Tasuta

Chore dusze

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Ferdynand, stojący za krzesłem siostry, po swojemu pojmujący całą sprawę, nakoniec wyrwał się po młodzieńczemu, nie mogąc wytrzymać:

– Przepraszam – zawołał głośno – ale, słowo honoru daję, przykro mi słuchać. A do czegóż myśmy się zdali, jeśli w takim razie nie możemy stanąć w obronie prześladowanéj kobiéty? Jabym nie za siostrą, ale za kimkolwiekbądź w tém położeniu zostającym, ujął się, wyzwałi przepłoszył. Nam nic innego nie pozostaje (tu spojrzał na Wiktora), jak z tym jegomością się rozprawić.

I rozgrzany własném wystąpieniem, Fernando w postawie rycerskiéj wyszedł na środek pokoju, nie mogąc już ustać spokojnie.

Liza jednym wykrzykiem zaprotestowała, a hr. August chwycił wzburzonego za rękę.

– Zmiłuj się, nie tak gorączkowo – rzekł. – To się na nic nie zdało, a nadałoby rozgłos niepotrzebny wypadkowi niemiłemu wprawdzie, ale niemającemu tak wielkiéj wagi. Dać się zabić, albo nawet ranić, byłoby grzéchem, a jego sprzątnąć ze świata prawdziwą łaską. Dajże mu pokój; pogarda zabija daleko skuteczniéj.

Ferdynand się zżymnął.

– Pojedynek w zasadzie jest niedorzecznością, choć bywa czasami nieunikniony – dodał hrabia. – Ta jednak wcale konieczności rozprawienia się z nim w walce niéma. On zaś, wątpię, by kogo wyzywał.

– Widzicie więc, panowie – żywo przerwała pani domu – że moja rada jest najlepszą. Ja wyjechać muszę i zniknąć mu z oczów.

– Droga moja! – jęknęła księżna Teresa – ja chyba za tobą i z tobą pojadę.

– Ja także – rzekła Ahaswera.

– Radbym i ja powiedziéć toż samo – odezwał się skromnie poeta – ale niestety, z Rzymu mi się ruszyć niepodobna i skazany zostanę nasamotność ze wspomnieniami żywemi, najprzykrzejszą ze wszystkich.

– A! – zwracając się do niego półgłosem rzekła Ahaswera – nie skarż-że się, bo nigdy sam nie będziesz, mając swój geniusz z sobą.

Było w tém trochę sarkazmu, lecz Emil Marya przyjąłto za dobrą monetę i ubrał się w pokorę.

Księżna szeptała pocichu cóś Lizie, która potrząsała głową.

– Ach te nasze wieczory! – dodała głośniéj – jak ja po nich płakać będę! Nic mi ich nie zastąpi.

– Księżna masz tu tyle znakomitości znajomych, poetów, artystów, dyplomatów – szepnął Wiktor.

– Prawda, ale wiész pan co to są wieczory ze znakomitościami? Każda z nich naprzód chce być piérwszą, chce się czémś odznaczyć, popisać z sobą, wystąpić. Wieczór więc taki staje się estradą koncertową, na któréj zkolei popisują się wirtuozi… My w naszém kółku małém mówiliśmy poprostu o rzeczach które kochamy miłością wielką, a znakomitości nie kochają nic, oprócz siebie.

Wśród tych użalań pani Liza wstała z kanapy, zbliżyła się do Wiktora, wcale nie wstydząc się świadków, pociągnęła go z sobą i poszła na cichą rozmowę na balkon.

Wtém Ahaswera żywo podbiegła do księżny Teresy i przy niéj usiadła.

– Dites donc – poczęła z gorączką i pośpiechem – szukacie wszyscy jakichś nadzwyczajnych środków, a najprostszego, najnaturalniejszego nie widzicie. Niech się ci państwo pobiorą! wtedy wszystko się skończy jaknajśliczniéj.

– Cicho! – przerwała grożąc księżna Teresa – mówić z nią o tém dotąd nie można. Nie znasz tak dobrze jak my jéj przeszłości, nie wiész co wycierpiała. Na wspomnienie małżeństwa, choć ona sama pragnąć go może, ogarniają strach paniczny.

