Tasuta

Chore dusze

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Wiktor słuchał, nie zaprzeczając; wzrok jego rozmarzony także błądził po salce.

– Rzekłeś że rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną – wyrwało się stojącemu w kącie hr. Filipowi z wyrazem namiętnym, który mu był niewłaściwy. – Na to okréślenie zupełnie się zgadzam. Jestem uczniem Schoppenhauera i znajduję, że nad to życie nasze niéma nic głupszego i nielogiczniejszego.

– Stare rzeczy, wyszarzane, daleko od frankfurckiego filozofa dawniejsze – odezwał się hrabia August. – Nieskończenie łatwiéj i w świecie i w dziełach sztuki widziéć strony ujemne, niż dodatnie, chociaż umysły tak zwane krytyczne uchodzą za coś wyższego. Do widzenia światła, dobra, piękności, tajemnych sił natury, jéj potęg, potrzeba być obdarzonym wyjątkowo pewnym rodzajem jasnowidzenia, które jest tylko udziałem wybranych. Oglądanie tych jasności jest jakby widzeniem oblicza Bożego, które oglądać niekażdemu dano, gdy do postrzeżenia plam, kaléctw, słabości mamy wszyscy zdolność wrodzoną.

– Przeczę temu! – odezwał się gwałtownie hr. Filip – przeczę! neguję!

Hrabia August zwrócił się ku niemu, wyzywając o dowodzenie. Filip ruszył ramionami i dodał tylko:

– Dziwactwo!

Wiktor na obu patrzył i słuchał z zajęciem, oczekując końca, gdy ks. Teresa od stolika, przy którym siedziała, wtrąciła:

– Hrabio Filipie, jesteście dziś w jakiémś usposobieniu wyjątkowém. Musiało się wam coś przytrafić.

Zagadnięty tak wprost do siebie wymierzonym strzałem, Filip okazał że go to mocno obeszło i odezwał się gwałtownie:

– Mościa księżno! ja jestem predestynowany, żeby mi się cokrok coś nieprzyjemnego trafiało. To mój chléb powszedni. Nie jest to wrażenie dnia, ale życia całego.

– Ale nie! – zaprzeczyła łagodnie księżna. – Cóż cię w życiu tak nadzwyczajnego spotykało?

– Mnie? – podchwycił Filip – nadzwyczajnego? Właśnie, mościa księżno, mam tę nieszczęśliwą właściwość, że mnie gniotą utrapienia bardzo zwyczajne, a nieznośne. Życie się zmarnowało na omyłkach i naigrawaniach losu.

– A, tak, na omyłkach, ale nie losu, tylko własnych – rozśmiała się księżna. – Obwiniaj-że o nie samego siebie.

– Tak – podchwycił hrabia – ale któż włada i rządzi sobą? Jesteśmy wszyscy skazani na to, aby spełniać co nam konieczność narzuci i bezsilnie patrzyć na to, jak sobie z nas stroi żarty.

– Zaprzeczasz własnéj woli? – zapytała księżna.

Filip ruszył ramionami.

– Czcze słowo! – zamruczał. – Ja się uważam za niewolnika. Mam tylko tę przyjemność, że czuję doskonale i widzę ciążące kajdany.

– Ale dajcież pokój biédnému temu niewolnikowi! – zawoła ze swojego kątka Ahaswera. – Wpadniemy w rozprawy o wolnéj woli i fatalizmie i wieczór przepadnie…

Wszyscy po tém odezwaniu się widocznie znudzonéj księżny wstrzymali się od dalszéj rozprawy. Nie umiał nikt rozmowy zawiązać na nowo. Wtém gospodyni zagadnęła Wiktora:

– Wprowadź nas pan, co tak kochasz sztukę, w zaczarowany świat jéj… Tam będzie nam jaśniéj i weseléj. Jestem pewna że znajdziesz nam coś do powiedzenia o jakiém nowém arcydziele, obrazie, posągu, wykopanym szczątku, o jakiéj wystawie w pracowni artystów… Jest ich tylu!

– Popiéram z całych sił wniosek naszéj gospodyni – dorzuciła księżna Teresa.

Wiktor wahał się jeszcze z odpowiedzią, gdy poeta, który nie chciał się dać zaćmić, pośpieszył odezwać się za niego.

– Żądacie panie niemożliwéj rzeczy od szanownego kolegi – (upiérał się przy tém koleżeństwie). – Gdzież teraz w świecie sztuki jest cóś nowego a godnego zastanowienia? Artyści się powtarzają do znudzenia, a ci nawet, co geniusz mają, starają się go do wymagań świata przykroić i obcinają sobie skrzydła. Obrzydliwa trywialność i pospolitość górą!

– Na to ratunek gotowy – wtrącił Wiktor. – Możemy się cofnąć w ubiegłe wieki i powrócić do arcydzieł.

