Tasuta

Chata za wsią

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tumry w téj chwili otworzył oczy, podniósł się na łokciu, i zdziwionym wzrokiem powiódł po dziwnych otaczających go postaciach, gorące oko topiąc w pięknéj dziewczynie, która z uśmiechem litości stała nad nim w blaskach swéj pochodni, jak nieziemskie zjawisko. To widzenie wydawało mu się jeszcze dalszym snu jego ciągiem.

– Gdzie ja jestem? – spytał schrzypłym od znużenia głosem, spozierając na romów i na skrwawione piersi, ręce i nogi swoje – nie jestżem w chacie pod cmentarzem, gdziem się spać położył? Gdzież Motruna? kto mnie tu przeniósł! Czy to życie snem tylko było?

– Wszystko sen! – odpowiedziała cyganka, podając mu kubek wody. – Pij, orzeźwij się i bądź pozdrowiony z powrotem pod szatrę naszą! Sprobowałeś życia gadziów, serca ich, szczęścia: powiedz, czy ci lepiéj było z niemi jak z nami?

– Ale to sen! to sen chyba! – trąc oczy począł Tumry. – Prawda! Janek mi wczoraj prawił o cyganach; cały wieczór rwałem się aby pójść ich zobaczyć, alem się spać układł w chacie: jakaż mię tu siła przyniesła?

– Siła, która ptaka pędzi do gniazda, a zwierzę do jamy – odparła śmiejąc się Aza – a któż zna tę siłę, która mocniejszą jest od nas?

Tumry patrzał i opamiętywał się powoli.

– Gdzie Aprasz – spytał – gdzie jego żona.

– Żona jego śpi na rozdrożu – odparła Jaga.

– A Aprasz śpi u ogniska – rozśmiała się Aza – bo od dziś przestał być wodzem naszym! Podniósł rękę na mnie i upadł! Patrz – odsuwając się i odsłaniając siedzącego, dodała dziewczyna – oto Aprasz, który mnie, mnie chciał miéć swoją żoną i niewolnicą! Skiń mu głowę lub pluń na niego, jak chcesz, a nic ci już nie zrobi, bo przestał być silnym!

Wtém stary wódz chwycił się, ukłóty słowem, od ognia, i porwawszy topór leżący na ziemi, z wściekłością rzucił się na Azę; ale nim ją mógł ugodzić, Tumry zerwał się na niego, wpół go objął i powalił, a nadeptawszy nogą gardło, wyrwał mu z rąk siekierę.

Ich oczy spotkały się z sobą i starły wejrzeniem krwawém, a Aprasz zaryczał i dłoń spuścił i źrenicę.

– Tak! – rzekł głucho – jam już bezsilny! Nie panować mi nad wami, ale iść za wozem waszym i słuchać! Puszczaj Tumry, na Mroden-oro (Boga), na Mutes-oro (śmierć), na Nasua-oro (chorobę), giwes-oro (dzień), na rat-oro (noc) klnę się, nic wam złego nie zrobię; puść mię niewolnika.

Ale Aza przypadła ku upadłemu wołając:

– Powtórz! jeszcze raz powtórz przysięgę, i dziesięćkroć ją powtórz, zanim ci uwierzę!

Aprasz począł powtarzać posłuszny.

– Odbierzcie mu towez (siekierę) – zakrzyczała – i czuria (nóż) i odtąd niech ich nie ma w ręku! Dziękuję ci Tumry – dodała – puść go: winnam ci życie. Wielki Mroden-oro przyprowadził cię tu na skrzydłach tęsknicy umyślnie, żebyś mnie uratował! Siadaj i grzéj się u znajomego ogniska, i mów, coś przebolał, bo żeś nie był szczęśliwy, mówi to blada busta twoja (twarz).

– A! a! – odparł Tumry wspierając się na wywróconym miechu kowalskim, na który spoglądał jakby starego witał przyjaciela – nie ma co mówić o szczęściu i doli mojéj. Próżno kto od niéj ucieka! Gadziowie zjedli mnie i żonę, powolném prześladowaniem ogryzając kości, i odstąpili odemnie jak od trupa, a ja walczyłem z niemi. Umarł ojciec Motruny, powiodłem go okiem na cmentarz; musieli mi oddać dziewczynę, ale żyłem nędzą moją i ich złością: bo prócz jednego, nikt z nich twarzy nie zwrócił ku mnie!

– A białaż egaszi twoja? – spytała Aza.

– Egaszi kochała mnie i kocha – rzekł Tumry – ale cóż miłość o głodzie i w niewoli? Dom mój był dla mnie trumną i grobem, tak mi w nim duszno i tęskno i ciasno; oko zawsze jednym karmiłem widokiem cmentarza, mogił i nagiego wzgórza…

– Ale was było dwoje?

– Troje z nędzą, czworo z głodem! – śmiejąc się dziko rzekł Tumry – pięcioro z poczciwym Jankiem.

