Tasuta

Chore dusze

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Pan ten obraz malowałeś? – zawołała, patrząc mu w oczy, Liza.

– Ja?… a cóżby to było za zuchwalstwo! – odparł Wiktor, i natychmiast, starając się uwagę odwrócić od opisanego lasu, rzucił się na drugikrajobraz grodu Dite, w dusznéj atmosferze podziemia wiecznie płonącego.

Nie udało mu się jednak Lizy przekonać, iż nigdy owego lasu dantejskiego nie malował. Powtarzała z uporem dziecka, z jasnowidzeniem kobiéty kochającéj:

– Pan ten obraz malowałeś, ja to czuję! Nie potrafiłbyś go opisać tak żywo, gdybyś nad nim długo nie myślał, gdybyś go nie starał się odtworzyć. A! to być musi piękne! Jak jabym widziéć to chciała!

Napróżno Wiktor począł czém inném odwracać uwagę jéj od tego nieszczęsnego lasu; wracała do niego ciągle uparcie. Nazajutrz mowa o nim była znowu. Wiktor już nie odpowiadał. Liza wznowiła pokilkakroć rozmowę o nim, a choć zapiérał się Wiktor, zdawała się opanowaną niepohamowaném pragnieniem widzenia tego obrazu, który, jak on upewniał, nie istniał wcale.

Jednego ranka Wiktor siedział w pracowni swojéj. Odziedziczona po Niemcu izba ta wielka, oświécona zgóry od północy, do któréj, oprócz Anunziaty i malarza, nikt nigdy dopuszczonym nie był, nie miała tego pozoru malowniczego, jaki jéj czasem artyści nadawać lubią. Nie było tu ani gobelinów, ani zbroi, ani draperyj, ani starego ciekawego sprzętu, ani niczego, coby oko bawiło. Pejzażysta z powołania, Wiktor miał w niéj tylko swe studya, kartony i rozpoczęte lub pokończone obrazy, których nie pokazywał nikomu.

Ściany całe zajmowały ogromne, na papiérze węglem rysowane pomysły najrozmaitsze, w których studya z natury starał się zużytkować. Wistocie były to krajobrazy włoskie i dantejskie. Mniejsze olejne i ołówkowe szkice wisiały poprzybijane niedbale tu i owdzie. W pośrodku na wielkiéj sztaludze stał wistocie ów las dantejskiego piekła, na płótnie równie wyglądający ponuro, strasznie, smutno, jak w poemacie.

Musiało to być dzieło najulubieńsze, dziécię marzeń artysty, na które potrzebował patrzyć codzień, ciągle cóś mu dodawać, cóś ujmować, cieszyć się niém czy rozpaczać – bo stało w najlepszém świetle, w przepysznych ramach rzeźbionych, jakby już się gdzieś wybiérało w drogę i pojechać nie śmiało odwagi. Sparty o sztalugę, stał walsztok, a obok leżała zabrukana i zaschła paleta, w którą wetknięte penzle potwardniały niemyte. Obraz był widocznie malowany i przerabiany, poprawiany kilkakroć, bo niektóre miejsca jego matowały się, inne świéciły i potrzeba było szukać dla widzenia go właściwego punktu, z którego patrząc, te nierówności znikały.

Na jednym z kartonów węglem poczęta była Dite, ale malarz nie miał cierpliwości jéj dokończyć. Mniejsze rysunki przedstawiały fantastyczne pomysły do krajobrazów dantejskich, wśród których i pola Elizejskie widać było, lecz na zaludniające je postacie białą próżnię pozostawiono.

Na małéj sztaludze, odwróconéj do ściany, karton rozpoczęty wyobrażał kobiétę, niby jednę z Schefferowskich kreacyj, w długiéj sukni, w któréj poraz piérwszy Wiktor zobaczył Lizą owego pamiętnego wieczora, gdy, jako dziki jeszcze człowiek, wpadł do jéj salonu. Cała figura, draperye, ręce były wykończone starannie, ale głowa, zaledwie leciuchno oznaczona, pozostała nietknięta, jakby z obawy i rozpaczy, że pochwyconą być nie mogła. Pomimo to każdy, co znał panią Lizę, musiał ją poznać, tak wdzięczny jéj układ, ruch, ogólny charakter był szczęśliwie odtworzony. Nie było zresztą nic do widzenia w pracowni téj, zarzuconéj albumami, książkami, sztychami i malarskim sprzętem, zaniedbanym wielce.

Około południa Wiktor siedział w pracowni naprzeciw swego wielkiego obrazu; na krześle Dante, stare weneckie wydanie, snadź ciągle potrzebny, leżał otwarty. Artysta dumał, zapatrzony posępnie, z brwią zmarszczoną. Był w jednéj z tych chwil życia, w których się wszystko widzi czarno. Niekiedy oznaki niecierpliwości dawały poznać, iż wiele więcéj wymagał od swego dzieła: chwytał za penzel i, jakby zniechęcony, rzucał go znowu. Ubrany jak na rano, w tém miejscu niedostępném dla nikogo, czuł się swobodnym, i zdumienie nadzwyczajne odmalowało się w jego twarzy, gdy do drzwi zapukano zlekka.