– Które należały do innych epok, do innego, umarłego świata, były owocem ich pojęć, potrzeb, życia – zawołał prędko Emil Marya. – Są to arcydzieła, ale potrzeba wyjść z siebie i stać się innym, starym człowiekiem, aby je ocenić i zrozumiéć.

– Arcydzieła są wiekuiste – szepnęła księżna.

– Wiekuistego niéma nic na ziemi – mówił poeta coraz żywiéj. – Nawet arcydzieła są znikome. Nie mogą one w zupełności odpowiadać wymaganiom coraz rosnącéj, czy przerastającéj cywilizacyi.

Paradoks ten, trącący herezyą, śmiałością swą zwrócił wszystkich oczy na poetę, który rad był ze sprawionego wrażenia.

Księżna Ahaswera podniosła się nieco z kanapy, chcąc się lepiéj przysłuchać dalszemu wywodowi założeń swojego teraźniejszego protegowanego.

Emil Marya ciągnął daléj, głos podnosząc:

– Ani Wenus medycejska, ani Apollo belwederski, ani owo sławne torso, które Michał Anioł uwielbiał, mojéj potrzebie dusznéj nie odpowiadają. Linie są cudowne, rysunek, czysty niedorównany, wykonanie mistrzowskie, a jednak cóżmi ona mówi ta Wenus? Jest-li to niewiasta w pełni znaczenia tego wyrazu, wedle pojęć naszych? Promienia geniuszu na jéj czole, poczucia swéj godności i samoistności w niéj niéma. Jest-to niewiasta, jaką wyszła z rąk Boga, ale nie kobiéta, która się własnym trudem i duchem wyrobiła na wyższą istotę. Na czole jéj niéma promienia. Osłania się wstydliwa z zalotnością i wyszukanym trochę wdziękiem; dusza w niéj śpi jeszcze… Apollo belwederski jest-li mężem wedle myśli naszéj? To jeszcze pół-człek, pół-bóg, który walczył z naturą dziką pięścią; cała jego potęga w silnéj dłoni. Tak samo tors jest apoteozą muskułów… Zdaje się nie potrzebować nawet głowy. Cóżby tu dodało nizkie czoło tego Obra, w którego śpiącym mózgu myśl inna nie postała nad walkę o byt zwierzęcą?

– Zrób pan wyjątek dla umiérającego gladyatora – rzekł Wiktor.

Poeta zwrócił się ku niemu.

– Miałem go uczynić właśnie – odparł. – Tak! umiérający gladyator, to świtanie nowego świata, to nowéj ery zwiastowanie. Tu już nie zwycięztwo siły ubóstwione, ale poszanowanie, uświęcenie boleści. Ten, co stworzył gladyatora, już w duszy poganinem nie był, miał współczucie dla ofiary.

Wiktor skłonił głową potwierdzająco i stał chwilę zadumany. Słuchający z zajęciem hrabia August odezwał się, przerywając milczenie:

– Dla panów, którzy się liczycie do wybranego zastępu artystów – rzekł, zwracając się do Wiktora i Emila – dla panów powinno to być pociechą wielką wbijać was w dumę, że z całéj umarłéj przeszłości co pozostało żywém, co przetrwało wszystkie zniszczenia, co dziś mówi i świadczy o niéj – to dzieła sztuki.

– Dzieła sztuki, a raczéj dzieła ducha – dodał Wiktor. – Ale niewielu natchnionym daném było podnieść się do takiéj wysokości, by dzieła ich ocenione zostały przez współczesnych i przeszły na spuściznę przyszłości. Tak jest, zaprzeczyć temu niepodobna, że gdy pisarz, artysta, poeta w życiu i w społeczeństwie jest niemal pogardzoną, a przynajmniéj lekceważoną istotą, gdy ludzie, wśród których żyje, spychają go na stanowisko bardzo podrzędne – po upływie pokoleń kilku ci pariasowie późniéj sami jedni powołani są do reprezentowania swojego wieku. Za życia mąż wielkiego ducha jest najczęściéj popychanym, wyśmiéwanym, ledwie cierpianym wśród tych co panują, co przewodzą, co stają u steru, na widowni. W kilka dopiéro dziesiątków lat po zgonie, wszystko co tych nieznaczących biédaków gniotło, otaczało, zaciemniało, rozpada się w gruzy. Z całéj epoki zostaje kawałek papiéru, zapisany ręką ubogiego wyzwoleńca, mnicha, kamień wykuty dłonią tego, co ledwie miał ją czém przy siłach utrzymać, płótno sprzedane za garść miedziaków… i to są jedyne wieku świadectwa i pomniki. Z tych późniéj przyszłość czyta i sądzi o wszystkiém. W nich znajdowało się jedyne życie, w nich biją pulsa, które dawno tętnić przestały!