– Znalazł się któś przecie poczciwy?

– Ale wy – przerwał Tumry – cóż z wami się działo? gdzieście byli, co was przygnało tu znowu, na szczęście czy nieszczęście moje?

– Ja! – zawołała Aza – chciałam zobaczyć co się z tobą dzieje. Aprasz się sprzeciwiał, ale usłuchać mnie musiał! Życie szło jak idzie życie: dzień do dnia niepodobny, a zdaleka bracia rodzeni! Paliło się kowadło, sapały miechy, pracowały ręce, a Aza śpiéwała i skakała gadziom za łowy! (pieniądze). I ot, widzisz, przyszliśmy tu wreszcie może umyślnie po ciebie, a może do młodego Raj'a Adama.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Co robi Raj Adam? – spytała – czy zawsze życie mu tak długie, a młodość tak ciężka do dźwigania?

– Nie wiém – cicho odpowiedział Tumry. – Raj ożenił się był z jakąś gadzią, mówią, że go zwodziła z drugim…

– A cóż miała robić biédna! – rozśmiała się Aza – musiała!

– Pojechali gdzieś daleko po zdrowie dla niego, po wesele dla siebie, a rani (pani) tam umarła.

– Umarła! o! jakże dobrze zrobiła! – zawołała klaskając w ręce Aza – znowu go męczyć będę! We dworze więc pusto?

– On sam tylko!

– Co powié zobaczywszy starą znajomę! – poczęła Aza śmiejąc się do swéj myśli. – Jutro, nie daléj jak jutro, przystroję się jak rani, i polecę do niego!

Spojrzała na Tumrego; on chmurny obracał w ręku zagasłą głownię i milczał.

– Pójdę go męczyć – powtórzyła i śmiać się! A! żebyś wiedział Tumry, ilemto ja już gadziów miała: choć brać garściami! A co mi ofiarowali, a jak się modlili do mnie! Było ich widziéć gdy lecieli za Azą jak gromada szukelów brzęcząc pieniędzmi i obietnicami! Gdym widziała, że który z nich poddać się nie chce i patrzy na mnie chłodno, tom póty paliła go, pociągała, czarowała, ażem za sobą powiodła! O! miałamże miałam roskoszy, gdy wywiodłszy ich daleko, rzucałam po drodze jak ogryzione kości!…

Coś okrutnego było w mowie cyganki, a jednak taki był urok jéj wzroku i głosu; że Tumry drżąc oderwać się od nich nie mógł! patrzał, słuchał i spragniony długą żądzą, nasycić się nie mógł.

Pięknąbo była przy ognisku, a świeże zwycięztwo okrywało ją jeszcze powagą jakąś i siłą nową! Tumry nigdy jéj taką nie widział.

– Ale mówno mi o sobie – zbliżając się i łagodniejąc, odezwała się Aza, o swéj – bukuni (domku) o egaszi (żonie), o życiu!

– Wszystkom ci powiedział – smutnie rzekł i powoli cygan. – Egaszi dobra i poczciwa, ale jéj tęskno za swemi, których nie widzi, jak mnie za male (polem) i namiotem! Płacze i płacze biédna! Bukunia moja, którą krwią i potem zlepił; wygnanka, jak my za siołem stoi na pustkowiu i patrzy się w państwo Mutes-oro, na cmentarzysko gadziów. Ciasno w niéj, głodno, zimno i pusto…

– A nie kwiliż w niéj dziécię? – spytała zamyślona Aza.

– Nie – odparł Tumry – ale kto wié, kiedy się ten głos z drugiego świata piérwszy raz da słyszeć? dziś, jutro może.

Dziś! jutro! toś przepadł? – odpowiedziała cyganka. – Niechno zapłacze dziecina, a uwięźniesz tam na zawsze przy swojéj bladéj egaszi, i zeschniesz w pracy i utrapieniu!

Skinęła ręką!

– Idź skazany – rzekła – jużeś ty nie nasz! Idź! idź! nie patrz na swobodę, nie kosztuj powietrza pod namiotem: tobie zgnić pod dachem uwiązanemu do słupa! Tyś niewolnik! tyś gadzio.

Wymówiła to przekleństwo bez gniewu, z litością raczéj: ale Tumry uczuł je w głębi piersi, jak przepowiednię nieodwołaną. Spuścił głowę, powoli podniósł się z ziemi, potoczył wzrokiem dokoła, jakby ich żegnał, i raz jeszcze spojrzał na Azę.

– Idź! – rzekła dziewczyna – idź do khera (domu), blada egaszi cię czeka! Niech ci się serce nie drze na widok Romów, bo do nich wrócić nie możesz!!…

—–

Otrzeźwiony, osłabły Tumry powracał mozolnie i powoli tą samą drogą, którą we śnie przebył tak żywo i łatwo. Zranione nogi zaledwie go wlokły, ciężka głowa ołowiem spadała mu z karku, serce to biło stem młotów, to przestając uderzać milkło w piersi, jakby na wieki spocząć chciało.

