Tasuta

Chore dusze

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Powracała z téj wycieczki do domu prawie gniéwna, gdy na drodze nawinął się jéj Filip, który, usiedziéć nie mogąc, kręcił się niespokojny i wzburzony.

– Nie pojmuję co się u was dzieje – zawołała – ledwie go przywitawszy. – Podaj mi rękę. Byłam u Teresy… niéma, u Lizy… zamknięto. Cóż to jest?

– Księżna nie wié nic? – odparł Filip. – Wistocie, znajdujesz nas w rozproszeniu i wcale niezwyczajnym stanie. Powiedzą księżnie pewnie, że to ja winien temu jestem, a zatém muszę, uprzedzając innych, opowiedziéć jéj wszystko.

– Chodź ze mną, mów! Czy stało się co? – podchwyciła Ahaswera, rada że wpadła na jakiś wrzątek, w którym się skąpać będzie mogła odżyć nim.

Natychmiast pociągnęła za sobą Filipa, któremu zdawało się, że sobie zyska sprzymierzeńca.

– Zaczynam od początku – zawołał hrabia gdy się znaleźli w hotelu, w którym wdowa stanęła. – Nikomu nietajno, że jeszcze za życia jéj męża kochałem się w pani Lizie, że chciałem choćby pół fortuny poświęcić, aby ją od tego bydlęcia uwolnić, rozwieść i ożenić się. Dlatego się rozstałem z żoną.

– No, i Liza cię nie chciała! – odparła Ahaswera. – A ja ci otwarcie powiem, że miała słuszność. Wcale nie jesteście dla siebie.

– Byłaby ze mnie zrobiła co chciała! – krzyknął hrabia.

– Daj pokój, z drzewa kamienia nikt nie zrobi! daj pokój. Ale cóż tedy? co? – odparła księżna – gadaj!

– Gdy kto raz tak kocha jak ja, to przestaćnie może, ani sobie wyrozumować, że kocha daremnie – dodał Filip.

– Więc cóż? Mogłeś sobie chyba w łeb strzelić – rozśmiała się Ahaswera.

– Miałem nadzieję, niech mi księżna nie przerywa… sądziłem że się kiedyś przekona, iż nikt jéj tak kochać nie może, jak ja. Tymczasem szatan nadał tego samozwańca Gorajskiego.

– Ja odrazu postrzegłam, od piérwszych dni, że między nimi cóś być musi – szepnęła Ahaswera.

– Do tego doszło, że brawując opinią, pani Liza chodziła go odwiédzać w pracowni – zawołał hrabia.

– To kłamiesz – przerwała gwałtownie księżna – ja ją znam. Nie może być!

– Kiedym ją wychodzącą przecie od niego w bramie pochwycił – rzekł hrabia – i rozgniéwała się tak, że mi dom wypowiedziała.

Ahaswera z ciekawością gorączkową zbliżyła się do niego.

– Co ja słyszę! – zawołała – do tego doszło? Więc chyba wyjdzie za niego?

– To być nie może – wybuchnął hrabia – chybaby wstydu nie miała. Ten Gorajski jest synem naturalnym księcia Piotra, człek bez urodzenia, bez imienia, bez rodziny, słowem wyrzutek…

– No, no! powoli – odezwała się Ahaswera. – Masz na to dowody?

– Mam, i on sam się tego nie zaprze.

Tu hr. Filip zaczął opowiadać ze szczegółami, czego się o urodzeniu Wiktora dowiedział i co żadnéj nie ulegało wątpliwości.

Księżna głową potrząsała, słuchając.

– Dziwy! dziwy! mój hrabio – dodała, gdy dokończył – dziwy, ale wmieszałeś się w sprawę niebezpieczną i nie wiem czy wyjdziesz z niéj cało. Możesz jemu przeszkodzić, ale sobie nie pomożesz. Wszystkich miéć będziesz przeciw sobie, hr. Augusta…

– O! ten mi to zgóry zapowiedział – rzekł Filip. – Ale nie dbam o to!

– I brata jéj.

– Nie boję się go.

– A na końcu samego Wiktora – dorzuciła Ahaswera. – Jeśli cię ten wyzwie…

– Z ludźmi jak on nikt się nie bije – zawołał dumnie hrabia. – W Rzymie nie zabraknie zbirów. Każę go obić, ale bić się z nim....

Zamilkła słuchająca.

Filip drżał i chodził, jak bezprzytomny.

– Może ci w łeb strzelić – rzekła po chwili. – Ja, przyznam ci się, będąc na twém miejscu i popełniwszy taką… no, nazwijmy to niedorzecznością, dziśbym opuściła Rzym.

– Aby mówiono żem się uląkł następstw mojego kroku. O nie – rzekł Filip. – Niech będzie co chce.

Potrząsając głową, księżna siedziała milcząca.