– Nie powinniście się panowie uskarżać na losy swoje – wtrącił sarkastycznie br. Filip. – Możecie wiele za życia przecierpiéć, ale zato po śmierci.... apoteoza!

– Skarżyć się mogliby ci, co do téj kategoryi należą – wtrącił Wiktor, wskazując na poetę – ale nie powinni. Raz że skargi na nic się nie zdały i upokarzają tego, co się z niemi odzywa, powtóre, że już za życia twórczość duchowa nagradza się rozkoszą, o któréj pojęcia nie mają ci, co jéj nie doznali. Boleść zaś, upokorzenie, cierpienie są bodźcami potężnemi do nadzwyczajnego podniesienia ducha, którego może bez nich osiągnąćby niepodobna.

Hrabia August zdala potwierdził ten aforyzm, Filip się uśmiéchnął.

– Na żadnym narodzie nie sprawdza się tak dobitnie to twierdzenie, jak na naszym – dodał Wiktor. – Boleści winniśmy rzewną elegią pieśni Szopena, poezyą Adama, natchnienie Juliusza, arcydzieła Zygmunta, może wszystkich naszych kunsztmistrzów, artystów, wszystkie sławy i wielkości nasze współczesne. Kwiaty-to są, które tylko krwią i łzami podléwane, mogły z taką potęgą formy, z takim blaskiem barw się rozwinąć.

Emil Marya z teatralną swą żywością zbliżył się do Wiktora i uścisnął go.

– Wielką, świętą wyrzekłeś prawdę – zawołał. – Ja, com niegodzien żadnego z nich rzemyka rozwiązać, znałem ich wszystkich i potwierdzić mogę nie z teoryi, ale z żywego widzenia, jako świadek i współcierpiący, słów tych najwyższą prawdę. Czémże było życie najszczęśliwszego z nich napozór, Zygmunta? Szeregiem walk ze światem, z rodziną, z sobą, dla inspiracyj wielkich, dla gorącéj miłości dobra, piękna i wszystkiego, co mu w niebiosach jego ideałów świéciło. Tych postulatów ducha swojego szukał na wszelkich drogach, dostępnych i niedostępnych, w filozofii Hegla, która mu nie starczyła, w mistycyzmie, który go nie nasycił, w sztuce, w poezyi, w teoryach społecznych, w jasnowidzeniach natchnionych, w religijnych ekstazach… Twórczość jego cała płynęła z nieukojonéj boleści, z krwawych ran, których nic zabliźnić nie mogło. Niéma w jego pismach jednéj nuty, któraby nie dźwięczała jękiem. Duch jego nie zwątpił do końca, ale się rzucał w zapasach nadludzkich z całym światem, który ironią rzeczywistości naigrawał się temu nienasyconemu czcicielowi ideałów.

 

– Taż sama boleść inaczéj wyraża się w Juliuszu – przerwał Wiktor. – Niemniejsza ona w nim, ale innéj natury. Tu naprzemiany nuta brzmi szyderska, Byronowskie zwątpienie, śmiéch rozpaczliwy. Zimniejszy-to człowiek, więcéj artysta, gdy Zygmunt więcéj był duchem i myślą. Temu artystyczne piękno przychodziło bez rachuby, gdy w Juliuszu ono jest szukane, naśladowane, odśpiéwane. Byron, Shakespeare i nie wiem ilu jeszcze składają się na niego, lubo wszystkich ich przetwarza, przerabia i kunsztowniéj może niż oni sami wydziergiwa ich pomysły. W końcu życia ten artysta już jest nim bezwiednie, a staje się męczennikiem ducha własnego, który, w wątłym organizmie rozrosły, pomieścić się nie może. Krwawemi łzami chce się płakać nad nim, gdy się z nim przebiega żywot jego, znaczony, jak kamieniami, bryłami dyamentowych pieśni. Każdy z tych głazów jasnych, to łza skamieniała, krew skrystalizowana, ból zmieniony w opokę…

– Dlaczegożeście panowie nie postawili na czele najboleściwszego i największego z poetów, Adama? – odezwał się hr. August. – Na tegom ja patrzył i znałem go. W nim męczeństwo Zygmunta jeszcze zwiększało się troską człowieka, ojca, goryczą chleba powszedniego, gdy duch piął się po chléb niebieski. Na barki jego spadają wszystkie brzemiona, któreby olbrzyma przygniotły; duch naciśnięty niemi nabywa siły nadolbrzymiéj, któréj wyboczenia nawet, jak marzenie Towiańszczyzny, mają w sobie coś nieporównanie wielkiego i obudząjącego poszanowanie. Pieśni mu nie starczy, języka jednego zamało: pisze, mówi, każe, zrywa się do czynu, kusi o niemożliwe; chciałby świat poruszyć z miejsca i rzucić nanowe tory; wierzy iż i to dla wielkiéj boleści nie jest niemożliwém… Wszystko to są mistrze z bólu narodzeni, w bólu zahartowani, wyrośli w nim, nim zbrojni…