Dziwił się, że tak ogromną przebiegł przestrzeń, która w powrocie wydała mu się nieprzebytą, nieskończoną; wyglądał drogi i błąkał się, i znaleźć jéj nie mógł; kiedy niekiedy odwracał się, by spojrzéć na ognisko, przy którém zostawił Azę! to znów znużoném okiem szukał swéj chaty, cmentarza, wioski i z trudem ścieżki rozpoznawać musiał.

Była to chwila uroczysta, gdy noc ze dniem się łamie, ciemność poczyna walkę ze światłem, śmierć codzienna ustępuje życiu; bladły niebieskie ognie, i księżyc nawet coraz srebrzystszym się zdawał, gwiazdy uchodziły po jednéj w niebieskie głębie eterów, chmury nocne zapadały z jednéj strony, a ranne kupiły się z drugiéj: ptaki, pierwsze stróże żywota ziemi, poczynały śpiewać zmartwychwstanie.

I drzewa i kwiaty budziły się także barwami, które noc ciemna uśpiła, a dzień rozpowijał dla oczu; niektórych kielichy już piły rosę spragnione, inne gnuśniejsze, w powijaczkach jeszcze cieplejszéj czekały godziny. A cisza była długa, przerywana tylko pieśnią rannego ptaszka i nieśpiących kruków i szumem porannéj modlitwy lasów…

Tumry szedł i zataczał się! ani różowy blask wschodu, ani srebrne jasności ustępującéj mu nocy, nie roztworzyły jego źrenicy umarłéj… Nareszcie zobaczył czarne krzyże mogił, chude wierzby cmentarza, żółty grób Lepiuka, i nizki komin swéj chaty.

Przyśpieszył kroku. – Co się tam dzieje z Motruną, zawołał w duchu, jeźli postrzegła że poszedłem? A! żal mi jéj, żal, ale na cóż pokochała cygana?

I minął cmentarz drżący, śpiesząc do drzwi lepianki. Na progu nie było Motruny… tylko głos dziwny, niepojęty, uderzył jego ucho. Nie był to głos zwierzęcia, ani człowieka, ani ducha, nie byłto skrzyp drzewa, ani świergot ptaka, ale wołanie niezrozumiałe, płaczliwe, jakby wzywające litości, w którego głębi słychać było mowę ludzką, i jęki zwierzęcia i łzy człowiecze.

Wszedł na próg i piérwszém co zobaczył, była naga kwiląca dziecina, która leżała przy Motrunie na ziemi. Biédna kobiéta tuliła ją ku sobie płacząc, niepamiętna na boleść swoją, cała już matką tylko!

 

W progu wartował głupi Janek, który dał wnijść cyganowi, dał mu się zbliżyć do żony i poklęknąć u jéj barłogu: ale gdy Tumry wybiegł po chwili odetchnąć i oprzytomniéć, poczwarka zjawiła się na przeciw niego.

Zdziwił się Tumry nie widząc na jego twarzy zwykłego wyrazu litości i uczucia, ale chmurny gniew jakiś i groźbę.

– Co ci Janku? – spytał, z potu ocierając czoło.

– Co ci cyganie przeklęty! – podchwycił karzeł pięść ściskając – gdzieś ty był w nocy włóczęgo, gdy żona jęczała wzywając twojéj pomocy, a choćby twarzy twojéj!

– Nie wiem co się działo ze mną!

– Ale ja wiem – zawołał Janek – szatan cię upętał diabli synu: chodziłeś na tańce z czarownicami!

– Łaj mnie – rzekł Tumry – ale spytaj Motruny czym winien, czym poszedł o swojéj woli, przytomny?

Janek popatrzał nań surowo.

– Ej strzeż się cyganie – rzekł – małym ja człecze, ale jak Bóg Bogiem, jak psa cię zabiję, jeźli żony i dziecka pilnować nie będziesz!!

Tumry uśmiechnął się szydersko i wzgardliwie.

– Janku! rzekł, tobieżto mnie grozić?

– E! i robak kąsa śmiertelnie! – zawołał mały – i ja potrafię choćby robakiem być tobie.

To mówiąc zniknął biegnąc ku wsi, a Tumry wrócił do chaty.

Serce mu się ścisnęło na widok biednéj kobiéty, któréj czoło pot śmiertelny, a twarz bladość okrywała trupia. Spoglądając na niego, jakby błagała o litość dla siebie i dziecięcia, uczuł się winnym choć nie wiedział, jaka siła pchnęła go do grzechu i przykląkł u łoża.

– Co się stało? jak to było? – spytał, ja nie odszedłem od ciebie własną wolą!