– Żeby znowu tak się kochać i po tylu latach nadaremnego wzdychania tak szaléć! – rzekła zcicha.

Filip nic nie odrzekł na to.

– Księżna powinnaś mnie bronić – wtrącił, tylko po chwili.

– Daj mi pokój! Gdy sprawa idzie o kobiétę, my wszystkie piérwszy mamy obowiązek w niéj bronić siebie. Po mnie niczego się nie spodziéwaj.

Filip popatrzył na nią długo.

– Zatém i od pani dostaję odprawę? – spytał.

– Żal mi cię, ale niéma na to rady. Utop się w Tybrze, który podobno wezbrał, bo mi mówili że do Panteonu dostać się nie można i woda w nim stoi; palnij sobie w łeb, albo jedź gdzie za świat, bo tu nie masz co robić. Oto rada moja.

Rozśmiał się szydersko Filip.

– No, zobaczymy – rzekł, żegnając ją – muszę sobie radzić sam i… poradzę.

Księżnie Ahaswerze po téj rozmowie pilno było niezmiernie dostać się do swych przyjaciółek, złapać kogoś, słowem wcisnąć się w tę intrygę i pewną w niéj rolę odegrać.

Szukając w myśli, kogoby sobie w pomoc wziąć mogła, wpadła na poetę. Napisała słów kilka i posłała po niego. Wybór to był najnieszczęśliwszy, gdyż ów niedożyły geniusz i niezrozumiany artysta w życiu praktyczném był najnieporadniejszym z ludzi. Całe swe życie popełniał patetyczne omyłki i wielkobrzmiące głupstwa.

Kartka księżny, która go zastała w biédnéj zajmowanéj przez niego izdebce, pełnéj papiérów, śmieci i nieładu, naprzód wbiła go w pychę. Ale żal miał do téj kobiéty, do któréj zaczynał się przywiązywać. Myląc się w ocenieniu wezwania, sądził że się serce odezwało. Chciał się podrożyć z sobą; ale wnet poruszony, zwyciężony tą ręką wyciągniętą, któréj potrzebował do życia, ubrał się, zapomniał urazy i pobiegł.

Spodziéwał się znaléźć Ahaswerę czułą, rozmarzoną, bolejącą po śmierci męża, o któréj wieść go już dochodziła, a tymczasem w progu powitała go roztargniona i niecierpliwa.

– Czegożeś tak długo czekać na siebie kazał? Mam tysiące potrzeb, tysiące pytań.

Oblała go zimną wodą. Nasrożył się, chciał stać się czułym i patetycznym, ale przerwała mu żywo.

– No, to potém. Czy wiész tę historyą pięknéj Lizy i bezimiennego jegomości, p. Wiktora?

– Nie wiem nic, oprócz że się podobno pokochali… Ale – dodał z pogardą – to zimna lodu bryła.

Księżna posadziła go naprzód, a potém żywo szczebiocząc, opowiedziała mu wszystko. Była to dla niego nowość, zdumienie, przerażenie.

Poczciwe obudziło się w nim uczucie, którenadzwyczaj pompatycznie chciał wyrazić. Księżna mu przerwała.

– Znam Filipa, gotów na wszystko. Mówił tu u mnie o zbirach; potrzeba ostrzedz Wiktora.

– Tak jest! – krzyknął poeta – trzeba go ostrzedz. Ja lecę…

Nie wstrzymywała go księżna.

– Wracaj do mnie – rzekła – tylko opowiédz mu wszystko i dodaj że ma za sobą nas wszystkich… Niech się ma na baczności.

Emil Marya pobiegł.

Księżna, opowiadając wszystko, nie pominęła i historyi urodzenia Wiktora, a ta w oczach poety nowy urok mu nadała. Ze współczuciem i gorączką, który fantazya poetycka wywołała, wpadł do mieszkania Gorajskiego na Babuinie, w którém nigdy dotąd nie był, bo raz Wiktor go nie przyjął, a geniusz czuł się tém obrażony.

Zastał gospodarza siedzącego w przyciemnionym żaluzyami pokoju, bez książki, bez roboty, w myślach i dumach.

Postawa poety i gwałtowność, z jaką wpadł, kazały się domyślać, że nie z prostą grzecznością przychodził. W milczeniu wiele znaczącém począł, łkając prawie, bo był do płaczu skłonnym, ściskać go mocno.

– Biédny! biédny! zacny mój… kochany!…

– Cóżto jest? – zapytał Wiktor, śmiejąc się. – Biédny! ja? ale ja nie czuję się nim wcale.

– Jakto? – przerwał poeta – jakto? więc…

– Kochany wieszczu, nie rozumiem nic.

Emil Marya zmieszał się, ale cofać się nie mógł.

– Miałżebyś zupełnie o niczém nie wiedziéć? —

– Tak dalece, że nie mam pojęcia nawet, co to być może.