– O tak – przerwała księżna Teresa. – A Szopen nasz, w którym ból łagodniéj się wyraził, nie należyż on do téj saméj rodziny? Natura jego, powiedziałabym wstydliwsza, nie dozwala mu wyśpiéwać tego wszystkiego co czuje; uśmiécha się, ale w uśmiéchu jego są łzy, w jego weselu jęk się odzywa przygłuszony. Życie mu się składa tak, aby wmiarę jak rośnie duchem, cierpiał coraz więcéj. Kobiéta genialna a zimna odejmuje mu wiarę w serce ludzkie; zostaje sam z pieśnią swą i z przeczuciem wczesnego zgonu…

– Wszystko to prześliczne, co państwo wypowiadacie – przerwał Filip – lecz zaprawdę trudno się zakochać w geniuszodajnéj boleści. Zresztą nie na każdego ona tak działa. Są istoty nieszczęśliwe, w których pokarm goryczy żółć tylko rozléwa.

Uśmiéchnął się dwuznacznie. Emil Marya stał, coraz bardziéj rozmową nastrajając się do nowego wystąpienia. Twarz jego drgała, oczy wznosił dogóry, poruszał się, jakby nim miotało wewnętrzne natchnienie.

– Tak! – zawołał – wszyscy oni cierpieli okrutnie, a jednak nie bolejmy nad nimi. Któryś z nas powiedział, że chwile twórczości płaciły im za wszystko… Oprócz tego w duszy geniusze czująsię panami świata, choćby ich kamionowano i oplwano. Mają oni choć krótkie momenta zachwytu i niebiańskiéj szczęśliwości. Takie ubłogosławienie na ziemi, choć chwilowe, dać może tylko jedna miłość i jeden z niebios zstępujący duch, który przez człowieka głosem Bożym mówi do ludzkości.

– A! otóż miłość! – rozśmiał się hr. Filip. – Jesteśmy w komplecie. Szkoda tylko że te obie szczęśliwości nie trwają nad mgnienie oka i nie wytrzymują szorstkiego dotknięcia rzeczywistości.

Księżna Teresa uśmiéchała się, słuchając i patrząc na wykrzywioną twarz hr. Filipa. Pani Liza, siedząca przy niéj, z uwagą przypatrywała się mówiącym, bo twarze ich były komentarzami wyrazów. Wiktor, który stał w pośrodku salonu i, równie jak inni, a może więcéj niż oni, ożywiony był i promienny, nietylko jéj oczy zwracał na siebie; Ahaswera i księżna Teresa także nań patrzyły zdumione, widząc go tak męzko pięknym i niemal królującym wśród towarzyszów.

Na wspomnienie o miłości, kobiéty między sobą coś poszeptywać zaczęły. Księżna Teresa nazwała ją złotą pajęczyną, z któréj nic utkać nie można. Liza wtrąciła, że przez poszanowanie dla tego uczucia, tak rzadkiego na ziemi, mówić o niém się nie godzi. Profanują je nieustannie.

Wiktor dosłyszał półgłosem wyrzeczone wyrazy i spojrzał na nią.

– Ja się nie poczuwam do winy – rzekł cicho. – Mówiłem o sprawach i dziełach, o twórczości ducha. Poeta – tu wskazał na Emila – dodał do tego drugą szczęśliwość i postawił ją obok piérwszéj. Miał słuszność: szczęście twórczości i miłości równoważy się.

– Tylko ta jest między niemi różnica – dodał, zbliżając się, hr. August – że po szczęściu krótkotrwałém miłości, o któréj pani nie pozwala mówić, następuje jeśli nie zawsze, to bardzo często gorzkie rozczarowanie, gdy kontemplacya sama nawet dzieł sztuki, życie w świecie ducha, nie zostawia po sobie goryczy, ani przesytu… Im więcéj się pije z tego źródła, tém pragnie się więcéj.

– Sztuka więc jest jak piwo owsiane – wtrącił hr. Filip.

Pani Liza zmarszczyła się, sarkazm ten usłyszawszy, i nie dając daléj mówić nieznośnemu szydercy, odezwała się, patrząc na Wiktora:

– Tak, w świat ducha schronić się przed wszystkiemi burzami życia, to jedyna ucieczka.

– Zwłaszcza że do téj świątyni – dodała księżna Teresa – i nam, maluczkim, wstęp nie jest odmówiony. My, cobyśmy sami nic stworzyć nie mogli, mamy tę pociechę, że łącząc się z twórcami myślą, odgadując ich, badając, wielbiąc, niemal jesteśmy do ich szczęścia przypuszczeni. Zrozumiéć poetę, odczuć artystę, jest-to prawie samemu być nim.