– Czarownica cię widać pociągnęła – odpowiedziała słabym głosem Motruna. – Kiedyś spał, zerwałeś się, pobiegłeś, chciałam iść za tobą i upadłam.. Nie wiém co się działo ze mną i kiedy mi Bóg dał dziécię… Otworzywszy oczy spostrzegłam w progu poczciwego Janka, który mnie widać od drzwi przeniósł na łóżko…

Tumry spoglądał na kwilące niemowlę i myśl jego przebiegała cały szereg ciężarów i obowiązków, jakie dla niego na świat przyszły z tém dziecięciem… We dwojgu ledwie żyć mogli: – troje umrzeć musieli… Potrzeba było pomocy osłabłéj Motrunie, pokarmów dla niéj, pieluch dziecinie, sługi w chacie i chleba! chleba! chleba!

Tumry zarabiając nań, musiał opuścić żonę samą, a nie było jéj komu dopomódz w piérwszych dniach słabości.

Chwycił się cygan za głowę.

– Nie ma rady – rzekł głośno – ze wsi nikt nam posłużyć nie zechce, ja sam nie podołam wszystkiemu; pozwól mi pójść i zawołać Jagi cyganki.

Na te słowa Motruna porwała się i dziécię przytuliła do siebie.

– Cyganki! – zawołała – o! nie chcę, nie chcę, obejdziemy się bez pomocy niczyjéj… Oniby mnie struli, oniby mi dziécię porwali!

Tumry ruszył ramionami.

– A tyżeś żoną cygana?

– Tak! tak! – rzekła – ale się boję, boję się! Miej litość nademną!

– Ty sama litość miej nad sobą! – zawołał cygan. – Toć pomrzemy, jeśli nam w tych dniach piérwszych ktoś nie pomoże!!

– A Janek!

– Ale tu potrzeba kobiety!

– Ja wstanę, ja wstanę – pośpiesznie poczęła mówić Motruna!

– To być nie może: kilka dni przeleżeć musisz… A któż tobie i dziecku posłuży, zgotuje; kto cię nauczy jak chodzić koło niego?

Motruna zmilczała, ale na twarzy jéj, z ruchów niespokojnych widać było, że bojaźń ją nie opuściła, choć nie wiedziała co począć.

Chciała sprobować czy nie potrafi wstać, i opadła na łóżko jęknąwszy tylko boleśnie.

Tumry siadł przy niéj na ziemi, i oczy wlepiwszy w dziecię i matkę, pozostał tak nieruchomy, w nieméj jakiéjś rozpaczy.

Wtém drzwi uchyliły się powolnie; spojrzała Motruna i zadrżała, widząc straszną twarz staréj cyganki, ukazującą się powoli z sieni.

Byłato stara Jaga, którą nie wiem, ciekawość czy inne jakie uczucie nagnało w ślady Tumrego. Poczwarna baba, mogąca przestraszyć wyrazem swych czarnych oczu i śmiejąco się zaklęsłéj szczęki. Skóra jéj na czarno opalona, włos kruczy rozrzucony w pozlepianych kosmach po czole i twarzy, pomarszczone policzki, uśmiech bezzębny i wejrzenie drapieżnego ptaka, robiły ją ideałem staréj wiedźmy z baśni ludu! Brudna gata (koszula), zdarta sokha (spódnica) i narzucona na głowę płachta, stanowiły całe jéj ubranie, z pod którego nagie ręce i pierś wyschła wyglądały. Zgarbiona, opierała się na wyłamanym w lesie kiju sękatym, którego długie użycie widać było z rozstrzępionego końca.

Wejrzeniem poleciała po chacie, i weszła z uśmiechem widząc, że będzie potrzebną. Na widok jéj Motruna pochwyciła dziecię i drżeć poczęła, a Tumry zerwał się i stanął zdziwiony, że się tak niespodziewanie zjawiła ta właśnie, o któréj mówił przed chwilą.

Zaledwie nogą na próg wstąpiła, już po cygańsku Jaga obleciała okiem pałającém wszystkie zakątki izby, policzyła garnki, sprzęty, obrachowała stopień nędzy Tumrego, i wiedziała co ma i czém żyje.

Powoli jak kot kołując, skradała się do łóżka.

– Stój, – zawołał Tumry po cygańsku do niéj – agaszi boi się ciebie, drży, płacze; odstąp się ku drzwiom.

– A czegóż się boi twoja gadzia? – spytała Jaga, siadając u progu na ławie – alboż nie żona cygana, alboż to my nie swoi, a nawet nie krewni?… Jabym jéj koło dziecka pomogła, bo ona widzę zacałuje go i zaściska, a poradzić mu nie potrafi…. Toć to moje rzemiosło… i daj mi Mroden-oro tyle lat żyć jeszcze, ilem ja romów i gadziów dzieci na świat wyprowadziła!

– Nie bój się kochaneczko, – zaczęła po wiejsku ale złamanym językiem, starając się przymilić i głos schrzypły spieszczając, a uśmiech czyniąc łagodnym – a toćto i wielkie panie, i ekonomowe, nawet i szlachcianki, nie jeden raz posługiwały się Jagą! Ja się znam koło dzieci, a tobie to podobno piérwsze, to je niebożątko zamorzysz z wielkiéj miłości.

