, przywiązawszy sznury zawiesił na strych, aby w potrzebie zdjąć go tylko.

Tumry wciąż chodził do Rudni na robotę, a że pracował z ochotą i znał rzemiosło swoje dobrze, majster się nim chętnie posługiwał, zwłaszcza że go niewiele płacił. Ludzie nawet rudeńscy śmieli się ze Stawiszczan na jarmarkach, że takiego kowala pod nosem mając, do cudzych o milę i więcéj chodzą. Trafiło się, że gdy i do Rudni przyszedł kto ze Stawisk, Tumry mu posłużył wyręczając majstra samego, ale nigdy jedném słowem żaden z nich nie zaczepił cygana.

 

Zaledwie ziemia rozpuszczać zaczęła i zieloność się pokazała, Tumry nająwszy człowieka, jął się już nie sam około kuźni żywo, bo rachował na czas roboczy, że we wsi będzie potrzeba kowala i ludzie się taki ku niemu nawrócą.

Grosz cały dany przez pana Adama, był zaledwie dostatecznym na mizerną klétkę z dachem pokrytym darniną, i kupienie co potrzebniejszych sprzętów kowalskich, niedostatecznych do lepszej roboty, ale wystarczających dla wioski, w której zrobienie podosków do wozu, okucie konia, naprawa naralnika, pługa i zazębienie brony: są najważniejszą kowala pracą.

Mularz, który horno z kupnéj cegły stawił; rzemieślnik, który miech zszywał, resztę pieniędzy zabrali, ale kuźnia w kilka tygodni była prawie gotową. Tymczasem jednak, nim się to wszystko wyrządziło, siejba wiosenna uciekła, a Tumry ani węgla jeszcze nie miał, ani obcęg i młotów. Począł więc rachować biedak na kosowicę i kosy, na żniwo i sierpy, na siejbę jesienną i pługi.

Tuż, tuż zdawało się, że już gotowe wszystko że tylko zapalić węgle i stanąć do pracy; ale co chwila pokazywał się brak jeszcze czegoś najważniejszego, i trzeba było albo biedz do miasteczka albo samemu sporządzać.

Już wiosna miała się ku końcowi, gdy wreszcie uznojony Tumry, jednego dnia wszedł do chaty i padł na ławę, wołając:

– No! dzięki Mroden-oro – poprawił się – dzięki Bogu, kuźnia skończona, i choć jutro fartuch zapasać!

Tych słów domawiał, gdy Janek zdyszany cały wsunął się tuż za nim, i klepiąc go po ramieniu krzyknął:

– Cha! cha! wielka nowina! wielka nowina!

– A cóż ci to Janku? z czémżeśto tak przyleciał? – spytała go Motruna z uśmiechem łagodnym, bo się do biédaka serdecznie była przywiązała.

– O staje od wioski – rzekł Janek – wracając z lasu, spotkałem bandę cyganów, która się na łące rozłożyła noclegować.

Tumry wstrząsł się cały, zabełkotał coś niezrozumiale; a Motruna przestraszona instynktowo, załamała ręce.

– Czegoż oni tu przyszli? – odezwała się – po co?

Serce jéj biło sama nie wiedziała czego, i strach jakiś ogarniał; Tumry widocznie był poruszony i zniepokojony, ale usiłował udać obojętność.

– A co nam tam cyganie! – rzekł powolnie – przyszli, to i pójdą przenocowawszy!

– Ale jednak pilnujno ty męża, Motruno kochanie, żeby ci go cyganie nie pochwycili jak swego – dodał głupi Janek.

– Biadato już, kiedy kogo potrzeba pilnować! – odparła kobieta.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże – rzekł gość. – Ale mnie trzeba iść do chaty; dobranoc!

Zwrócił się i pobiegł.

Tumry i Motruna pozostali we dwoje milczący i smutni; myśl obojga leciała ku szatrze cyganów; on zwłaszcza kręcił się i chodził po izbie jakby go piekło, i chwili usiedziéć nie mógł na miejscu. Kiedy niekiedy żona rzuciła nań wzrokiem ciekawym, i wyraz jego twarzy przerażał ją. Nigdy tak jeszcze nie widziała Tumrego jak dzisiaj: wargi mu się trzęsły, oko czarne gorzało, pot lał się z czoła, nozdrza miał rozdęte a pierś podnosiła się i upadała jakby rozpęknąć miała.