Poczuł dopiéro Emil Marya, że na niego spadł ciężar daleko większy, niż przewidywał. Pocieszać i radzić, ostrzedz był gotów, ale być zwiastunem złego…

– Mów-że, na Boga!

– Nic nie wiész?

– Nic a nic.

– Nie wiész że wychodzącą od ciebie panią Lizę hrabia Filip, w bramie czatujący, pochwycił?

Wiktor poskoczył ku niemu.

– Co? – krzyknął – on śmiał!…

Zacisnął pięści i stał się tak strasznym, że Emil Marya na krok cofnął się od niego.

– Uspokuj się, wszyscy go potępiają – dodał. – On sam głosi, że mu p. Liza z pogardą dała odprawę. Jest ukarany, ale mściwy człek, przewidując że teraz rozgłoszony stosunek wasz musi się zakończyć małżeństwem, rozsiéwa krzywdzące wieści o twojém urodzeniu.

Wiktor pobladł, pot wystąpił mu na czoło; zachwiał się i padł na krzesło. Poeta ścisnął go za rękę.

– Co on mówi? – spytał Wiktor głosem słabym.

Po chwili krótkiéj namysłu, poeta powtórzył co słyszał od Ahaswery, dodając wyraz współczucia. Gorajski słuchał, nie dając długo znaku, jakie to na nim czyniło wrażenie; twarz jego była tak blada i zmieniona, że nowy ból już się na niéj wypisać nie mógł.

Po milczeniu niedługiém, podniósł głowę.

– Niestety – rzekł – to co mówi, prawdą jest nie zaprzeczam. Dla pamięci matki méj musiałem się taić, ale dziś, gdy mi to w oczy rzucają, potrafię znieść z rezygnacyą. Powiedział o tém pani Lizie?

– Niezawodnie.

Wiktor się zamyślił; czuł, że przyjmując go nazajutrz, już wiedziała o tém, wiedziała i nie zmieniła się wcale. Odetchnął lżéj, łza mu się w oku zakręciła, wyciągnął dłoń do poety, który ją gorąco uścisnął.

– Wszyscy oburzeni są – rzekł – za wami wszyscy. Ale ten niegodziwy człek gotów się posunąć do ostateczności. Może na was zbirów nasadzić; księżna kazała mi was ostrzedz.

Z pogardą uśmiéchnął się Wiktor.

– Nie boję się tego – rzekł zimno. – Nie są to te czasy, gdy o najęcie zbirów łatwo było. Dość nienabitego rewolwera, aby ich rozpędzić. Dziękuję wam z duszy – dodał – iż mi otworzyliście oczy, żeście tu przyszli piérwsi z przestrogą. Byłem w ciemnościach, teraz wiem już, co pocznę. Hrabia Filip swém postępowaniem wyzwał mnie do walki z sobą. Mam oręż do niéj, straszniejszy niż sądzi. – Mówiąc to, Wiktor wstał nagle z krzesła, poszedł do zamkniętego biurka, dobył z niego papiérów wiązkę i pokazał ją poecie.

 

– Oto czém mu w oczy rzucę! – zawołał. – Jest-to własnoręczny rękopis, testament, wyznanie, nazwijcie to jak chcecie, niedawno zmarłéj żony jego. Jest to dokument tak go potępiający, iż nie miałem odwagi ogłaszać go, mając do tego prawo, bo na rękopiśmie wyrażona jest wola zmarłéj, aby ten, komu się on w ręce dostanie, uczynił z nim co zechce, byle go hr. Filipowi nie oddawał. Zmarła pragnęła, aby o tém ludzie wiedzieli, i dziś już się nie waham… ludzie wiedziéć o tém będą.

– Słuchaj-że – chwytając go za rękę, począł żywo poeta, któremu oczy zapałały – mnie się to widzi inaczéj. Możecie grozą tego dokumentu kupić sobie i pani Lizie spokój, uwolnić się od prześladowania. Księżna pośredniczyć będzie.

– Nie! nie! na Boga i stokroć nie! – wykrzyknął Wiktor. – Nie godzi mi się frymarczyć dobrą sławą kobiéty, która z za grobu żąda usprawiedliwienia. Hrabia Filip głosi, że się z nią rozstał, bo mu była niewierną. Tu są fakta: on był podły, a ona niewinna.

Poeta nie śmiał nalegać. Wiktor nazad wrzucił rękopis do biurka i usiadł. Głowę w dłoniach ukrył, mówić już nie mógł. Emil Marya widział że go należało zostawić samego z myślami i dać mu cios, jaki go spotkał, odboléć.

– Te papiéry po zmarłéj nie są więc tajemnicą – zapytał, odchodząc – mogę o nich mówić księżnie?

– Komu chcecie – rzekł Wiktor. – Sproszę wszystkich do księżny Teresy, do pani Lizy, gdzie mi będzie wolno, i odczytam co mi los dał w ręce. Jestem dziś względem tego człowieka wolnym od wszelkiego obowiązku oszczędzania go. Niech stanie przed ludźmi w tém świetle, na jakie zasłużył.