Stanął jak wryty, nie chcąc się najmniejszym zdradzić szelestem. Wnijścia do pracowni, przystępu do drzwi jéj, jak Cerber broniła Anunziata; nie pojmował jak ona zdradzić go mogła i nie wiedział, co począć.

Pukanie nieśmiałe, ale uparte, powtarzało się ciągle. Dowodziło ono, że wiedziano iż się tu znajdował.

Wiktor stał długo zadumany, wstrzymując oddech, wreszcie pocichu na palcach przysunął się do drzwi zaryglowanych. Za niemi słychać było jakby szelest sukni niewieściéj.

Twarz artysty oblała się rumieńcem.

Pukanie się powtarzało.

Cichym głosem spytał wreszcie:

– Kto tam?

– To ja! – odpowiedział równie cicho głos znajomy.

Wiktor domyślił się Lizy… Śmiałość jéj przeraziła go… Wahał się jeszcze, lecz jakby mimowoli ręce rygiel odsunęły – otworzył.

Zakwefiona, otulona, w czerni cała, osłoniona tak, iż trudno ją poznać było, ukazała się w progu wdowa, ale tak własném zuchwalstwem onieśmielona w téj chwili stanowczéj, że i głosu jéj zabrakło i odwagi krok naprzód postąpić.

– Tak, to ja – rzekła z uśmiéchem i przestrachem. – Ciekawość kobiéca przemogła wszystkie względy. Musiałam przyjść. Myśl tego obrazu, który odgadłam, nie dawała mi spokoju.

– Pani! – przebąknął Wiktor. – Ani ja, ani mój nieszczęśliwy obraz nie byliśmy tego warci.

Więcéj smutku i trwogi, niż radości było w głosie jego i twarzy, gdy to mówił.

Oboje stali tak pomieszani, iż wreszcie Liza, aby koniec położyć nieznośnie przedłużającemu się preludyum temu, postąpiła kilka kroków ku obrazowi.

– Widzisz pan, odgadłam go! – zawołała, uderzając w małe rączki. – Tak! widziałam go we śnie zupełnie takim, przeczułam że być musi tak piękny i tak straszny! Pan – dodała w uniesieniu – drzewom swym nadałeś niemal ludzkie życie. Drzewa te mówią, to są męczennicy jacyś. Gałęzie ich mają gesty tragiczne… Co za głębia!

Wiktor stał upokorzony, milczący, przybity, z głową spuszczoną. Obróciła się ku niemu.

– Widzę – rzekła zcicha – żem panu więcéj może uczyniła przykrości mojemi odwiédzinami, niż się spodziéwałam. Sądziłam że mnie to przebaczysz.

– A! pani – odezwał się Wiktor – ja jestem mojém szczęściem przybity… Ten kątek, uświęcony jéj stopami, będzie odtąd dla mnie przybytkiem.

Liza podała mu rękę, nie mówiąc słowa. Obejrzała się poza siebie i siadła na krześle, które Wiktor tylko co opuścił. Wpatrzyła się w obraz, lecz czuć było że myślała o czém inném. Zadumana, sparła się na ręku. Oczy jéj z krajobrazupobiegły po ścianach. Na słowo się zebrać nie mogła.

Po długim przestanku dopiéro uczuła potrzebę przybrać ton weselszy, żartobliwy.

– Jak swywolne dziecko – rzekła – dopuściłam się tego szalonego wybryku, choć czułam że zań będę połajaną, ukaraną może. Niezmierne pragnienie jakieś nie dozwoliło mi się powstrzymać. Nie gniewaj-że się pan, proszę!

Wiktor stał drżący, nie mogąc słowa przemówić.

– Dlaczego pan się taisz z tak piękną pracą? – spytała.

– Wiele się na to składa, że jéj na świat nie chcę wypuścić – począł, ośmielając się, Wiktor. – Ja sam naprzód nie jestem nią zaspokojony i marzyłem cóś więcéj, cóś straszniejszego grozą. Mój krajobraz przy kilku słowach Dantego mdłym mi się wydaje. Powtóre, cóżby powiedzieli Włosi, gdyby im obcy człowiek śmiał tknąć ich poetę? Wiész pani zapewne, że w Niemczech niewolno się Faustowi Gounoda nazywać inaczéj, jak Margaretą. Zdaje się im profanacyą, że Francuz śmiał się porwać na to, czego żaden z nich nie wyśpiéwał. Tak samo byłoby i zemną, gdyby wśród tego krajobrazu ujrzano maleńką postać wieszcza, utopioną w téj puszczy. Wreszcie, pani… jestem samouczkiem, studyowałem wszystkich mistrzów, ale nie uczyłem się u żadnego. Jakże wystąpić z pracą dyletanta tych rozmiarów i takiego zadania? Nie malowałem tegokrajobrazu dla nikogo, tylko dla siebie. Opiérałem się bardzo długo pomysłowi, który, jak zmora, piersi mi dusił, sen odganiał, ochotę do życia odbiérał… Musiałem wkońcu uledz nie pokusie, ale nasłaniu jakiegoś złego ducha, co pragnął mnie dowodem méj bezsilności upokorzyć.