Ahaswera się zamyśliła i zawahała głową.

– J’en sais aussi quelque chose – przebąknęła pocichu. – Któż wié, może ma i słuszność. Mam doświadczenie najlepsze, że małżeństwo jest nieochybnym zawodem. Znamy się tak w salonie, choćby najpoufaléj, ale pewnemi konwenansami rozgrodzeni, niby to się uczymy swych charakterów, gustów, przed ślubem oglądamy się wzajemnie – ale po ślubie! po ślubie! Cogodzina to niespodzianka; motyle stają się poczwarkami. Słabe strony ludzkie wychodzą na wiérzch i psują nam wrażenie tego, co było piękném i dobrém. Następują rozczarowania i niesmaki, obojętności i wstręty. O! – westchnęła – nieszczęśliwe my jesteśmy!

– Widzisz więc że Liza, tworząc sobie szczęście idealne, ma więcéj rozumu od nas. Pozostaną dla siebie nazawsze pięknemi temi postaciami, jakie ukochali.

Ahaswera wydęła usta, zrobiła minkę dziwną i spojrzała ku balkonowi ostrożnie.

– Mówi się to tak i marzy – (tu uśmiéch przebiegł jéj zmiętą twarzyczkę) – ale czy księżna wierzysz w to, aby, kochając się, młodzi ludzie mogli długo pozostać tak.... rozumiész mnie?…

Księżna Teresa, choć rozmawiały pocichu, a August z Ferdynandem i poetą stali na stronie, zarumieniła się, jak panienka.

– Cichoż! nie znasz Elizy! – zawołała, głos zniżając.

– Kochana moja, znam siebie i kobiéty, znam mężczyzn! O! wiele, wiele miałam doświadczeń w życiu! – Potrząsnęła głową. – Position fausse! próba niebezpieczna.

Księżna Teresa zbiérała się na odpowiedź, gdy Liza z Wiktorem weszli z balkonu nazad do salonu. Rozmowa przerwać się musiała.

Hrabia August spójrzał na zégarek i westchnął, zbliżając się do gospodyni.

– Powinnibyśmy panią pożegnać, a nigdy tak trudno jak dziś ztąd wyjść nie było. A, pani! kiedy nam wrócą wieczory na Via Sistina?

– Myślisz, hrabio, że i ja z tęsknotą i wdzięcznością dla was wspominać ich nie będę?

Podała rękę Augustowi.

– Przyjaciele starzy nie opuścicie nas przecie! Znajdziemy się gdzieś, zwołamy i wybierzemy sobie kątek spokojny, aby w nim żyć znowu jasném słowem i tęskną myślą.

– Nie opuszczaj-że nas pani przynajmniéj tak nagle, bez opowiedzenia – dodał August – pozwól czuwać nad sobą.

– Nie ucieknę tak bardzo prędko – uśmiéchnęła się gospodyni – pomówimy o tém jeszcze.

Wszyscy goście za przykładem hr. Augusta poruszyli się; Ahaswera spojrzała na zbiédzonego poetę, ulitowała się nad nim i uszczęśliwiła go, oznajmując że ma jéj do domu towarzyszyć… Hrabia August wyszedł piérwszy, a choć wieczór był cudny i w ulicach życia wiele, wprost już pociągnął do mieszkania.

Robiło mu to tylko przykrość, że w tym samym hotelu pod bokiem miał hr. Filipa, a dawne stosunki narazić go mogły na spotkanie z nim. Myślał jeszcze, jak tego uniknie, gdy w bramie hotelu spostrzegł go, jakby na straży wyczekującego. Chodził wielkiemi krokami, z głową spuszczoną, mówiąc cóś sam do siebie. Słysząc chód, podniósł oczy i, poznawszy Augusta, szybko się zbliżył ku niemu. Nadchodzący chciał go uniknąć, ale zastąpił mu drogę.

– Nie możesz mi odmówić chwili posłuchania – odezwał się głosem, w którym brzmiało nadzwyczajne, rozpaczliwe podrażnienie.

Krok w krok podążył za nim nagórę. Razem weszli, gdyż nie dał się milczeniem zimném odstraszyć.