– Cudownie to księżna powiedziała! – przerwał poeta. – Poeci i artyści o tyle są wybrańcamiz tłumu, że oni wypowiadają to, co w nim tkwi uczute, a niewcielone. Poeta jest sumą swojego narodu. W dźwięku jego pieśni poznają wszyscy to, co w ich własnéj piersi mieszkało, a im poeta czy artysta silniéj potrafił wyrazić to, co wszyscy mieli w sobie niezrodzone, tém większém uwielbieniem otaczają go tysiące.

– Komunały! – szepnął hrabia Filip, ruszając ramionami. – Jakże pan wytłumaczysz wielkich pisarzy, poetów i artystów, którym wieki późniejsze geniusz przyznały, gdy współcześni wcale go w nich nie czuli?

– A gdzież pan widzisz podobnych nieuznanych biédaków? – zapytał Wiktor. – Ja nie mogę się ich dopatrzyć ani w historyi literatury, ani w dziejach sztuki. Trafiało się może, iż wielcy reprezentanci ducha wieku, chwilowo wśród panującéj wrzawy, wśród jakiegoś wielkiego zaprzątnienia umysłów nie zostali wysłuchani, nie mogli być dostrzeżeni; ale wprędce omyłkę naprawiono, dług spłacono. Trafiało się iż inni wiek swój wyprzedzili geniuszem, pracowali dla przyszłości i przez nią dopiéro zostali ocenieni, choć niemniéj byli owocem swojego czasu i jego zasiéw wydał ten zbiór opóźniony.

– To, co pan powiadasz, zmniejsza znaczenie geniuszu – przerwał hrabia Filip. – W ten sposób pojęty, nie byłby twórczym, byłby tylko tłumaczem.

– Bo nie jest téż geniusz czém inném, aniczémś więcéj, tylko arcytypem epoki, którą wyraża – rzekł Wiktor. – Choć szczęśliwéj organizacyi jednostki, sile w niéj spotęgowanéj wiele przyznać potrzeba, nie stanowi to wszystkiego. Geniusz karmi się i czerpie z przeszłości i teraźniejszości, musi je wiedzą lub intuicyą przyswoić sobie, aby się stał płodnym. Co w nim jego własném jest, a co spadkowém, rozeznać trudno. Spuścizna wieku, choć mniéj widzialna, tworzy znaczniejszą część zasobu. Geniusz sam niezawsze ma samopoznanie tego, co winien skarbnicy z któréj czerpał; ale jest zawsze owocem pracy zbiorowéj wieków, którą wyjaśnia, nadaje jéj widomą postać, wciela, wyciąga z niéj dla innych niedostępne wnioski.

– A cała ludzkość – dodał hr. August – przeszła, teraźniejsza, przyszła, to wielka jednia, jakby olbrzymie indywiduum, żyjące ciągle, wyrabiające w sobie siły nowe, potężniejące. Wyjątek z téj całości stanowią narody, które zerwały z tradycyami ludzkości, lub własnemi, które się odcięły i odosobniły, zasklepiły w grobie chińskim, lub, jak Indyanie, w dzikości skazały na wymarcie.

– Zatém idziemy do kosmopolityzmu – wtrącił hr. Filip.

– Bynajmniéj – zaprzeczył August. – Naród pojedynczy każdy powinien być w związku z całym światem; ale to, co od niego bierze, na własne soki i krew przerabiać musi. Zamknięty w samym sobie, oddzielony od ludzkości, niedostępny prądom ducha, zostawiony siłom własnym, nieodżywiany soki nowemi, wprędce karleje i ginie. Jesteśmy, jak to ktoś powiedział bardzo trafnie, głosami w chórze ludzkości: każdy śpiéwa partyą swoję, a ze wszystkich tych części składa się wielka pieśń dziejów.

Hrabia Filip ruszył tylko ramionami, nic już nie odpowiadając. Przeszedł się po pokoju parę razy, wrócił potém i stanął przed gospodynią i księżną Teresą.

– Mam do pań prośbę – rzekł nagle. – Bardzo nam tu dobrze i miło w tym saloniku na Via Sistina; każdemu z nas wieczory tu spędzone na całe życie zostaną drogą pamiątką; chciałbym (bo bardzo być może, iż będę zmuszony wkrótce Rzym opuścić) okazać pani – tu zwrócił się do Lizy – wdzięczność moję za jéj gościnność. Nie mam na to innego środka, jak chociaż raz zaprosić państwa do siebie… Niniejszém więc mam honor wszystkich tu obecnych prosić, aby mnie raczyli zaszczycić pojutrze odwiédzinami w Villa Adriana. Długo myślałem nad wyborem miejsca i zdaje mi się, że wśród tych majestatycznych ruin, wśród tych gąszczy i zarośli spędzić kilka godzin, może być bardzo miłém.