Siedli do wieczerzy, ale cygan nic nie wziął w usta, wciąż chodził milczący, chmurny, wpół obłąkany. Od progu jakby uciekał; do progu jakby go co ciągnęło; zdawało się, że mu aż drży ręka by pochwycić za klamkę; ale miał siłę nad sobą.

Rzekłbyś atleta, co drze się z dzikim zwierzęciem; tak walczył z sobą i miotał się żądzą jakąś.

– Słuchajno Motruno – rzekł stojąc w pośrodku izby – Romy (cyganie) wszystko mi popsuć mogą. Spieszyłem z kuźnią rachując na porę roboczą, że zmusi wieś pójść do mnie, jeźli oni tu postoją ze swoją, wszyscy zwrócą się do nich, i my przepadli.

– Za cóżby mieli ich woléć od nas? – spytała Motruna.

– Tamci im nic nie zrobili – jam dla nich winowajca!

– Ale cóż poradzić na to? – spytała kobieta, oczy na niego podnosząc.

– Co? – zawahał się Tumry – co, ja sam nie wiem. Pójdę do nich i powiem, żeby szli daléj.

– Ty! ty do nich? – krzyknęła, porywając się z siedzenia kobieta – po co? żeby cię pociągnęli, z sobą, żebyś przepadł z ich ręki, żeby cię zabili, otruli, oczarowali? Nie! nie! ja cię nie puszczę, i ty nie pójdziesz!

Te słowa wyrzekła tak gwałtownie i namiętnie rzucając mu się na szyję, że Tumry zamilkł przemożony odrazu jéj boleścią; ale śmiertelna bladość twarz mu okryła, i spuścił głowę jak skazany na ścięcie.

– No! to zginiemy, kiedy ty mi nie ufasz, Motruno – rzekł na pozór spokojniéj.

– Ja ci ufam, ja tobie wierzę; ale im ufać nie mogę… Cyganie mścić się będą, żeś uszedł od nich!..

Tumry jakoś się rozśmiał szydersko.

– Takto ty znasz cyganów! – rzekł powoli. – A za cóżby się mścić mieli? Wielużto z nich już poobsiadało na gruntach i gospodarzą na miejscu! Słyszałże kto o zemście nad niemi!

– Ale oni czarownicy, – przerwała Motruna.

– Na czary są czary – odparł chmurząc się Tumry – a mój wzrok także za silny uchodził, bo go żadna siła nie zmogła!

Motruna, na którą spojrzał w téj chwili tym przeszywającym wzrokiem, zadrżała i spuściła oczy; poczuła w istocie jakby gorące żelazo przebijało jéj serce, jakby łańcuch żelazny pierś jéj ściskał, aż oddechu brakło, a w głowie kręciło się i wiło dziwacznie.

– Powiedz lepiéj, że mi nie wierzysz – kończył cygan – ale nie że się o mnie obawiasz. Straszniéj mi tu między twoimi, niż wpośród naszych braci Romów, a jednak widzisz, żem cały i żyję.

– Ale po cóż iść do nich? – błagająco, cicho, szepnęła kobieta.

– Ażeby ich ztąd coprędzéj oddalić!

Motruna nic nie odpowiedziała. Tumry na nią spojrzał, postrzegł ciche łzy, i począł znowu chodzić po izbie, tak gorączkowo i szalenie, że się zdawało, iż lepiankę rozwali bo bił się w niéj jak w klatce!

A kłamał biédny! kłamał szalony! bo nie strach tam go do ogniska pociągnął, ale serce, ale wspomnienie: ta siła tajemnicza węzłów kolebki, łańcuchów pamięci, który chyba starość zrywa, chyba szczęście osłabia. Tumry nie miał jeszcze czasu zapomniéć swych wędrówek po świecie, ani ognistych czarnych oczu Azy, ani zapachów cygańskiej kakabii (kotła), ani swojéj włóczęgi, pieśni, głodu, chłodu, prześladowania i zemsty!

A tak misternie wielki Stwórca złożył każde życie, że jak w owocu ziarnko, jest w niém odrobina szczęścia, jest nasionko pociechy! Boleść podnosi; głód oszala, nędza exaltuje prześladowanie spotęgowuje człowieka, i na dnie tych klęsk zawsze znajdziesz oręż, którym je zwalczyć można. Gdy cierpienie dojdzie do kresu, z niego samego wystrzela siła przeciwna, która już uczuć go nie da.