Powstała chcąc się zbliżyć, ale ruch Motruny rzucającéj się do dziecka, oznajmił jéj, że żadnéj nie przyjęłaby pomocy.

– Słuchaj Jago – rzekł Tumry – możesz inaczéj mnie poratować; weź się, rozpal ognia, nastaw wody, zgotuj co… Ona głodna… ja cały dzień pono nie jadłem, i dziecku coś będzie potrzeba…

Staréj w to graj, bo bardzo pragnęła zajrzéć po kątach, a gdyby się co trafiło, wyciągnąć po cygańsku; więc na piérwsze słowo zrzuciła z siebie płachtę, postawiła kij w kącie, i zakasała podarte rękawy.

– A gdzie żar? gdzie woda? gdzie śpiżarnia? Macie mléko?

Tumry uląkł się tylu potrzeb razem…

– Żar… poszukaj w popiele, być musi; woda? zobacz w wiadrze;… w śpiżarni niewiele znajdziesz, a mléka! mléka nie mam…

– Jakto! ani kozy nawet? – zapytała cyganka.

– Ani kozy! – westchnął Tumry.

– O złyż z ciebie gospodarz! – uśmiéchnęła się Jaga rozgarnując popiół, – widać żeś zrzucił skórę romów i rozum ich! Żeby téż tyle tu siedząc, kozy nie dostać nawet! A włóczy się to tego tyle po polu bezpańskich! mogła się która przybłąkać… Ha! ha! ha! a bałbyś się żeby nie poznali, to ją zaraz było przehandlować na targu… Zły z ciebie gospodarz!

– Cóż tu gotować? – spytała – zkąd ja tu wezmę przyprawy? a i wody nawet ledwie męty!

– Po wodę pójdę – rzekł Tumry.

– Nie chodź, nie zostawiaj mnie samą – szepnęła Motruna.

– Po wodę i ja schodzę – odezwała się Jaga.

– A wiész gdzie ona?

– O! uczyć mnie nie trzeba: jużcić dokąd najlepiéj ubita ścieżynka, tam woda pewnie! A może gdzie kozę lub krowę spotkam, to ją dla was wydoję; dajno garnuszka tylko.

– Jago! będzie biéda! – rzekł Tumry.

– A tak to jéj nie ma? – odparła cyganka. – Lepiéj z głodu zdychać, czy na szubienicy tańcować? – wszystko jedno! Daj garnuszka.

Stara wychodzić miała, kiedy się zjawił Janek, z mlékiem, chlebem, dzbankiem wody i węzełkiem krup: trochę tylko drzwi uchylił, dary swoje wsunął, słowa nie rzekł i wybiegł nazad pędem.

Jaga pochwyciła wszystko, a węzełek naprzód wetknęła za pazuchę dla siebie, udając, że mléko przelewa aby je zagrzać prędzéj. Nikt tego złodziejstwa nie spostrzegł.

Od tego poczęła stara swoją posługę w lepiance Tumrego, w któréj od téj chwili rozgościła się już śmiało, widząc się potrzebną.

—–

Dzień już był jasny na niebie, i słońce dopiekało, gdy Aza rozporządziwszy wszystko w obozie, i zdawszy dowództwo cyganowi zwanemu Puza, bo czuła że jako kobiéta utrzymać się na niém nie potrafi; wybierać się poczęła do dworu. Puza niemłody już cygan, krępy, mały, brzydki, który dotąd był ofiarą Aprasza i męczennikiem jego, zabierał się teraz oddać za swoje, gdy niespodzianie kolej rozkazywania nań przyszła. Aza wybrała go umyślnie dlatego, bo była pewna, że dojrzy i uciśnie nieprzyjaciela.

Gromada chętnie się zgodziła na wskazanego jéj nowego dados (ojca) i poszła pod jego rozkazy, a Aprasza nie pytano o wolę.

Młoda cyganka weszła do namiotu i rozpoczęła strój nie bez wielkiego namysłu i rachuby. Wybrała co miała najpiękniejszego, najświetniejszego, w czém czuła że jéj było najlepiéj, i skąpawszy się cała w krynicy, utrefiwszy kosę czarną, któréj ogrom ledwie głowa dźwignąć mogła, wdziała koszulę perkalową naszywaną, kilka na nią sznurów korali i bursztynów, spódnicę w kwiaty, fartuch jedwabny, kaftan czerwony szyty, na wierzch narzucając rańtuch cienki, który ufałdować umiała z instynktem artystki.

Białe płótna i krasne farby ubrania, dziwnie podnosiły wdzięk jéj twarzy opalonéj, ale świeżéj i rumianéj, wśród któréj zęby i białka jak śniég błyskały. Z pod czarnych rzęs długich, gdy ognistém rzuciła okiem w potłuczone źwierciadełko, uśmiech przeleciał po jéj ustach…

– Zginiesz Raj'u, zginiesz w tych oczach! – zawołała w duchu – spalę cię na węgiel! o! spalę; żebyś był kamieniem to zapłaczesz!