– Pomysł śliczny! – odezwała się księżna Teresa. – Widzę z oczów gospodyni naszéj, iż tak jak ja przyjmie go chętnie; ale jeden warunek…

– Barometr idzie dogóry i wszyscy mi zapowiadają pogodę – przerwał żywo hrabia.

– Już choćbyśmy zmokli – dodała księżna – piérwszym warunkiem jest pogoda humoru twego. Przynieś z sobą nadewszystko mniéj gorzkie usposobienie.

– Ależ jako gospodarz jestem do tego obowiązany – rozśmiał się hr. Filip. – Spełnię swój obowiązek. A zatém mogę liczyć? – dodał, obracając się ku obecnym i podchodząc ku księżnie Ahaswerze, która dnia tego siedziała dziwnie zachmurzona.

– Ja się stawię – odparła księżna. – Obiad w ruinach willi Adryana będzie przynajmniéj czémś oryginalném; ale jak hrabia sobie z nim dasz rady, tegom ciekawa.

– Pomysł znakomity! – dodał poeta.

Hrabia Filip uśmiéchał się z trochą dumy.

– Niektóre części są tak teraz ocienione i zarosłe – rzekł, siląc się na wesołość – że gdyby nawet dzień był skwarny, znajdziemy kątek, w którym oddychać będzie można.

Ruszyli się wszyscy, bo godzina była spóźniona. Hrabia Filip, przeciwko zwyczajowi swemu, piérwszy opuścił towarzystwo, a wkrótce za nim wyszła Ahaswera, któréj poeta podał rękę z jakimś zwycięzkim ruchem, jakby sięgał po to, co mu się należało. Hrabia August i Wiktor wyszli razem; jedna księżna Teresa pozostała, jak gdyby ciężko jéj odejść było. Spoglądała na Lizę, patrzyła po salce, niby szukając oczyma Ferdynanda, a wistocie chcąc się zapewnić, że go nie było.

Dwie przyjaciółki badały się oczyma; potrzebowały poufniéj pomówić z sobą. Stosunek ich długiemi laty był utrwalony. Starsza daleko księżna Teresa macierzyńskie miała do Lizy przywiązanie. Lepiéj niż inni znała jéj męczeńskie losy, jéj piękną duszę i przymioty umysłu. Liza obchodziła ją, jak własne dziécię.

Wieczór ten, wczasie którego mówiono o rzeczach obojętnych, nie powinien był napozór dostarczyć sposobności do jakichś postrzeżeń, tyczących się osób i ich stosunków. Nic uderzającego, nic się nowego nie objawiło wciągu tych kilku godzin. Jednakże macierzyńskie oko księżny Teresy, a raczéj przeczucie jakieś, niepokojem ją nabawiało. Dostrzegła zmianę w Lizie, w téj kobiécie, którą miała za sercem umarłą i zawsze panującą nad sobą. Widziała jak jéj oczy szukały Wiktora, jak się ich wejrzenia z naiwną otwartością spotykały, jak każde słowo jego odbijało się na twarzy wdowy, jak w całém obejściu się z nim była uprzedzającą, troskliwą, niemal wyzywającą.

Zdumiona tém, księżna potrzebowała jakiegoś objaśnienia; lecz zanim usta otworzyła, pani Liza zrozumiała i odgadła z wejrzenia zapytanie. Rumieniec okrył bladą jéj twarz; wstała nagle z krzesła i, płacząc, rzuciła się księżnie na szyję…

Willa Adryana, jedna z najwspanialszych, olbrzymich kreacyj Rzymu cezarów, o któréj cudach opowiadają ruiny – dziś jest przestrzenią wielką, pustą, z pod któréj powłoki wyrastają gdzieniegdzie sklepienia podziemnych gmachów, szczątki gruzów, ciągnące się jak ulice jakiegoś grodu. Potrzaskane kolumny, nawpół w ziemię wrosłe, maluczka cegła rzymska i ogromne głazy rzeźbione, składają się na straszne cmentarzysko ludzkiéj potęgi.

To miasto cezara, w którem się mieściły całe legie straży jego, tysiące niewolników i wyzwoleńców, tłumy dworu i służby, gdzie się piętrzyły pałace, milami ciągnęły portyki, gdzie świata pan spoczywał po gwarach Rzymu, otoczony całym przepychem, na jaki sztuka zdobyć się mogła – dziś porosło lasem, krzakami i krowy pasą się wśród połamanych marmurów, na szczątkach mozaik, w podziemiach, odprawując siestę południową. To tylko, co było pod ziemią, uchowała ziemia; co nad nią się wznosiło, rozbili ludzie, rozniosły wody, strzaskały pioruny, zjadły powietrze i wichry.