Tumry choć wiele przebolał, teraz gdy się blizny pogoiły, gdy nowe rany krwią mu płynęły, w życiu przeszłém widział tylko jego roskosze, barwy, zmiany i ruch, za którym tęsknił. Serce jedném słowem zburzone, parło się w stronę braci, a myśl już kręciła się w kole czarowném wspomnień dzieciństwa.

– A nuż to oni? – pytał się w duchu siebie. – Aza, Aprasz, stara Jaga, Pehabaj, Puza; a nużto ten namiot podarty, pod którym mi tyle kropel potu na ziemię upadło? i skrzypiący werden, i koń ślepy… A! gdyby ich choć zobaczyć! Czy téż żyje żona Aprasza i dzieci! Jakbym ich widział: przypadli pod lasem pewnie w dolinie, nie śmieją iść do wioski… rozbili namiot… Aprasz siedzi twarzą w ogniu, bo mu go nigdy nadto, żona jego milczy i dziécię kołysze, Jaga paple, chłopcy skaczą, koń się pasie na rozłogu! A! jak im tam dobrze choć chleba nie mają, jak swobodnie! Żeby ich choć zobaczyć!…

Wzrok Motruny zdawał się na wylot przebijać czaszkę cygana i czytać jego myśli; bo biédna coraz się bardziéj smuciła, a Tumry corazto szalał wyraźniéj.

Bóg wié tam, która była godzina nocy, gdy przy wygasającym ogniu pokładli się spać wreszcie, a cygan obwinąwszy się płachtą, głowę ukrył, by nie pokazać że nie śpi.

Ciągle w nim wrzało to pragnienie przypatrzenia się choć zdala cyganom; i walka z namiętną żądzą w człowieku, co się hamować nie umiał, wkrótce przerosła w stan prawie szału i gorączki. Znużenie po pracy zamykało mu oczy, a cyganie ciągnęli ku sobie; zasypiał, zdrzémywał się, budził, jęczał, i szarpiąc pierś czarną, wpadł wreszcie w stan dziwny, który nie był ani snem, ani jawą.

Wyjątkowe duszy usposobienia wyradzają często dziwne także władze w człowieku, i spotęgowują go, podnoszą kosztem całego organizmu, który się przez posłuszeństwo myśli do cudów wysila; tak nawzajem choroba dręcząc ciało, przywodzi niekiedy duszę do niezwykłych jéj polotów…

Zaledwie usnął Tumry, uczuł się schwycony nieopisaną potęgą, i wstał, cały potem oblany, wprost kierując się ku drzwiom.

Motruna nie spała jeszcze: ostatni płomyk ogniska oświecał cygana, którego się przelękła nieszczęśliwa, nieśmiejąc tchnąć, krzyknąć, ani go wstrzymać. Załamała tylko ręce i opuściła głowę, żeby go tak strasznym nie widziéć.

Tumry zdawał się olbrzymem, tak wyprostował się pod naciskiem niewidzialnéj siły; włosy powstały i najeżyły mu się na głowie, oczy miał słupem stojące, nieruchome i szklane, brew namarszczoną; a w całym nim była taka niepohamowana wola, że żona nie pomyślała nawet przeciwko niéj stanąć ze swemi łzami.

Drewnianym chodem kościotrupa, skierował się do drzwi, otworzył je dotknięciem i rzuciwszy otwarte, znikł w ciemnościach.

Schwyciła się kobiéta z posłania cała drżąca, chcąc zobaczyć, co pocznie; a że księżyc świecił na dworze, ujrzała go jak wyszedł z chaty, nie wstrzymując obrócił w stronę cmentarza, i wciąż niezwykłym chodem posuwając się, znikł jak widmo, w prostéj linii strzałą prąc się do niewidomego dla niéj celu.

Chciała iść za nim, ale ją siły opuściły, do reszty zbłąkało się w głowie i sercu; schwyciła tylko za piersi, osunęła się i upadła na progu. Tumry, krzyku który się wyrwał z jéj ust słyszéć już nie mógł, bo był daleko.

On leciał jak ptak, gonił jak zwierzę, nie wiedząc dokąd go wiedzie żądza, co nim kierowała: przeskakiwał mogiły i krzyże, przelatywał rowy, wdrapywał się na góry, przełaził przez jary, a krok jego był tak pewien, noga tak silna, moc co go wiodła tak zwycięzka, że nic go wstrzymać nie mogło. Żadna zapora nie zastanowiła go chwili: łamał krzaki, rozbijał grudy spiekłéj ziemi, deptał chwasty kolące i nie czuł, że krew mu się z piersi i nóg ciekła.