– O, panie! – przerwała Liza – ja sędzią nie jestem, czuję tylko i tłumaczę wrażenie. Ale obraz ten uczynił na mnie wrażenie wielkie, uprzytomnił mi początek piérwszéj pieśni. Jest przepiękny!

– Pani raczéj jesteś przełaskawą! – odparł Wiktor.

Zapatrzywszy się jeszcze chwilę na las, pani Liza wstała i poszła powolnym krokiem oglądać rozwieszone szkice. Wiktor postrzegł w téj chwili stojący na sztaludze rysunek, który wystawiał sarnę Lizę… bez twarzy.

Nie mógł usunąć go bez zwrócenia jéj uwagi, rachował na szczęście jakieś, iż go nie dostrzeże. Poszedł za nią, tłumacząc jéj kartony, w nadziei że ją tak poprowadzić potrafi, aby nie pokazywać tego szkicu, w którym mogła się jeżeli nie poznać, to domyśléć siebie.

W tym obchodzie pracowni oboje piérwszą stracili nieśmiałość. Pani Liza rozweseliła się, zapomniała o niebezpieczeństwie, na jakie się naraziła; on także pod wpływem szczęścia, które mu się uśmiéchnęło, odżył… W chwili gdy się najmniéj tego spodziéwał, Liza nachyliła się ku rysunkowi, zajrzała i pochwyciła ręką drżącą sztalugę, aby ją ku sobie obrócić. Z rumieńca, który przebiegł po jéj twarzy, domyślił się Wiktor, iż poznała siebie. Ale nie powiedziała nic; odłożyła ramy na miejsce i spojrzała tylko z rodzajem wymówki czułéj na Wiktora.

Stał przed nią, jak winowajca.

– Daj-że jéj pan twarz, téj nieszczęśliwéj istocie – rzekła cicho.

– Wolę pozostawić tak jak jest – odparł Wiktor – boję się…

Liza uśmiéchnęła się.

– Ferdynando mi ciągle mówi o pięknéj Pepicie; daj jéj twarzyczkę Pepity.

Artysta ze zgrozą się cofnął.

– Pepity! – zawołał – twarz tego dziecka ludu, bez wyrazu maseczkę, takiéj postaci? A, pani!

 

Spojrzała nań Liza, wróciła do krzesła i siadła znowu naprzeciw obrazu.

– Choć trudno mi było tu przyjść – rzekła cicho – i musiałam się nawet przed Ferdynandem wykradać i wykłamywać, ale trudniéj jeszcze wyjść mi będzie. Wiem że już drugi raz w życiu przyjść tu nie mogę, a za obrazem, za pracownią i za artystą zatęsknię. Za całą pociechę pozostanie mi wspomnienie.

– Cóż ja mam powiedziéć? – spytał Wiktor. – Dla mnie to będzie dzień święty życia.

Spuścił głowę smutnie. Chciał cóś powiedziéć jeszcze i nagle mu się z ust tylko wyrwało.

– Nie! nie!

– Mów pan, co myślisz – nakazująco wtrąciła Liza – inaczéj musiałabym go posądzić, iż myślisz cóś złego. Znamy się już teraz tak dobrze, iż sobie wszystko powiedziéć możemy…

– Ale są rzeczy, których usta wypowiadać nie powinny, aby ich słowo nie ostudziło – odparł Wiktor. – Właśnie w téj chwili, gdy pani tu jesteś, nie godzi się....

Zamilkł.

– Owszem – rzekła spokojnie Liza – moje przyjście tu powinno panu dać odwagę. Widzisz że mu ufam.

Ścisnęła go za rękę.

– Mów pan!

– Domyśl się pani.

Liza pomilczała chwilę.

– Wiem – rzekła – i pan wiedziéć o tém powinieneś, czego ja nie potrzebuję mówić.

I jeszcze raz dłoń jéj się wysunęła ku niemu. Schylił się i do ust ją przycisnął z poszanowaniem.

– Nie mówiąc, powiedzieliśmy sobie wszystko – dodała Liza. – Pan… nie, już nie pan, ale ty wiedziéć powinieneś, że są chore dusze, które tak bolały wiele, iż nawet szczęścia się boją. Całe nasze szczęście, cała przyszłość nasza, to taka jak dziś rozmowa, takie jak dziś ciche uczucie, takie serdeczne braterstwo. Nieprawdaż?

– Bądź mi Beatryczą! – rzekł Wiktor pocichudrżącym głosem, przyklękając przed nią. – Nie żądam więcéj.