 

Podróżny, przerzynając się wśród tego ogromnego gruzowiska, ścieżkami które bydło i kozy wydeptały, spotyka cochwila jakąś zagadkę pod nogami. Zapiéra mu drogę łuk napół obalony, lub nagle roztwarta jakaś otchłań ciemna, w któréj wnętrzu zwieszają się krzewy i poschłe trawy, każe się cofać przed tajemniczą swą głębią. Gdzieniegdzie sterczy ściana porysowana misternie w siatkę ułożonemi cegłami, obwinięta nawpół bluszczem, okryta pleśnią, zapisana nazwiskami wędrowców.

Głuche milczenie cmentarne leży nad tym upadłym grodem, gdyż grodem zwać się mogło to dzieło, które zdało się przeznaczone trwać wieki, na świadectwo potęgi, a świadczy tylko o znikomości dzieł człowieka.

Smutniejszego miejsca na wesołe przyjęcie gości nie mógł wybrać hr. Filip i w naznaczeniu go tkwiła może odrobina téj złośliwości, która hrabiego nigdy nie opuszczała. Wybór miejsca był fantastyczny, a tak niezwyczajny, że na piérwszą o nim wzmiankę restaurator, który się miał podjąć wyprawić te gody, nie chciał prawie uszom swym wierzyć.

Turyści wprawdzie zwiédzają ruiny willi Adryana, a mało który artysta nie wyniósł z nich jakiegoś szkicu na pamiątkę, lecz niesłychaną było rzeczą, aby tu kto chciał urządzić przyjęcie takie, jakiego sobie hrabia Filip życzył.

Restaurator, Francuz oddawna w Rzymie osiadły, jako Francuz, nie znał rzeczy niemożliwéj, i owszem, pochlebiało mu tak ekscentryczną i pamiątkową ucztę, którą się mógł chlubić, wziąć na szérokie barki swoje; zrobił tylko uwagę grzeczną hrabiemu, że biesiada w ruinach mogła być téż trochę… rujnującą.

Powiedziéć szlachcicowi polskiemu, a choćbyhrabiemu, że coś być może nad jego siły, znaczy to najpotężniejszym bodźcem miłość własną jego pobudzić do zmierzenia się z rzeczą nadzwyczajną. „Zastaw się, a postaw się,” zostało w tradycyach z saskich czasów, bo za Zygmuntowskich – „zastaw się” znaczyło zastąp skarb rzeczypospolitéj, zapłać wojsko, idź swym kosztem na obronę granic. Tak niejeden z wielkich naszych wodzów uczynił. Późniéj już tylko miłość własna rodziła szały Radziwiłłowskie i hajdamactwa starostów kijowskich.

Hrabia Filip wydął wargi i uśmiéchnął się, dając do zrozumienia, że pana polskiego nie tak łatwo zruinować. Wistocie był panem znacznéj jeszcze fortuny, nie miał dzieci, obfitował w krewnych, których nie cierpiał, a w innych wypadkach był nadmiarę skąpym. Mógł więc sobie pozwolić dogodzić fantazyi kosztownéj.

W willi Adryana trzeba było naprzód się opłacić na miejscu, za pozwolenie oczyszczenia placu wśród sosen i przecięcia ścieżek w zaroślach; trzeba było na wszelki wypadek rozbić jeden wielki, a kilka małych namiotów, by wczasie burzy goście nie byli zmuszeni do podziemiów uciekać; trzeba było zawieźć z Rzymu wszystko i w ruinach kuchnię urządzić i t. p. Zwiększało to koszta, a obiad miał być na dziesiątek osób tylko. Do liczby téj dwóch jeszcze brakło, których hr. Filip obiecywał sobie wynaléźć pomiędzy ziomkami przebywającymi w Rzymie.

Szło mu o to, aby to byli ludzie, którzyby z sobą nie wnieśli jakiego żywiołu dysharmonijnego.

Jednym z kandydatów był szlachcic bardzo majętny z Wołynia, który jak żyw nie opuszczał kraju, a teraz, dorobiwszy się ogromnéj fortuny, przybył ad limina apostolorum, żeby choć raz coś zobaczyć i miéć co późniéj do opowiadania sąsiadom. Nieobojętném mu było i pozyskanie błogosławieństwa, bo człek był po staroświecku pobożny; zwiédzał jednak wogóle co tylko mu wskazano, ażeby, jak powiadał, raz już słono opłaciwszy swą wycieczkę, zużytkować ją, niby drogą potrawę, choćby się i jeść nie chciało. Szlachcic, o którym głoszono że z kozackiéj rodziny pochodzi, która się dawniéj Paulukami zwała, był już teraz herbownym, potwierdzonym przez heroldyą Pelukowskim i miał wszystkie zewnętrzne cechy szlachcica znamionujące: okazałą cyrkumferencyą, wąs zawiesisty, czoło jakby podgalane, podbródek poważny i mowę zgrzeczna pokornie rubaszną czasem, niekiedy butną okropnie.