– A jeśli się mścić zechce? – szepnął poeta.

Wiktor zagryzł usta.

– Będziemy się mścili obaj – odparł – i ja mam za co.

Poeta, nie zatrzymując się nigdzie, pędem pobiegł do Ahaswery. Czekała na niego niecierpliwa. Niósł nowy pokarm dla wygłodzonéj nudami. Pytaniom nie było końca. Musiał opisywać wrażenie, przyjęcie, całą tę scenę, która na nim wielkie uczyniła wrażenie.

Niezmiernie ciekawa księżna myślała tylko o jedném, ażeby ją koniecznie zaproszono na czytanie tych rzeczy, tak niezawodnie poruszających, tak zajmujących. Emil Marya ledwie mógł ją zaspokoić upewnieniem, iż Wiktor oświadczył się sprosić wszystkich. Nie było żadnego wyjątku.

W czasie gdy rozmowa z poetą toczyła się urywanemi słowy, a Ahaswera tak była nią ożywiona i poruszona, że na nic nie zważała, nie postrzegli oboje, że hr. Filip, wszedłszy w chwiligdy ona była najżywszą, zasłyszawszy cóś, stanął w progu, nie ruszając się, i czekał końca.

Nie mogąc nigdzie znaléźć spokoju, powrócił on był do księżny, aby jéj dać zlecenie do p. Lizy, którą chciał jeszcze starać się przebłagać. Wpadł właśnie na to, gdy poeta mówił o testamencie jego żony.

Przypadkiem odwróciwszy się, Ahaswera postrzegła go i krzyknęła przestraszona.

Oboje umilkli.

Hrabia Filip, z oczyma okropnie wysadzonemi, jakby wypaść miały mu z powiek, powolnym krokiem postąpił ku nim.

– Coś pan mówił? co? powtórz! papiéry po mojéj żonie pozostałe w jego ręku? Jakim sposobem? Skradzione są chyba, lub sfałszowane!

Mówił głosem tak złamanym, jąkając się, jak gdyby innym był człowiekiem. Niedawno księżna widziała go zuchwałym, teraz był przelękłym, chociaż starał się pokryć tę trwogę.

– Ja nic nie wiem – rzekł poeta krótko.

Księżna zamilkła.

Hrabia Filip stał osłupiały, chwytając się poręczy krzesła, aby nie upaść. Chciał pytać jeszcze i usta mu się tylko trzęsły. Ten brak odwagi jego samego wprawiał już w gniéw. Zdobywał się na dawne zuchwalstwo, lecz powrócić do niego nie mógł. Trząsł głową i rzucał się.

– Papiéry! mogą być potwarze, mogą być kłamstwa. Umarłym wszystko wolno… Mścić się chce na mnie – zaczął głosem przerywanym.

Księżna stała, patrzyła, ale się nie odzywała. Poeta usunął się nabok.

Począł się domagać szczegółów; Emil Marya powtórzył zimno:

– Nic nie wiem, nic wiedziéć nie chcę.

Nie mogąc przemódz tego upartego milczenia, hr. Filip poczekał chwilę, powiódł oczyma po księżnie i poecie, uśmiéchnął się szydersko i wolnym krokiem wywlókł się z pokoju, już w progu zdając się zapominać gdzie był i co robił. Kapelusz włożył na głowę, nie zwrócił się ku gospodyni, szukał długo klamki, wyszedł i cisnął drzwiami za sobą.

– To cóś wygląda jak ostatni akt tragedyi – szepnął Emil Marya.

– Ja się boję – dodała księżna – boję się o Wiktora. Ten człowiek gotów na wszystko… Straszne rzeczy się gotują. Nie odchodź pan, chcę go miéć przy sobie. Po obiedzie zaprowadzisz mnie do księżny. Muszę tam być; trzeba się naradzić, zapobiedz.

Mówiła tak, niby się uskarżając, ale twarz ożywiona świadczyła że prawie była rada tym okropnościom, które jéj nudy przerwały.

W salonie pani Lizy na Via Sistina panowała cisza uroczysta; na twarzach obecnych, zwykłych gości widać było oczekiwanie niespokojne, podbudzoną ciekawość, a razem cóś chwili téj uroczyste znaczenie nadającego.

Pani domu siedziała z księżną Teresą za stołem; blade obie, trzymały się za ręce. Nieco daléj, w czerni cała, ubielona i odrobinkę uróżowana, kręciła się niespokojnie na krześle, usiłując być poważną, księżna Ahaswera.

Za siostrą stał Ferdynand, pochmurny, mniéj pewien siebie niż zwykle. Hrabia August wyprostowany, zapięty, ze zwykłą sobie krwią zimną i postawą arystokratyczną, zabrał miejsce naprzeciwko pani domu, by czuwać nad nią, nie spuszczając z niéj oka. Zdawał się więcéj zajęty wdową, niż tém co się przygotowywało.