Nareszcie w głębi doliny pod lasem zaświeciło czerwone światełko, i cygan zadrżał, podwajając biegu.

Księżyc wypłynął z chmur, i przyczynił nowego uroku, dziwnemu obrazowi, który się przed oślepłemi oczyma cygana roztaczał. Noc była ciepła i spokojna, wiatr zaledwie trawy i liście poruszał; niebo miało barwę ciemno-szarą, poprzerzynaną białemi jak wełna obłoczkami. Na dnie parowu szerokiego, który las otaczał z trzech stron dokoła, widać było małe obozowisko cygańskie całe w cieniach, ogrzane tylko jedném namiotu ogniskiem.

Na tle jasnego dymu i płomieni, czarne jakieś postacie snuły się jak widma: to zasłaniając ogień, to usuwając się z przed niego. Część lasu bliższa, w blaskach ognistych stojąca, cudnie malowała się na czarnéj głębi boru. Każda gałąź jakby złotem oblana wyskakiwać się zdawała, w tysiącznych kształtach wyginając się i drobnemi migocąc listkami…

Ale Tumry nic nie widział, i przyspieszonym, w miarę zbliżania się swego do szatry, lecąc biegiem, jak piorun wpadł pod namiot cyganów.

Stanął przed ogniem, zdawał się przebudzać, krzyknął przeraźliwie, cofnął i padł nieprzytomny o ziemię, jak drzewo wiatrem zwalone.

Od wyjścia swego ze Stawiska, gromadka, którą dowodził Aprasz, przewędrowała wielki kawał kraju i rozmaitych doznała losów; może przypadek, może wola Azy przygnała ją znowu w te strony. Młode dziéwczę umiało tak sterować wszystkiemi, że choć pozornie stary cygan przewodził, ona w istocie i nim i bandą kierowała.

Któż tam wié, co się działo w sercu dzikiego dziewczęcia? Dość, że zwrócili się cyganie ku Stawisku. Czy chciała zobaczyć Adama, czy ciekawą była wiedziéć co się stało z Tumrym.

Po jego ucieczce, po wyjściu ze Stawiska, Aza zmieniła się bardzo; została jéj dawna żywość, ale uciekła wesołość. Pobyt we dworze nauczył ją tęsknić za strojem i zbytkiem, których raz skosztowała.

Źle jéj już było w łachmanach dawnych, w gat'i (koszuli) grubéj, w urakha (płaszczu) z prostego hasyka (sukna); chciała białéj pochty (płótna), i krasnéj bucaki, i świecideł, z któremi jéj przy czarnych włosach i czarnych oczach tak było do twarzy!

Umiała jeszcze z niczego stworzyć ubranie, przyodziać się prostą plastą (kołdrą), do kibici, przybrać polnemi kwiatkami, i czystością zastąpić wytworność; ale wzdychała za jedwabiami, których tyle rzuciła we dworze Adama.

 

Często téż, częściéj niźliby chciał Aprasz, któremu wspomnienie zbiega napełniało krwią źrenice, Tumry przychodził na jéj myśl i usta; mówiła o nim na przekor dados'owi (ojcu, bo tak zwano Aprasza) i nie zapomniała do końca: owszem zdawało się, że im był daléj, tém częściéj i niespokojniéj wymawiała jego imie. Sprzeczali się z cyganem ciągle, gdyż on utrzymywał, że niczém go wstrzymać nie było można; ona, że go odepchnęli srogością obejścia i prześladowania.

Aza jednak klęła się i prorokowała jak cyganka, że ten kto raz błędnego życia taboru ich skosztował, nie wytrzyma przykuty do chaty i roli, i powrócić do nich musi.

– Byleby nas zobaczył, byleby dym ogniska romów powąchał, zerwie się choćby z łańcucha i przyleci!!

W podróży powolnéj od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka, cyganie kuli konie, leczyli, wróżyli, zamawiali, a Aza wielka wróżbiarka, wszędzie zwabiała ku szatrom wdziękiem swéj twarzy i czarnych oczu urokiem. I jak prawe dziécię Ewy, lubiła, żeby się za nią wlókł ten łańcuch niewolników, których jeśli jedném nie zwabiła wejrzeniem, posyłała po nich i drugie i trzecie, i uśmiech w pogoń, i mrugnienie, i tę obietnicę roskoszy, która niestety tak często kłamie! Ale nikt nad to wejrzenie, nad ten uśmiech, nad obietnicę nie otrzymał nic więcéj; kiedy niewolnik spętany leżał u nóg cyganki, odwracała się od niego ze śmiechem szyderstwa i zemsty. Serce jéj było kamienne, a pierś jeszcze się nie poruszyła, wtorując czyjéj żądzy, czyjemu błaganiu.