– Zaślubmy sobie dusze – zawołała Liza – po niebiańsku. Niech nas nic nie rozdzieli; ale nie pragnijmy tego, co szczęście nasze może pokalać.

Spojrzała na Wiktora, który stał rozjaśniony i szczęśliwy.

– Tyś panią, królową, mistrzynią! Niech się stanie wola twoja!

Przycisnął rękę jéj do piersi… Zamilkli… Oboje byli tak poruszeni, iż długa chwila upłynęła, nim znowu cichym szeptem rozpoczęła się rozmowa. Wiktor usiadł przy niéj, ujął jéj rękę i pozostali tak, zapominając się, nie licząc godzin, nie wiedząc o Bożym świecie.

Nierychło porwała się z siedzenia Liza i szybko osłaniać zaczęła do wyjścia. Strach ją ogarniał znowu. Wiktor chciał ją przeprowadzić, lecz nie pozwoliła na to. Zgodziła się tylko, by Anunziata wyszła z nią aż do bramy, prowadzącéj na ulicę.

Staruszka znalazła się jakby przypadkiem u progu, szczęśliwa że Wiktor żadnych jéj nie czynił wymówek.

Znikło mu z oczu to niebiańskie zjawisko, które tu z sobą tyle szczęścia przyniosło, taką woń rajską pozostawiło po sobie. Wiktor upadł na krzesło, jak przygnieciony nadmiarem tego ubłogosławienia, które go ogarniało i nowego zeń czyniło człowieka. Czuł się upokorzony, przestraszony szczęściem swojém… W cichéj rozmowie zamienili byli pierścionki. Liza dała mu prostą obrączkę, on jéj pierścionek, który miał niegdyś od matki. Patrzył na ten znak ślubowin duchowych i łza mu zakręciła się w oku.

– Chore, ale szczęśliwe dusze!… – szepnął.

Gdy on, rozmarzony, płakał w pracowni, Liza, obdarzywszy Anunziatę, wysuwała się w ulicę. Już miała próg bramy przestępić, gdy… struchlała. Stał tam czekający widocznie na nią hrabia Filip, który zdjął kapelusz i z ironią pozdrowił ją po nazwisku.

Mgnienie oka trwało osłupienie Lizy; gniéw nią wstrząsnął. Podniosła głowę dumnie, popatrzyła na niego ze wzgardą, ręką niecierpliwą z twarzy zdarła zasłonę i wzrokiem królowéj zmierzyła nienawistnego człowieka.

– Tak, nie omyliłeś się hrabia, ja-to jestem – rzekła głosem, w którym gniéw i oburzenie kipiały. – Byłeś pan tak łaskaw czuwać nademną; niezmiernie mu za to jestem wdzięczną. Lecz, jak widzisz, hrabio, nic mi się nie stało. Wracam tak spokojna i tak mało dbała o to, co ludzie powiedzą, jakem tu przyszła do pracowni téj i do pracownika – dodała z przyciskiem.

Skłoniła mu lekko głową i krokiem szybkim oddalać się zaczęła. Hrabia Filip stał w początku jak wrośnięty w ziemię, potém pogonił za nią.

Odzyskał swe zuchwalstwo, a złość doszła donajwyższego stopnia. Bezsilny, pragnął zemsty, na jaką się mógł zdobyć.

W chwili, gdy Liza najmniéj się go już spodziéwała, pogoniwszy, znalazł się przy niéj.

– Nie będę pani przepraszał, ani się tłumaczył – zaczął mówić, goniąc ją. – Znane są pani moje uczucia dla niéj, to mnie uniewinnia.

– Uniewinnia? – ze śmiéchem odparła uchodząca.

– Tak, uniewinnia. Jestem zły, bom nieszczęśliwy – zawołał hrabia. – Mam pani wiele do powiedzenia, wysłuchać mnie musisz.

– Ja? muszę? – odparła szydersko.

– Raczysz – poprawił się hrabia ironicznie. – Po tém, co sam widziałem, nie ulega już wątpliwości, że pani zamierzasz tego człowieka uszczęśliwić i że on albo przed nią kłamie, lub milczy o sobie. Pani za niego wyjść nie możesz…

Liza odwróciła się, zwalniając kroku.

– Nie przyznaję ani panu, ani nikomu najmniejszego prawa stanowienia o tém, co mi wolno, a co ma być zakazane – zawołała żywo. – Żegnam pana – dodała – i spodziéwam się, po tém co zaszło, że ta nasza rozmowa będzie ostatnią.

Skłoniła mu się i hr. Filip stanął.

– Będę posłuszny – rzekł – lecz gdy mi nie wolno się tłumaczyć więcéj, przez hr. Augusta dziś pani o sobie i o jéj… jakże mam go zwać?… narzeczonym? – dam wiadomość.

Na to nie otrzymał już odpowiedzi; pani Liza odeszła, nie spojrzawszy nawet na niego.