Poeta, z ręką założoną za frak, z włosami zarzuconemi na tył głowy, wzrokiem wodzący po suficie, a myślami zapewne po świecie natchnień swoich, usiłował się dostroić do tonu panującego, do powagi i uroczystości tego momentu. Księżna Ahaswera, ile razy spojrzała na tę nieco teatralną figurę, nieznacznie poruszała ramionami. Wszystkie ruchy tego poczciwego monomana były jéj już dobrze znane.

Wiktor, blady, w ręku trzymał zwitek papiérów i patrzył nań zadumany, jak gdyby jeszcze wahał się z odczytaniem jego. W twarzy dziwnie zestarzałéj i pomarszczonéj malowała się walkawewnętrzna, już przebolała w części, ale trwająca jeszcze.

Milczenie się przedłużało nad miarę. Poruszył się wreszcie jakimś wysiłkiem woli Wiktor, zbliżył do lampy, otworzył zwitek, który miał przed sobą i, bez wstępu żadnego i objaśnienia, głosem słabym, zrazu stłumionym, czytać począł:

„Zmarnowanego życia, zawiedzionych nadziei, wiary straconéj – nie zapisywałabym i nie zostawiała pamięci po sobie; ale z niesławy i plamy obmyć się muszę. Za życia nadto byłam dumną, abym się chciała usprawiedliwiać; z za grobu chcę jeśli nie siebie, to imię moje oczyścić. Nie do jednéj mnie ono należało.

„Rodzice moi byli dosyć majętni. Jedynaczką u nich będąc, mogłam łatwo znaléźć towarzysza na drogę życia, ale ojciec mój zbyt wiele wymagał dla mnie i temum winna całe nieszczęście moje.

Na balu w Kamieńcu podolskim zobaczył mnie przypadkiem się na nim znajdujący wołyński hrabia Filip. Miałam naówczas lat osiemnaście i smutek nie zmienił mi jeszcze twarzy; mówiono żem piękną była. Hrabia Filip zaprezentował mi się, poznał się z rodzicami i wszyscy postrzegli, że był mną zajęty.

Nie podobał mi się. Nie był powierzchownie odrażającym, ale wyraz ironii, szyderstwa, jakąś oryginalność nienaturalną, cóś ostrego i nielitościwego czytałam w jego twarzy. Usta, nawet gdynic nie mówił, wykrzywiały się sarkazmem. Słynął z dowcipu, uganiano się za nim, bo wiedziano że jest bardzo bogaty, a czekały go większe jeszcze spadki. Ojciec mój cały rozgorzał tą myślą, aby mnie wydać za niego. Zaproszony w sąsiedztwo moich rodziców przez dalekich swych krewnych, zabawił kilka tygodni na Podolu i najjawniéj począł się starać o mnie.

Im bliżéj go poznawałam, tém większy strach i wstręt obudzał we mnie. Nawet uczucie gwałtowne, jakie mi okazywał, miało w sobie cóś groźnego. Lecz ojciec ani chciał słuchać, gdy matka starała się przemawiać za mną. Kazano mi iść za hrabiego, który się oświadczył zbyt pośpiesznie, bez namysłu.

Ojciec nietylko nakazywał, ale zaklinał mnie i prosił, abym wyszła za niego; musiałam mu być posłuszną. Do wszystkich nieprzyjemnych wrażeń, które mnie od niego odstręczały, dodać muszę i to, że z rodzicami memi obchodził się tak, jakby czuć dawał że łaskę im czyni, biorąc ich córkę.

Ślub odbył się prawie prywatnie, z pośpiechem jakimś, który mi przytomność odebrał. Tegoż samego wieczora pojechaliśmy na Wołyń. Mogę powiedziéć że od piérwszego dnia po ślubie rozpoczęła się walka między nami, w któréj ja, niedoświadczona, słaba, niepewna siebie, musiałam być zwyciężoną.

Wprędce postrzegłam, że hrabia nie szukał wemnie towarzyszki życia, ale nasycenia namiętności jakiéjś dzikiéj, ofiary posłusznéj, zabawki.

Rodzina męża mego, która mu przeznaczała kogoś zupełnie innego, a małżeństwo ze mną za mezalians uważała, dąsała się na niego. Nie przyjmowano nas, pozrywały się stosunki bliższe, a hrabia skazany został na towarzystwo młodzieży, która miała się za szczęśliwą, że ją do siebie przypuszczał i nad nią przewodził.

Kobiét poznałam mało; życie spędzaliśmy w podróżach i wycieczkach za granicę, lub w domu, w tém otoczeniu ludzi, co czując się zaszczyceni stosunkami z hrabią, pochlebiali mu i ulegali.