– Czemuż mi tak słodkie łzy ludzkie? – poczęła się pytać siebie zadumana – nie wiem; ale kiedy je spostrzegę, gdy jęk posłyszę, to tak mi się chce mordować i męczyć, zabijać i nękać, jak dzikiemu zwierzęciu! A jednak, jednak – odpowiedziała sobie w duchu – gdyby mi tak Tumry zapłakał, zajęczał, poleciałabym może ratować go i bić się z tymi co mu łzy wycisnęli! Tumry! Tumry! Ale to już nie cygan: bladą egaszi pokochał, a Aza mu nie miła.. Wczoraj przecie przyleciał! O! i patrzał na mnie! a jak obronił od Aprasza! a jak zdawał się spragniony!… Nie! nie! – potrzęsła głową – Tumry przepadł… pójdę męczyć! Raj'a Adama.

I raz jeszcze wejrzawszy w zwierciadełko, śliczna Aza wyleciała z namiotu, a wszystkie stare cyganki widząc ją tak wystrojoną i piękną, uśmiechnęły się złośliwie, bo wiedziały, co to znaczy, i Aprasz ujrzawszy zdala odchodzącą zżymał się, a usta zagryzł do krwi.

Sama jedna młoda dziewczyna puściła się ku wiosce, znając dobrze którędy od niéj do dworu; a szła jak cyganka, nie powolnym chodem gadziów, ale tym polotnym biegiem włóczęgów, których życie upływa na nogach, w wiekuistéj wędrówce. Pochylona naprzód, z rąbkiem którym wiatr powiewał daleko, zdawała się leciéć bardziéj niżeli iść po ziemi.

Oko wlepiła w niebo, jedną ręką ujęła koniec zasłony, drugą podniosła fartuch i gnała szalona, nucąc jakąś piosenkę.

Dopadłszy do wsi, zatrzymała się nieco, i zdawała się na wpół przypominać, wpół węchem dochodzić drogi, o którą pytać nie potrzebują cyganie; potém brzegiem stawu, ścieżką ledwie widoczną, pobiegła przez ogród do dworu.

Pan Adam ledwie przebudzony, siedział w ganku w szlafroku, z długim w ustach cybuchem; gdy jak sen, jak widmo, skoczyła na schodki, ze schodków przed niego wystrojona dziewczyna, śmiejąc się do rozpuku.

– Ha! ha! – zawołała poczynając taniec swój przed nim od najnamiętniejszych skoków – Raj Adam tęsknił za Azą, Aza za Rajem Adamem, i wróciła do Stawiska! Widzisz, przyszłam znowu poprobować życia z tobą, rzucić ci węgiel za pazuchę i odlecieć jak bociany!!…

Niepodobna wyrazić, jak się zmieniła twarz skamieniała młodego człowieka na widok czarodziejki, tak powoli musiał się ożywiać od toku namiętności i geniuszu, sławny posąg Pigmeliona! Ostygłe oczy poruszyły się, zajaśniały, usta otworzył uśmiech niezwykły, czoło zadrżało jak morze od wiatrów poranku, i pierś żywiéj zapragnęła powietrza…

Nareszcie zerwał się i skoczył ku Azie.

– A! to ty! czyż to być może?

– Ot! ja! ja! paniczu! – odpowiedziała, rzucając mu się wprost na szyję dziewczyna, i paląc go uściskiem szalonym.

– Nie zapomniałżeś mnie przecie? nie? a wieleż kochał już po mnie?

– Zkądże ty tu?

– Spadłam z obłoków, bałwany (wiatry) mnie przyniosły… Poprostu zatęskniłam za tobą, kazałam zawrócić werden, i napowrót do Stawiska!

– I będziesz moją! – zawołał Adam w uniesieniu.

– Nie! – śmiejąc się i odpychając go zlekka, odpowiedziała Aza – ty moim będziesz Raj Adamie! Jam niczyją nie była i nie będę!

 

A! jak jéj z tą dumą było do twarzy!?

Nie wiém jak to nazwać zechcecie; czy miłością, czy dziwactwem? To pewna, że właśnie tego rodzaju namiętnéj rozrywki potrzebował zużyty Adam, żeby poczuć że żyje jeszcze. Cyganka paliła go oczami, mową, uściskami, obietnicami, szyderstwem; cierpiał, ale czuł że żyje. Kto inny silniejszy od niego, ale dumniejszy może i więcéj panujący nad sobą, byłby Azę zmusił do zmiany, lub sam ją piérwszy porzucił! on z rozkoszą dawał się męczyć, nie mogąc ani oderwać się od niéj, ani przemódz jéj szaleństw bezlitośnych. Przeklinał jak szatana, a kochał jak anioła. Aza téż dobrze znała całą siłę swoją: używała jéj i nadużywała. Po długiéj włóczędze, po cygańskiém życiu, smakował jéj zbytek, wczas i atmosfera dostatków, która ją otaczała. Czasami zdawała się wśród niéj tracić ogień, który w piersi jéj pałał, zaduma zalegała czoło, usta śmiać się zapominały: nieruchoma siedziała godzinami w miękkiém posłaniu; półsenna, półumarła; to znów zrywała się cyganka, błysnęła ząbkami, oczyma, ustami i rozpoczynała swój taniec namiętny, jak skoki dzikich ludów.