Codzień jéj przybywało wdzięków, codzień w tém szatańskiém wprawiała się rzemiośle. Stare baby wyuczyły ją tańca wyniesionego z Hiszpanii, a śliczna cyganka przy wdzięku prostéj drumli, z kawałkiem płótna w ręku, umiała z niego uroczą układać scenę. Rzekłbyś, że skacząc tak sama, w monominie tym odgrywała cały dramat namiętnéj tęsknoty, która leci ku ideałowi niewidzialnemu, zapala się doń, pragnie i rozbija o mgły i tumany! Chwilami miotała się wesoła, swobodna, jak prawdziwe dziécię cygańskie, i uśmiechała się do tego, który gdzieś zakryty stał przed nią; potém taniec jéj wolniał, czynił się tęsknym, i znów gwałtowniéj nią rzucał, aż wpadła w jakiś szał, w namiętność, która się wysiłkiem i jakby śmiercią pełną pragnień tajemniczych kończyła.

Na ten taniec zbiegali się patrzéć młodzież, starzy i ci nawet, których w początku wiodła prosta ciekawość, których w chwilę potém paliła namiętność: a Aza codzień stając się sławniejszą po miasteczkach, więcéj zyskiwała swym tańcem, niż Aprasz młotem i kowadłem. Stare cyganki, a osobliwie Jaga, która niedarmo to imie nosiła od ognia (Jag) widziały w Azie podporę przyszłości, wróżyły jéj wielkie losy, i chodziły koło niéj jak koło królowéj. Aprasz téż, który chmurno, ale gorącém okiem na nią poglądał, stroił ją teraz i pieścił coraz więcéj, zwłaszcza od czasu, gdy mu milcząca umarła żona. Biédna ta kobiéta jakby czekała, rychło od piersi jéj odpadnie ostatnie dziécię; gdy z kolan zeszło i uścisku matki nie potrzebowało do życia – pochyliła się, i milcząca, bez jęku, jak żyła umarła. W włóczędze schwytała ją śmierć na rozdrożu w smutnym lesie sosnowym, i cygan tam ją pochował, narzuciwszy mogiłę suchemi gałęziami. Nie widać było żalu ani w nim, ani w dzieciach, więcéj zdziwionych jak zasmuconych stratą matki, ani w starych kobietach i reszcie taboru, do którego nie zdawała się należeć, bo ją zawsze gdzią (obcą) nazywano, choć długie z niemi przebyła lata.

Szeptały baby kładąc ją do mogiły niezrozumiałe słowa, mruczał coś Aprasz, który ją w ziemi składał szeroką obwinąwszy płachtą, ale ani jedna łza nie pociekła z oczu cygana. Tylko dziécię najmłodsze nadbiegło nad grób, widząc, że ją weń spuszczano, wyciągnęło rączki ku zimnemu trupowi pochyliło się i upadło na pierś, któréj bicia już wskrzesić nie mogło. Aprasz rzucił się za niém, wyciągnął, oćwiczył, i wkrótce ziemia przykryła zwłoki nieszczęśliwéj.

Po śmierci jéj zdawało się, że Aprasz zapragnie za żonę wziąć Azę; w kilka miesięcy powiedział jéj nawet wolę swoją, ale się naśmiała i potrzęsła głową dumnie.

– Co ci to – rzekła – czyś szalony dados? A tożbym ja twoją ciaj (córką) być mogła, a ty ojcem moim! Tyś stary, ja młoda, i nie mam ochoty być dają (matką) cyganów i niewolnicą mężczyzny.

– Widzisz – odparł Aprasz chmurno – że nie mam ktoby mi był żoną.

– Weź jaką starą niewiastę: dosyć ci jéj będzie dla dzieci, a dla ciebie aż nadto!

– Azo! ty wiesz, że ja szyderstwa nie lubię.

– A ja szydzę! – odparła dziewczyna śmiejąc się i białe ukazując mu ząbki – boś zasłużył na śmiéch! Wyrwij sobie garść włosów i policz w nich siwe: znajdziesz więcéj ich w jednéj ręce, niż ja lat przeżyłam; przystałoż, bym była twoją?