Mąż mój zabawiał się najdziwaczniéj; miał fantazye krótko trwające, gwałtowne, przemieniające się, często zbyt ostro i przykro kończące się jakąś katastrofą. Serce się w nim nie odzywało, ale szalała głowa.

Gwałtowna miłość dla mnie, na którą ja odpowiadałam chłodem, wprędce stygnąć zaczęła. Byłam temu rada prawie, bo zwiększała odrazę, jaką miałam do niego. Dobrym być nie umiał, nawet gdy kochał; męczyć lubił, jak gdyby to zaostrzało dlań każdą przyjemność. Posłyszałam zdala o różnych jego stosunkach z pięknemi sąsiadkami. Wszystkie one zawiązywały się łatwo, jakiś czas nie dawały mu spokoju, pochłaniały go i gasły, jak ognie słomiane.

Z każdéj takiéj fantazyi unosił wspomnieniewszystkich ułomności i wad tego co kochał i wielbił; wyśmiéwał bezlitośnie nawet dowody serca i poświęcenia dla siebie.

Bardzo często zaczął odbywać podróże, trwające niekiedy dość długo… bezemnie. Zostawałam sama w domu, a żem u rodziców jeszcze lubiła malować i rysować, spędzałam czas na próbach i cała oddałam się sztuce.

To zajęcie niewinnie stało się dla hrabiego źródłem niewyczerpaném szyderstw. Prześladował mnie niém, wyśmiéwał moje bazgranie i choć się zamykałam przed nim, prosząc aby mi choć tę przyjemność niezatrutą zostawił, nie było dnia, żeby ze złościwością bezlitosną nie pobudził mnie do łez.

Płacz mój wprawiał go w najlepszy humor, był przyprawą jego zabawek.

W tym czasie z jednéj ze swych podróży przywiózł hrabia wspomnienie osoby, którą widział, żony jednego ze swych kuzynów, pani Lizy.

Tak był przejęty nadzwyczajną jéj pięknością, a zarazem oburzony obchodzeniem się z nią męża, nieszczęśliwém życiem młodéj pary, iż nie postrzegł, nie poczuł nawet, że sam dla mnie był takimże tyranem.

Piérwszy raz w życiu postrzegłam w nim naówczas pewną zmianę. Dla téj pani, w któréj nie taił się przedemną że był zakochany, miał uczucie uwielbienia, entuzyazmu, adoracyą, którechwilami odejmowały mu jego złośliwość i szyderstwo.

Dla mnie zakochanie się to było zupełnie obojętném. Nie piérwsze już było, a wiedziałam że zapewne i ostatniém nie będzie. Cóż mnie ono obchodziło?…

Dziwiłam się tylko, że mogło tak wielki wpływ wywiérać na niego, iż niemal lepszym go czyniło, póki niém żył i był przejęty.

Wkrótce po piérwszej podróży, nastąpiła druga, któréj celem było widzenie adorowanéj; potém trzecia i nie wiem już ile wycieczek, zawsze dla widzenia bóstwa, choćby zdaleka.

Męża téj pani opisywał w jaknajczarniejszych kolorach, a na mnie robiło to dziwne wrażenie, bo wszystko, co o nim mówił, zastosowywałam do niego samego. Były może pewne różnice między nimi, ale téż i niezaprzeczone pokrewieństwo.

Ciekawa byłam nadzwyczajnie poznać tę panią, nad którą litowałam się i prawie ją jak siostrę niedoli mojéj kochałam; ale hrabia o podróży do tych państwa, o któréj raz wspomniałam, słuchać nie chciał. Odparł mi brutalnie:

– Zrobiłoby ci to więcéj przykrości, niż przyjemności. Byłaś wychowana wcale nie do tego świata, w którym ona zajmuje świetne stanowisko. Prawdę powiedziawszy, musiałbym się wstydzić za ciebie.

Ruszył ramionami. Zapłakałam i zmilczałam.

Nie jedno to upokorzenie przełknąć musiałam.

Wkrótce po zamążpójściu straciwszy matkę naprzód, w rok późniéj ojca, byłam samą na świecie, bez opieki i najnieszczęśliwszą istotą.

Miłość hrabiego, tak gwałtowna w początku, zmieniła się w rodzaj wstrętu, lekceważenia, nienawiści. Być może że i ja rozwinięciu się tych uczuć byłam poczęści winną, gdyż czułą być nie mogłam, a kłamać nie umiałam.

 

Pomiędzy młodzieżą, którą jak rodzajem dworu lubił się mąż mój otaczać, był krewny daleki hrabiego, jeden z tych powinowatych, do których się nie przyznawano chętnie, bo był ubogi, a imię nosił nieznane. Chłopak dwudziestokilkoletni, wychowany przez matkę, nieśmiały, skromny, rumieniący się cochwila, służył innym za pośmiewisko.