Ale w obudwu zarówno usposobieniach ducha, odpychała Adama, nielitościwém chłoszcząc go szyderstwem: raz ze wzgardą poważną, to znów z wesołością trzpiotowatą.

– Jak ja mogę kochać ciebie pytała go – powiedz sam: jestże dwoje ludzi mniéj do siebie podobnych? Jam dziki zwierz pustyni! ty dziecko zapiecka wymokłe, zbladłe, chude i bezsilne. Jeden mój uścisk zgniótłby ciebie, jeden pocałunek by cię spalił; a w piérwszej kłótni, która z każdéj miłości jak para z wrzątku wyrasta, jabym cię zabiła jeźli nie ręką to słowem!

Upokorzony pan Adam milczał, szczęśliwy jeszcze, że mógł u nóg jéj leżéć i patrzyć w te oczy, nad które wymowniejszych nie widział w życiu…

Cyganka zwykle we dnie dowiadywała się do obozowiska swego, które teraz rozłożyło się na odłogu bliżéj wioski i zostawało pod opieką dworu a więc bezkarnie mąciło spokój chłopów, lub rozsypywało się po okolicy; a na resztę dnia i nocy wracała ze starą cyganką do pana Adama. Choć droga nie wiodła ją tędy. Aza codzień prawie przechodziła około chaty Tumrego, na którą ciekawém rzucała okiem, jakby nietylko w nią, ale we wnętrzne życie, które w sobie zamykała, zajrzeć pragnęła. Oczy jéj zapalały się naówczas namiętnością, gniewem, zazdrością i nie wiém jakiém uczuciem, zlepkiem tysiąca uczuć dziwnych, miotających sercem dzikiego dziewczęcia.

Piérwszy raz tu przyszedłszy stanęła, aby policzyć może, ile dni pracy, znoju i trudów Tumry na swą lichą musiał położyć budowę; pokiwała główką, rzuciła ręką i poszła do dworu. Odtąd codzień prawie przelatywała około cmentarza i chaty, ale wejść do niéj nie śmiała, choć uchem i okiem śledziła co się tam działo. Ani Tumry, ani nikt jéj tam nie spotkał.

Dni leciały piorunem we dworze, ale powolnie wlokły się w chacie kowala. Motruna leżała zesłabła z dzieckiem, którego obawiała się od piersi puścić, oka nawet do snu zmrużyć ze strachu nie mogąc. Stara Jaga przerażała ją swoim uśmiechem, usłużnością i wzrokiem, w którym dziecko wsi przeczuwało skrytego nieprzyjaciela.

Napróżno prosiła Tumrego, aby ją oddalił; jemu lżéj było ze starą cyganką, i śmiał się z próżnych strachów żony.

Od nocnego widzenia się w dolinie, Tumry nie spotkał jeszcze Azy; dowiedział się tylko od Jagi, że była we dworze. Zadrżały mu usta i pobladł, gdy to usłyszał; ale więcéj nie spytał nawet o nią.

Sama téż stara cyganica co dzień niemal donosiła niepytana, o dziwach życia dziewczyny, w któréj pan dworu zakochał się, jak mówiła, na dobre.

– Mówią – dodawała – że gdyby tylko chciała, pewnoby się z nią ożenił; ale głupia Raklora (dziewczyna) śmieje się z niego, poniewiéra, i ani myśli o nim! O głupiaż, głupia! – szeptała – gdyby inna była na jéj miejscu, cobyto skorzystać można! Prawda, że Raj blady, nędzny, bezsilny, ale czyżto z nim żyć zawsze?