Z jakiemi uczuciami, w jakim stanie ducha wracała szczęśliwa i zarazem biédna, wzburzona i niespokojna, niepewna co pocznie… niepodobna tego opisać. Łzy jéj płynęły z oczów, o których nie wiedziała sama; kilka razy zatrzymać się musiała i odetchnąć. Zobaczyła przed sobą otwarte drzwi kościoła i, szukając pociechy, ukojenia, spoczynku, weszła do niego.

Kościół, po skończonych nabożeństwach, stał pusty; u ołtarza N. Panny paliła się lampa i klęczało parę kobiét ubogich. Poza kolumnami snuł się w czarnéj czapeczce stary zgarbiony zakrystyan, wypatrujący forestierów, którymby mógł pozasłaniane pokazywać obrazy.

Liza, chwiejąc się, podeszła do ołtarza i uklękła w ławeczce naprzeciw niego. Modlić się nie mogła, ale potrzebowała wnijść w siebie, dać się sercu rozkołysanemu uspokoić. Cisza uroczysta przyciemnionéj świątyni, wrażenie miejsca, widok biédnych kobiét w łachmanach, które tu przyszły z wiarą głęboką szukać ratunku, wkrótce podziałały i na nią. Nabrała męztwa; była niewinną panią swéj woli, mogła się ztąd oddalić, pewną będąc, że Wiktor pójdzie za nią. Miłość jéj dla niego była czysta, sumienie spokojne… miała więc prawo śmiało iść daléj i nie ulęknąć się nawet prześladowania złego człowieka, któremu dała raz nazawsze odprawę.

Długi czas pozostawszy tu z myślami swemi, przypomniała sobie nareszcie potrzebę powrotu do domu. Nie wiedziała sama co powié i jak się wytłumaczy bratu, lecz musiała go przestrzedz, aby i on zerwał wszelkie z hr. Filipem stosunki.

Doszedłszy na Via Sistina, postrzegła dopiéro, iż się spóźniła na obiad, co się jéj nigdy prawie nie trafiało. Ferdynand niespokojny powitał ją w progu i, spojrzawszy na twarz zbladłą, na oczy rozognione i jakby obłąkane, a od łez zaczerwienione, przestraszył się mocno.

– Lizo, co ci się stało?

– Nic. Pójdź ze mną na chwilę do mojego pokoju – odparła żywo.

Ferdynand, strwożony, pobiegł za nią. Zamknęła drzwi i, zrzucając z siebie okrycie, poczęła gorączkowo:

– Nie łaj mnie! Byłam w pracowni Wiktora.

– Sama?

– Sama – odparła, marszcząc brwi – bo inaczéjby mnie pewnie do niéj nie wpuścił. Był to krok może zuchwały… ale mniejsza o to, jak go ludzie osądzą. Hrabia Filip pozwolił sobie mnie szpiegować i gdym wychodziła, czekał na mnie… Dałam mu raz nazawsze odprawę – dołożyła z energią. – Mówię ci o tém, abyś od tego dnia z nim zerwał.

Ferdynand słuchał, jakby uszom nie wierzył własnym; nie umiał odpowiedziéć.

– Mam go wyzwać? – zawołał po namyśle.

Liza pochwyciła go za rękę.

– Na Boga, on tego niewart, ani mi się waż! Mniebyś tém zaszkodził. Zabiję go ja moją wzgardą.

To mówiąc i drżąc jeszcze, poszła do zwierciadła poprawić włosy i chwyciła w dłoń wody, aby obmyć oczy. Brat stał nieruchomy, nieszczęśliwy.

– Najlepiéj będzie Rzym opuścić – szepnął.

– Zobaczymy, być może, nie w téj chwili jednak – odezwała się Liza. – Uznałabym się zwyciężoną. Nie! nie!

Ferdynand już nie śmiał powiedziéć nic więcéj. Dopiéro po obiedzie, gdy sami zostali w salonie, odważył się ją spytać:

– A Wiktor… czy masz jakie zamiary?…

Spojrzała nań bystro.

– Wiktor jest i będzie moim przyjacielem, moim bratem, niczém więcéj. Wiesz żem postanowiła nie wychodzić za mąż, ale mogę szanować i kochać człowieka, nie oddając mu się. Wiktor jest moim przybranym bratem.

Ferdynand nie śmiał się sprzeciwiać; pocałował ją w rękę.

– Uspokuj się – rzekł – ja ci w niczém nie będę zawadą i przeszkodą. Wiész jak cię kocham, a dla ciebie i jego ukocham jak brata. Ale, Lizo moja, co powié świat?

– Świat? niech powié co zechce… z uśmiéchem przyjmę jego potępienie.

Po gwałtownéj scenie w ulicy, któréj hr. Filip pewnie się nie spodziéwał, bo tyle energii i odwagi nie przewidywał w Lizie – chciał winowajca biedz wprost do hr. Augusta i jemu powierzyć poselstwo, które przeznaczał jako ostatni cios mściwy dla téj, co nim pogardziła.