Dla hrabiego, jako starszego i wpływowego człowieka, na którego może poparcie rachował, był z wielkiém uszanowaniem i powolnością. Matka go tu przysłała, a kuzyn miał sobie za największą przyjemność psuć go, wyszydzać skromność, śmiać się z jego zasad i obyczajów. Artur znosił to łagodnie, pozwalał się wyśmiéwać i, zawsze w nadziei protekcyi, uczęszczał do domu naszego, bo hrabia się nim i posługiwać lubił i miał z niego cierpliwą ofiarę swych sarkazmów.

Żal mi było chłopca, tak jak jemu, gdy patrzył codziennie na obchodzenie się męża ze mną, żal być musiało mnie także.

Nie wiem czy to w nim jakie czulsze dla mnieobudziło uczucie, ale co do mnie, chociaż sympatyą miałam dla niego, serce moje było tak żółcią zalane, ja tak znękana, żem ani mogła pomyśléć o jakichś miłostkach.

Postrzegłam jednak wkrótce, że jakby z umysłu, zaczęto Artura mną prześladować, a razem podawać mu sposobność znajdowania się zemną samnasam. Nie mogłam pojąć celu tego manewru męża mojego, ale był tak niezręczny i wyraźny, żem przestraszona i oburzona musiała się miéć na baczności. Męczyło mnie to, a widziałam że Artur był niespokojny, poruszony i równie jak ja nie wiedział, co począć z sobą. Dawano mu rozkaz stawienia się u nas na dnie, w których właśnie męża mojego w domu nie było; wyznaczano zajęcia, które go do mnie zbliżać musiały.

Gdym się przekonała, iż to nie było przypadkowém, zamykałam się u siebie, a Artur, przybywając i dowiedziawszy się że jestem sama, odjeżdżał, nie widząc mnie.

Byłam mu za to wdzięczną. Ta strategia męża mego dosyć długo się przeciągała. Nie zbliżyło mnie to wcale do Artura, bo nie miał ani odwagi, ani ochoty zaplątania się w brudną intrygę.

Jednego dnia, gdy mąż mój wyjechał był na parę tygodni do owego kuzyna, którego żona była jego ideałem, niespodzianie, zaraz po odjeździe jego, przybył Artur i przez sługę prosił, aby mógł widziéć się zemną.

Według zwyczaju, kazałam go przeprosić; ale za drugiém poselstwem i naleganiem wyszłam do salonu. Znalazłam go w postawie winowajcy, przestraszonego, zmieszanego, bełkoczącego cóś tak niezrozumiale, że dużo czasu zeszło, nim go wyrozumiéć mogłam.

Drżał cały z oburzenia i zgrozy; tłumaczył się iż zmuszony jest niepokoić mnie dla przestrzeżenia, że dłużéj milczéć mu niepodobna.

Dowiedziałam się z ust jego, iż hrabia poprzedzającego dnia, zamknąwszy się z nim, w sposób cyniczny oświadczył mu, że na niego rachuje, iż postara się zemną zawiązać stosunek jaknajbliższy, aby jemu to do rozwodu posłużyć mogło.

A gdy Artur ze zgrozą zakrzyknął, iż chyba żart niegodziwy czyni sobie z niego, hrabia mu powtórzył: Uwiedź ją, niepodobna aby ci się to nie powiodło. Ja nią jestem znudzony i ona mnie nie kocha. Jesteś młody i przystojny, ożenisz się z nią. Dam ci przyzwoite wyposażenie. Wyjadę z domu i nikt ci nie będzie przeszkadzał. Przyszłość ci zapewnię. Kobiéta ładna, sentymentalna, nieszczęśliwa, dla ciebie jak raz. Byłbyś głupim, gdybyś nie korzystał.

Oporu Artura i oburzenia hrabia nie chciał rozumiéć nawet, zagroził mu że jego i matkę opuści, jeżeli mu w tém posłusznym nie będzie. Artur przychodził mi o tém oznajmić, a razem pożegnać mnie, gdyż, chociaż ubogi, postanowił zerwać z kuzynem.

Nie mogłam wątpić o prawdziwości tego wyznania, za którą charakter Artura ręczył. Siérota, bez opieki, postanowiłam po tym nikczemnym kroku porzucić hrabiego. Zażądałam tylko od Artura, aby zeznanie swe dał mi na piśmie, gdy i tak postanowił zerwać z hrabią.

Poczciwy chłopak napisał i pod przysięgą zeznał, do czego użyć go chciano. List ten jego znajdzie się tu dołączony.

Nie czekając powrotu hrabiego, opuściłam dom jego, nie wynosząc nic, oprócz tego com od rodziców miała. Schronić się nie znalazłam gdzie, prócz klasztoru. Majątek mój sprzedał był hrabia i nawet sumy zań wziętéj prawie mi nie ubezpieczył. Nie szło mi o to.