I takim uśmiechem kończyła swe narzekanie, jakby mu chciała podać kubek trucizny. Strasznąbo była istotą ta Jaga! rodzajem kościotrupa dusznego, w którym ze wszystkiego co ludzkie, sama chciwość i łakomstwo pozostały. Wprawdzie zawsze prawie starość przybiéra te dwie cechy wieku, w których tętni jeszcze miłość własna, co wprzód służyła za jądro innych, przystojniéj odzianych namiętności; ale gdy nago i bezwstydnie wystąpi w zesłabłym i schorzałym człowieku u schyłku życia, skąpstwo, pragnienie nienasycone i chciwość: – czynią zeń poczwarę obrzydłą. W staréj cygance wszystko już było zgasło: uczucie, przywiązanie, czułość wszelka i pamięć; a że ją nędza chłostała życie całe, chciwość dziwna, zwierzęca, rozpasana, wzmogła się w niéj do najwyższego stopnia. Chwytać, chować, zabierać, stało się jedyną namiętnością Jagi, która kradła instynktowo, machinalnie, co tylko w ręce jéj wpadło. U Tumrego nawet, wśród nędzy codzień widoczniejszéj, nie mogła się powstrzymać od kradzieży tego, czego ani schować, ani zabrać nie umiała; a w obozie codzień jéj coś wytrząsano z węzełków i smagano nieszczęśliwą, która nazajutrz rozpoczynała na nowo. Nie dziwujmy się staréj Jadze, w naszym świecie ilużto starców zbiéra, dusi, chwyta jak ona; ilu innych wykształceńszych obraca ten popęd w jakąś manię kollekcyi, w zapalczywą chęć pieniędzy i mienia?

Tumry nie zważał na szkody jakie mu wyrządzała cyganka, rad, że z nią trochę w chacie lżéj było, zresztą nie widział wcale co się koło niego działo, i w smutku jakimś zatopiony, chmurny, zamyślony, zmęczony, całe dni spędzał na ławie przeciw łoża Motruny.

Kuźnia jego była gotową, ale nikt nie przychodził, choć pod namiotem cyganów kowadło milczało także: ludzie szli do wsi sąsiednich, a żaden nie zabłądził pod cmentarz. Od dni kilku, gdyby nie Janek i niewyczerpana pomoc jego, uboga jak on, ale ciągła, jużby jeść co nie było w chacie. A tu na głod i nędzę przybyła trzecia istota jeszcze, któréj wyschłą piersią Motruna wykarmić nie mogła.

Tumry chciał iść do dworu, ale nie śmiał; wahał się, od dnia do dnia zwlekał, a sam siedział z założonemi rękami, czekając, zdaje się, śmierci czy jakiegoś końca, z poddaniem się losowi zdrętwiałém.

Aza o wszystkiém wiedziała od Jagi, która co dzień chodziła pod namiot i widywała się z dziewczyną; a choć miała czém pomódz Tumremu, nic nie zrobiła dotąd.

– Dobrze mu tak – mówiła przez zęby białe ścinając usta – chciał białéj kobiety i życia gnuśnego w chacie, chciał być gadziem, kiedy go Bóg Romem stworzył, niech cierpi! Życie siedzi głęboko: głód go i ból nie dostanie!

Jednakże przechodząc około cmentarza, codzień oko jéj mglistszém wejrzeniem patrzało na lepiankę; i raz, gdy pan Adam u nóg jéj po obiedzie spoczywał, czekając jaki rodzaj nowéj męczarni wymyśli nań dziewczę nielitośne, odezwała się do niego:

– Słuchaj Raj Adamie: co wam zrobił cygan Tumry, że u was z głodu umiera?

– Kto? gdzie? – z ciężkością przypominając sobie, zapytał pan Adam.

– Kowal Tumry, co siedzi pod cmentarzem.

– Wszakżem mu dał żonę, krowę i pieniądze? – rzekł ziewając pan Adam – czegóż chce więcéj?

– A ludzie twoi go prześladują: nie ma roboty, odpychają go wszyscy, siostry i bracia zaparli się ich! Czyżbyś ty nie mógł rozkazać, żeby było inaczéj?!

– Rozkazać ludziom żeby kochali? – z uśmiechem zapytał pan domu – samaż mi powiedz czy można?

– Kochać! nie, ale słuchać powinni! Tyś tu pan: alboż ci nie wolno posłać ich do kowala, jak posyłasz gdzieindziéj?

– Wolno mi, – rzekł Adam – ale na co się to zda?

– Sprobuj!

– Chcesz, sprobuję – odparł młody człowiek i rozkazał nazajutrz przywołać gromadę.

Rzadkato była rzecz rozmowa tego pana z czeladką i ludźmi. Powolny i łagodny do zbytku przez lenistwo więcéj niż dobroć istotną, nie wdawał się wcale w to, co się działo u niego, i nawet w dni uroczyste przyjęcia gromady, rzadko się słowem do niéj odezwał.

Rozeszła się więc wieść zwołania starszyzny po siole, jak nowina niezwyczajna; a Maxym Lach, Skorobohaty i Symiacha, stojący na czele starszyzny, łatwo odgadli o co iść miało. Wieczorem po zapowiedzi atamana, skupili się w tyle za karczmą dla narady.

– To nic – rzekł Maxym – to pewnie cygańska sprawa. Ten czort cyganica w oko mu wpadła: będzie prosił za kowalem…

– O ho! – parsknął gniewnie Skorobohaty, podnosząc rękę do góry – z tego nic nie będzie: pamiętam ja słowa nieboszczyka Lepiuka! Toć i wstyd całéj wiosce zrobił ten przybłęda, że nam z przed nosa wziął dziéwkę, i gromada się zarzekła, że go zmusi pójść precz.