Chwila krótka namysłu starczyła mu jednak, by zmienił zamiar. Hrabia August nie zdał mu się sposobnym do tego; okoliczności, które się zaraz objaśnią, czyniły księżnę Teresę, w przekonaniu Filipa, daleko właściwszą do pośredniczenia między nim, a Lizą.

Nie zatrzymując się więc, pobiegł do jéj mieszkania.

Księżna tylko-co była powróciła ze swéj zwykłéj rannéj wycieczki po muzeach, po pracowniach. Rozbiérała się właśnie, potrzebując spocząć, i nie przyjmowała nikogo.

Hrabia Filip na bilecie wizytowym nakréślił kilka słów i posłał go przez służącego.

Wkrótce potém księżna, nawpół ubrana, weszła pośpiesznie do salonu, rozkazując wpuścić gościa. Znała go śmiałym, szyderskim, złym, zdziwiła się, widząc wściekłym. Trzęsły mu się ręce, szedł jak oszalały ku niéj.

– Księżna mnie posłucha przez litość, z obowiązku przyjaźni dla pani Lizy.

I nie dając odpowiedzi księżnie, padł w krzesło.

– Proszę mi pozwolić mówić – zawołał gwałtownie – proszę mi nie przerywać. Księżna jesteś dobrą dla wszystkich, bądź nią i dla mnie! Patrzyłem oddawna na to, że pani Liza się gubi; stosunek jéj do tego awanturnika coraz był jawniejszy. Ja ją kocham do szaleństwa od lat wielu… ja bez niéj żyć nie mogę; nie mogłem téż ścierpiéć, aby, pogardziwszy mną, hr. Augustem, tylą innymi, dała piérwszeństwo jakiemuś… nieznanemu włóczędze. Wié księżna co się dziś stało? Sama jedna, zakwefiona, wykradła się pani Liza z domu, aby pójść odwiédziéć tego Wiktora.

Księżna ręce załamała.

– To nie może być! – krzyknęła – to potwarz!

– O nie, bom ja szedł za nią. Czekałem na nią gdy wychodziła, zaszedłem jéj drogę i dostałem odprawę raz nazawsze.

Rozśmiał się gorzko. – Precz z moich oczu!

Księżna Teresa, sparta na stoliku, oczy zakryła, a hr. Filip mówił daléj, rozgorączkowując się:

– Rzecz jawna dla tych, co znają panią Lizę, że taki stosunek musi się skończyć małżeństwem, to jest że ona gotową jest wyjść za tego… Cygana. Niech-że wié za kogo wychodzi i czy to jest możliwém. Robiłem poszukiwania, przekupiłem ludzi, pisałem, posyłałem i nie wiem kto jest pan Gorajski.

Zaczął się śmiać zwycięzko.

Księżna nie podnosiła oczów, cała zatopiona w sobie.

– Moja rewelacya – ciągnął daléj – i księżnęw pewien sposób obchodzi… tak, mościa księżno! Trochę ją rozczaruje może.

Księżna z obawą spojrzała na mówiącego, który, konwulsyjnie się rzucając, prawił daléj:

– Księżna przypomina sobie pewnie ojca męża swojego, starego pana Piotra?

Słuchając, drgnęła gospodyni.

– Jakiż ta historya ma z nim związek? – spytała słabym głosem.

– Bardzo wielki – rzekł hr. Filip. – Książę Piotr mieszkał, jak wiadomo, w Zatuszyńcach, a o pół mili w Borku niegdyś siedzieli państwo M… Mąż był chorowity, dogorywający, pani piękna, dowcipna, utalentowana, bardzo stosunkowo młoda, a wydana zań mimowoli, choć podobno była dla niego dobrą żoną. Ale to nie przeszkadzało temu, że w sąsiedztwie między starym księciem, który w tym domu bywał, a piękną panią M. zawiązał się serdeczny stosunek. Książę był wdowcem, mąż dogorywającym; rachowano może na tę miłość, że do ołtarza poprowadzi. Otóż miłości téj owocem jest mniemany pan Wiktor Gorajski.

Mimowolny wykrzyknik wyrwał się z ust księżny, która przypomniała sobie kameę.

 

– Wkrótce po narodzinach dziécięcia, umarł pan M… Syn odziedziczył po nim i nazwisko i majątek, do którego nie miał prawa. Zmarł i książę Piotr. Pani M… o któréj tak blizkim stosunku nikt prawie nie wiedział, dopiéro umiérając, skruszona, pokutująca, przed synem wyznała wszystko. Chciała ulżyć sumieniu, nie spodziéwając się, aby po jéj śmierci p. Wiktor, z jakąś dumą i szaleństwem niewytłumaczoném, odłączywszy od majątku część macierzystą, resztę oddał krewnym nieboszczyka M., a sam nazwisko, do którego nie miał prawa, rzuciwszy, ekspatryował się i dał sobie, nie wiem jakiém prawem, imię Gorajskiego. Jest-to więc człowiek nieprawego urodzenia, bez rodziny, bez związków, wyrzutek jakiś społeczeństwa, do którego żadna się rodzina przyznać nie może. Pani Liza téż niepodobna aby mu rękę oddała. Ja tajemnicy z tego co mówię, wrazie gdyby za niego wyszła, czynić nie będę. Mam na to co mówię dowody w ręku.