Rządca, który był prawą ręką, narzędziem i zausznikiem męża, natychmiast dał mu znać o moim wyjeździe.

W liście, który do niego zostawiłam, zawarta była kopia zeznania Artura: domagałam się rozwodu.

Hrabia w początkach był rozgniéwany na kuzyna, ale go do siebie kazał powołać. Nie przybył. W procesie rozwodowym, chociaż oskarżenia mnie o sprzeniewierzenie się nie obejmował, było ono na wszystkich ustach. Hrabia głosił iż to go do żądania rozwodu spowodowało, zmyślał szczegóły, a że ludzie podobnym powieściom wierzą łatwo, nie mogłam się uniewinnić, ani oczyścić z zarzutu… plama pozostała na mnie.

Hrabia miał tysiące środków rozpowszechniania kłamstwa, ja żadnego na udowodnienie niewinności mojéj. Wzgardziłam tą potwarzą.

Z majątku po rodzicach oddano to, co się hrabiemu zwrócić podobało. Chciał być wspaniałomyślnym i naznaczyć mi pensyą dożywotnią, którą odrzuciłam. Zostałam sama w świecie, tułając się, bawiąc u krewnych, a późniéj, zwróciwszy się do sztuki, rozpoczęłam studya w Warszawie i Dreźnie. Majątek, powierzony nieoględnie ludziom bez sumienia, uszczuplony znacznie, zmusił mnie wkońcu szukać w tém, co było zabawą, nadziei utrzymania. Z tą myślą przybyłam do Rzymu”…

Rękopis kończył się następującym przypiskiem:

„Komukolwiek pismo to moje dostanie się w ręce, zaklinam go, aby mu nadał rozgłos, a nie dopuścił, żeby staraniem hrabiego zniszczone zostało. Może on czuwać nad tém, wiedząc iż się oczyścić zechcę. Z za grobu wolno mi przynajmniéj zawołać, głosem któremu śmierć nada wiarę i powagę: Jestem niewinną!”

Wiktor dokończył głosem drżącym, złożył papiery i powiódł oczyma po słuchaczach. Wszyscy milczeli, przejęci tém opowiadaniem boleściwém. Liza, sparta na ręku, łzy miała w oczach.

Piérwsza Ahaswera skoczyła z krzesła, pięść podnosząc dogóry.

– A! co za poczwara! co za poczwara tenczłowiek! Ale – tu zwróciła się do Lizy – co za szalona miłość! Możesz nią być dumną.

– Mościa księżno – przerwał August – to się miłością nazywać nie może. Jest-to namiętność, z miłością własną połączona. Miłość zasługująca na to imię nie istnieje bez poświęcenia, uszlachetnia człowieka, podnosi go, lecz nie czyni występnym.

Gospodyni domu siedziała zadumana, z oczyma łez pełnemi.

– Takie jest przeznaczenie moje – rzekła – abym i sama była nieszczęśliwą i drugim przynosiła nieszczęście. Część jakaś winy spada na mnie niewinną, bom nigdy w życiu tego niedorzecznego szału hr. Filipa jedném słowem nie rozbudziła. Starałam się go nieraz prawie do niegrzeczności posuniętą oziębłością przekonać, iż nigdy nawet obojętną przyjaźnią wywdzięczyć mu się nie mogę. Dziś, po tém wszystkiém co się stało, widzę że jedynym środkiem jest uciekać ztąd.

– Gonić cię będzie – przerwała Ahaswera.

– Świat széroki – dodała Liza. – Znajdę przecie w potrzebie kątek jakiś, w którym od tych napaści ukryć się będę mogła.

Spojrzała na milczącego smutno Wiktora, który ani potakiwał, ani odradzał, udając obojętnego. Wtém księżna Teresa, któréj trudno było się gniéwać i w któréj sercu gniéw zastępowały smutek i politowanie, westchnęła.

– Boże mój! ale cóż ja biédna pocznę z sobą, ja, com żyła wami, com tu przyrosła zarazem do tego Rzymu i nie będę wiedziała co zrobić.

– Toż samo i jabym mógł powtórzyć – szepnął hr. August. – Te wieczory na Via Sistina, te spokojne nasze rozmowy przy okrągłym stole, oświéconym oczyma naszéj pani, miałyżby tak smutny miéć koniec przez jednego biédnego szaleńca?

– Biédnego! – zawołała Ahaswera – powiédz występnego! Możeż być co nikczemniejszego nad prześladowanie kobiéty? Ja – jabym go jutro bez sądu kazała powiesić. Jednę już zabił, a drugą zamęcza. Pocóż uciekać z Rzymu? Ja także protestuję, bo chciałam z wami moję żałobę odsiedziéć. Przecież się od niego można zamknąć.

– Na ulicę wyjść nie będzie podobna – odparła Liza. – Takie życie w ciągłéj obawie, ciągle na oczach tego prześladowcy, stałoby się nie do zniesienia.