Kilka razy jeszcze Aprasz napadał ją z tém żądaniem, ale go zawsze odparła w ten sposób; a stare kobiety, jéj przyjaciółki, pilnowały ją dobrze od przemocy, i gdy przyszło do walki, krzykiem przynajmniéj stronę jéj trzymały. Aprasz złościł się i zżymał, i groził, ale poradzić nic nie mógł. Postrzegł, że Aza wiedzie go ku Stawisku, w stronę w któréj wspomnienie pana Adama i młodego Tumrego ją pociągało; wściekał się zrozumiawszy jéj myśl, ale sam przeciwko całéj gromadzie, którą zawładła dziewczyna, choć dowódzca nic nie mógł.

W miarę jak się zbliżali do wioski, Aza spoważniała, zadumała się, a strój jéj dowodził, że chciała być piękną: czy dla pana Adama, czy dla Tumrego cygana? – nikt nie wiedział. Aprasz jéj groził, ona się śmiała.

Doszli wreszcie do Stawiska nocą prawie, a cyganka chciała, by obóz rozłożyli w znajomém miejscu na odłogu; ale dados się oparł, i w pustkowiu na dolinie zastanowił werden (wóz) i namiot rozbił.

Aza chciała zaraz lecieć do wioski, ale Aprasz rzucił się do niéj z toporem i pogroził jéj straszliwie, jeźliby się krokiem ruszyła. Stare baby z Jagą na czele powstały wszystkie na dowódzcę, wrzask stał się niezmierny: bo aż do dzieci, cała banda słuchała więcéj Azy niż jego: i przerażony kowal uległ przemocy, bo topór z rąk mu wypadł, a dziewczyna wzgardliwém zmierzywszy go wejrzeniem, zawołała:

– Nie pójdę, bo nie chcę; pójdę, gdy mi się spodoba! Słyszysz, Aprasz! nie boję się ani twych gróźb, ani topora, ani gniewu; a od dziś dnia tyś mi nie dados, ja ci nie ciaj: my obcy! Idź jeśli chcesz i gdzie chcesz moi mnie nie porzucą.

Cygan zaciął usta, błysnęło mu oko czarne na białku, zamilkł i ustąpił.

Co się tam działo w sercu zrzuconego z panowania wodza, którego władzy ostatnia wybiła godzina z ostatnią nadzieją, to tylko jedna może wiedziała Aza, bo go lepiéj znała od innych. Cały wieczór nieruchomy przesiedział przy ognisku, nie mówiąc słowa, nie dając rozkazów, w postaci jednego z tych królów zwyciężonych, jakich nam stare wystawiają rzeźby w wykopaliskach grodów Azyi i Egiptu. Byłby skonał w téj męczarni, gdyby boleść taka zabić mogła; ale ona dręczy, a żywi i dobywa życie z człowieka, by cierpiał.

Aza wzięła rządy nad gromadą nie zważając na niego; ona rozstawiła wóz, ludzi, sprzęty, rozdała wieczerzę, i jak na wzgardę misę strawy z okrajcem chleba kazała postawić przed tym, któremu dotąd piérwszy kęs i piérwsze należało miejsce. Cyganie zdawali się nie zważać nawet na wczorajszego wodza, i jak chorego lwa, każdy z nich jeźli nie nogą, to słowem bolesném potrącał; bo Aprasz bezsilny, zwyciężony, od téj chwili wodzem być już przestał.

—–

Właśnie o krok od siedzącego na zwalisku swéj potęgi Aprasza, obłąkany, senny, padł Tumry, łoskotem upadku swego przestraszając bandę całą.

Aza, która czuwała, chwyciła zapaloną gałąź z ogniska, i przybiegła piérwsza zobaczyć co się stało. Zdawało się, że przeczuła Tumrego, że się go spodziewała: tak zwycięzko spojrzała na twarz jego bladą, martwą, wychudłą, oświeconą płonącą gałęzią sośniny.

– Tak! to on! – zawołała dziwnym głosem – wiedziałam że to on być musi. Ciągnęłam go tu i przyciągnąć musiałam. Ale trup! ale martwiec i upiór! A! a! – dodała zlewając twarz jego przyniesioną przez Jagę wodą z kociołka – cóż mi z niego zrobili gadziowie, i ta jasnowłosa egaszi, dla któréj romów i ich życie porzucił! Na twarzy znać co wycierpiał! Biédny Tumry! zestarzał, znędzniał, nawpół umarł i zamęczył się.