To rzekłszy, wstał hr. Filip, trąc włosy i tryumfującą przybiérając minę.

– Księżna będziesz łaskawa, to co ja jéj zwierzyłem, powiedziéć pani Lizie, inaczéj ja użyję środka jakiegoś mniéj może właściwego, aby ją o tém uwiadomić.

Nie odpowiadając, zadzwoniła księżna, aby jéj wody podano. Zrobiło się jéj słabo. Kochała Lizę, lubiła Wiktora; Filip ją przestraszał, poselstwo, jakiém ją obarczano, było jeśli nie nad siły, to nad wyraz wszelki ciężkie i bolesne.

Westchnęła, spoglądając na rozgorzałego zemstą człowieka, który chodził około stołu, na odpowiedź oczekując.

– Hrabio – szepnęła ledwie dosłyszanym głosem – pojmuję miłość, przypuszczam nawet, że się z niéj zemsta na chwilę wyrodzić może; lecz godziż się posuwać ją do takiéj zaciętości?

– Nie wiem co się godzi, a co niegodziwe – zawołał Filip. – Natura moja taką jest. Zgorzkniały, nieszczęśliwy, zrozpaczony, nie mogę postępować inaczéj.

Lękając się wymówek i perswazyj, pochwycił za kapelusz.

– Księżna uczynisz co zechcesz; ja więcéj nie słucham nic.

Skłonił się; chciała go zatrzymać, ale wybiegł śpiesznie.

Po wyjściu jego księżna długo nie mogła przyjść do siebie i stara jéj rezydentka i przyjaciółka, nadszedłszy, znalazła ją w takim stanie, iż chciała po doktora posyłać.

Znając Filipa, wiedziała że potrzebuje pośpieszyć z nieprzyjemną wieścią do Lizy, lecz czuła że ona, po wypadku jaki ją spotkał, sama niezawodnie przyjdzie się jéj zwierzyć i szukać pociechy u jedynéj przyjaciółki, dla któréj żadnéj nie miała tajemnicy.

Księżna wiedziała o przywiązaniu jéj do Wiktora i o dziwaczném postanowieniu niewychodzenia za mąż, od którego ją odwieść usiłowała. Stosunek ten braterski, platoniczny, idealny, zdawał się jéj i dla świata i dla nich obojga niebezpiecznym. Było to piękne marzenie, którejedna chwila mogła w smutną rzeczywistość obrócić.

Zdawało się jednak księżnie, iż Liza, po namyśle, da się skłonić do oddania ręki razem z sercem.

Opowiadanie hrabiego Filipa, w którego prawdziwość niepodobna było nie wierzyć, bo potwierdzało je i owo nadzwyczajne podobieństwo familijne, i kamea i tysiąc drobnych okoliczności, które teraz dopiéro księżnie na myśl przychodziły – opowiadanie to zasmuciło ją; ale, gdyby nie złośliwość człowieka, który zemstą i rozgłoszeniem wszystkiego groził, księżna byłaby go nie uważała za przeszkodę do związku.

Postępowanie Wiktora dowodziło szlachetności jego charakteru, podnosiło człowieka, na którym żadna wina nie ciążyła. Ale cóż było uczynić z Filipem, jak zapobiedz, ażeby Wiktor nie mścił się nad nim, aby między nimi do osobistéj nie przyszło walki, która najsmutniéj skończyć się mogła? W tych myślach zatopiona, księżna pozostała z bólem głowy w domu, nie omyliwszy się w domysłach; po obiedzie bowiem Liza nadbiegła do niéj.

Była tak zmienioną i bladą, że ściskając ją przy powitaniu, księżna głośnym wybuchnęła płaczem.

– Wiem już wszystko! nie mów nic! – zawołała, łkając.

A gdy Liza zdziwiona na nią spojrzała, dodała cicho:

– Filip był u mnie.

Siadły tak, trzymając się za ręce, w milczeniu długiém, ze łzami w oczach. Księżna zwlekała, nie czując w sobie siły do zadania tego ciosu przyjaciółce… Wkońcu jednak, po długiém wahaniu się, musiała rozpocząć.

Liza słuchała z twarzą bladą, spokojna, z ustami zaciśniętemi, ale historya ta wcale jéj tak nie dotknęła, jak się spodziéwać było można.

– Szlachetny, zacny człowiek! – zawołała. – Nie jego winą jest urodzenie. Gdybym mogła go więcéj kochać, od téj godziny pokochałabym go mocniéj jeszcze.

Otarła łzy.