Szlachcic, który oprócz rodowitego, żadnego języka nie umiał, posługiwał się tłumaczem jakimś, ale już poczynał z kiepska po włosku o niezbędne rzeczy sam się upominać, przekręcając najpocieszniéj włoszczynę, któréj każdy wyraz, dla wbicia go w pamięć, nieskończoną liczbę razy powtarzać mu musiano.

Za każdą razą p. Fabian Pelukowski powtarzał: – no, teraz już będę pamiętał, a gdy przychodziło w kwadrans późniéj dać dowód téj pamięci, rozstąp się ziemio, nie mógł nic sobie przypomniéć, lub coś niebywałego komponował.

Poczciwy Pelukowski mógł rozweselić towarzystwo, a nie był nigdy w takiém usposobieniu, by popsuć je, albo zawadzać.

Hrabia Filip i za to go lubił, że mógł się z niego wyśmiéwać bezkarnie, byle ostrożnie. Że do Pelukowskiego potrzeba było grubego naboju, by go z prostoduszności jego rozbudzić, a hr. Filip cienkim szrutem strzelał, nie było niebezpieczeństwa, aby się poróżnili. Opowiadał przytém wrażenia podróży swéj bardzo pociesznie, co mogło gości ubawić.

Drugim miał być, w niedostatku innych kandydatów, artysta-malarz wielkich zdolności, milczący, zamknięty w sobie, którego hrabia znał z tego, że nabył u niego obraz wystawiający scenę z życia rzymskiego ludu. Kompozycya ta uznaną była w Rzymie, w świecie artystycznym, jako dzieło niezaprzeczonego talentu. Pracowitość z jaką je wykonał, tak iż najdrobniejsze szczegóły studyowane były z natury, nie zdołała jednak obrazu uczynić suchym, a nadawała mu cechę niezmiernéj prawdy.

Artystę zwano Aurelianem zwykle, bo nazwisko jego nie mówiło nic, oprócz że on piérwszy miał je dać poznać światu. Pan Aurelian nie uganiał się za stosunkami, miał wielką ufnośćw sobie i lekceważył te drobne środki, któremi inni się posługują, aby sobie drogę torować.

Malował właśnie drugą scenę rzymską dla księżny Teresy. Człowiek pracowity, rzadko się dawał wciągać w towarzystwo, które wiele czasu kosztowało. Nie przynosił téż z sobą żadnego z tych przymiotów świetnych, które chwytają za serca; mówił sucho, mało, a pojęcia swe o sztuce wolał zachowywać przy sobie. O teorye nie spiérał się nigdy. Czasem jednak, gdy mu się wyrwało słowo powstrzymywane, czuć było w niém umysł niepospolity i wykształcenie wielkie.

Ranek dnia, przeznaczonego na wycieczkę do willi Adryana, zapowiadał się bardzo pięknym, choć wiatr zbyt ciepły był jakby zwiastunem rychłéj przemiany. Godzinę obiadu wyznaczono wczesną dosyć, ażeby nazbyt późno nie powracać do miasta.

Restaurator, mając carte blanche, nie żałował zachodu i kosztów, ażeby pokazać, co może i co umié. W wigilią dnia był już na miejscu i sam czynił przygotowania. Wspaniały namiot dał się na ten dzień nająć. Rozbito go w miejscu ocienioném, malowniczém, w którém nie zbywało na złomkach murów bluszczem okrytych. Nieopodal było obszérne, puste, brudne podziemie, rodzaj sali, zawalonéj rumowiskami, do któréj w ostateczności jakiéj katastrofy atmosferycznéj schronić się było można.

Chociaż upał wielki podróż czynił przykrąwśród tumanów kurzu, które wiatr na gościńcu podnosił, hrabia Filip o południu był już na miejscu. Francuz zyskał podziękowanie: wszystko było obmyślane z wielką wytwornością i smakiem. Obiad naturalnie włoskim być nie mógł, ale Włochy dostarczyły dość okazałego bogactwa płodów swoich, a wykwintniejsze Francuz umiał pościągać w krótkim czasie z miast portowych i wielkich magazynów spożywczych. Restaurator dopytywał się tylko z pewnego rodzaju niepokojem, czy osoby zaproszone poznają się i ocenić potrafią sztukę, jakiéj miał dać dowody.

Hrabia Filip zapewnił go o tém, choć na myśl mu przyszedł Pelukowski, który, wykarmiony na barszczu z rurą i huzarskiéj pieczeni, na pirogach i kaszy, gusta miał wcale niewykwintne.