– To nie zmieni wcale stosunków naszych; będę mu wierną przyjaciółką do śmierci. Jednę tylko mam drogę, aby Filip nie posunął się do jakiego gwałtownego kroku. Człowiek ten do wszystkiego jest zdolny…

Wieczora tego obie przyjaciółki nie przyjmowały. Wiktor, niewiedzący o niczém, nie chciał być po wielkiém szczęściu natrętnym. Napisał słów kilka do Lizy, a sam zamknął się w domu. Chciał się upoić tém, co go spotkało.

Hrabia Filip, wybiegłszy od księżny, tak był jeszcze rozogniony, iż uspokoić się i na chwilę być bezczynnym nie umiał. Wpadł do hr. Augusta, wybuchnął i opowiedział mu wszystko. Słuchając go, August nie wyrzekł słowa. Zmierzył oczyma rozgorączkowanego i zadumał się głęboko, smutnie.

– Postąpiłeś sobie – rzekł po namyśle – tak, iż uniewinnić cię niepodobna. Wszystkie następstwa kroku tego przypisz swéj zapamiętałości. Ja w żadnym razie do sprawy wstrętliwéj dla mnie mieszać się nie chcę. Proszę nie rachować na mnie.

Odwrócił się, a po przestanku dodał:

– Wrazie jakichbądź następstw, znajdziesz mnie nie z sobą, ale przeciwko sobie. Znasz mnie, że co powiem, dotrzymuję.

Skłonił się zimno.

Filip usiłował się usprawiedliwić; lecz zamiast spiérać się z nim i rozprawiać, hr. August wziął za kapelusz, dając poznać że wychodzi z domu. Zmuszony ustąpić, Filip wyszedł, mrucząc.

August natychmiast pobiegł do Lizy, chcąc być na jéj usługi. Nie znalazłszy jéj w domu, poszedł do księżny… Nie przyjęto go… Nie chcąc powracać do siebie, aby go tam Filip, mieszkając obok, nie nachodził, udał się za miasto i błądząc sam po Via Appia, nie powrócił aż nocą do domu.

Ferdynand, zamknięty w swym pokoju, gryzł się i rozmyślał czy, mimo zakazu siostry, nie powinien był wyzwać Filipa. O pozór łatwo było. Chciał się poradzić z hr. Augustem, lecz musiał to odłożyć do rana.

Nazajutrz około południa Wiktor, już stęskniony, szedł na Sistynę do swéj pani. Ona téż pewną była, że go zobaczy, czuła że przyjść musi. Znalazł ją bladą, z oczyma trochę czerwonemi, ale czulszą, poufalszą niż przedtém. Do miłości dawnéj przybyło współczucie dla nieszczęścia, szacunek dla charakteru.

– Czekałam na ciebie, kochany przyjacielu – odezwała się, wyciągając ku niemu ręce obie. – Potrzebowałam cię widziéć, tęskniłam…

– A ja marzyłem o szczęściu mojém i przyjść nie śmiałem – rzekł Wiktor. – Jestem pijany dziś jeszcze…

Siedli razem sami, bo Ferdynand wymknął się już do hr. Augusta. Wiktor czuł, iż w ich stosunku nowy jakiś żywioł, nowy odcień zrodził się od dnia wczorajszego, lecz nie wiedząc o niczém, przypisywał tę zmianę chwili co ich zbliżyła i ostatnie między niemi zapory złamała.

Liza nie chciała mu dać poznać, jak i dlaczego cierpi. Aż nadto prędko musiał się o tém dowiedziéć.

Ferdynando znalazł jeszcze nieubranym hr. Augusta. Z żywością swemu charakterowi właściwą, z otwartością i prostotą, wyspowiadał się hrabiemu.

– Wiem o wszystkiém od Filipa – rzekł mu August. – Jest-to człowiek napół oszalały, któremu wiele przez litość nad stanem jego należy przebaczyć. W żadnym razie nie masz powodu go wyzywać, bo nadałbyś rozgłos wypadkowi, który, spodziéwam się, iż zostanie między nami. Filip już jest ukaranym tém, że go znać nie chcecie. Na tém, przynajmniéj nateraz, wszystko skończone.

Ferdynand z wielkiego przywiązania do siostry inaczéj to pojmował i August ledwie go ukołysać potrafił. Chciał o cóś obojętnego pokłócić się z Filipem i zmusić go do wyzwania. Gospodarz odradził mu i wymógł słowo, że do czasu przynajmniéj pozostanie spokojnym.

Właśnie gdy się to działo, zapowiedziana już przez hr. Filipa księżna Ahaswera przybyła, w żałobie po mężu. Śmierć jego, a raczéj konanie powolne, które ją zmusiło do długiego dosyć samotnego pobytu z człowiekiem dogorywającym, znużyły tak kobiétę potrzebującą coraz nowych wrażeń, iż przyjechała wyżółkła, zmieniona, zestarzała, a spragniona czegoś, coby ją od niéj saméj oderwało. Zaledwie téż się znalazła, poszła smutkiem dzielić się z dawnymi znajomymi. U księżny Teresy, u Lizy piérwszego dnia znalazła drzwi zamknięte, co ją niezmiernie rozdrażniło.