Spojrzał przy podaném świetle na twarz hr. Augusta, która była surowszą, poważniejszą jeszcze niż zwykle. Zacięte jego usta, namarszczone czoło dawały poznać, iż ani rozmawiać, ani słuchać nie miał ochoty.

– Potępiasz mnie więc i ty? – rzekł głosem stłumionym – i ty, i wszyscy… Rzecz jest skończona ze mną. Zostałem wyklęty, anathema! Uśmiéchnął się szydersko. – Nie mam nawet od kogo żądać zadośćuczynienia, bo z tym bezimiennym włóczęgą jakimś bić się nie mogę.

– Nie rozumiem do czegoby cię pojedynek doprowadził? coby ci on pomógł – rzekł August niecierpliwie.

– Przynajmniejbym pragnienie jakiéjś zemsty nasycił – zawołał Filip, bijąc się w piersi.

– Zemsty? za co? Mścij się na sobie – dodał gospodarz, zaczynając się rozbiérać, aby dać poznać, że chce sam pozostać.

Filip przeszedł się po pokoju.

– Więc, na Boga, powiédz mi, co pozostaje do czynienia? Cóś muszę począć, jakiś koniec temu być musi! – krzyknął Filip.

– Potrzeba rady szukać w samym sobie – odparł August surowo. – Sumienie ją podyktować powinno.

– Co tam sumienie! pragnę zemsty i nie widzę przed sobą nad nią nic więcéj. Drogi innéj nie ma – rzekł Filip.

– Zdaje mi się, że żal i skrucha pozostają ci jeszcze – z niecierpliwością odezwał się August.

Hrabia Filip zaśmiał się swym zwyczajem, sucho i szydersko.

– To nie dla mnie – rzekł ironicznie – ja tych potraw nie jadam.

Znowu w milczeniu przeszedł się po pokoju, spoglądając na gospodarza, który, jak gdyby gościa nie miał, rozbiérał się i zajęty był około swego stolika. Ta obojętność jego i grzeczna odprawa poskutkowały nareszcie.

– Być może – odezwał się, biorąc kapelusz, który rzucił był na kanapę – iż mi się wypadnie oddalić i że się nieprędko zobaczymy z sobą. Nie wiem jeszcze co pocznę. La nuit porte conseil. Na wszelki wypadek jednak pozwól się choć pożegnać.

Hrabia August zdaleka się skłonił w milczeniu. Popatrzyli na siebie, a potém Filip wolnym krokiem poszedł ku drzwiom i wysunął się z pokoju.

Gdy nazajutrz rano, obudziwszy się, spytał o niego August, powiedziano mu że wyjechał nadedniem. Dokąd… nie wiedział nikt.

Uradowało to prawie Augusta, który jak tylko mógł najśpieszniej pobiegł na Via Sistina. Tu znalazł już jakby przygotowania do podróży; Ferdynand zakłopotany i smutny stał w progu, wnoszono kufry.

– Czekaj – zawołał przybywający – przychodzę z dobrą nowiną. Zdaje mi się że wszystko to niepotrzebne. Hrabia Filip wyjechał w nocy. Żegnał się zemną jakby na długo, nie macie więc żadnego powodu do opuszczania Rzymu.

Na tę rozmowę nadeszła blada i smutna p. Liza, posłyszawszy głos hrabiego.

Powtórzył jéj wesoło, że hr. Filip sam pomiarkował, iż zwyciężonemu nie pozostało nic jak plac opuścić.

– Niéma go! – dodał – nie widzę więc powodu do opuszczania Rzymu.

Zpoczątku pani Liza przyjęła wiadomość tę twarzą rozweseloną, lecz po krótkim namyśle głową potrząsnęła.

– Odjazd ten nagły – rzekła – jest mi podejrzany. Nie wierzę w taką pokorę i poddanie się, to może być tylko jakaś zasadzka. Nie ufam mu.

– Miałabyś pani słuszność – odparł August – gdyby pozostawała mu jaka droga inna nad wycofanie się, po wszystkich popełnionych niedorzecznościach; ale cóż miał począć?

– Nie wiem – rzekła Liza – czuję tylko, że spokojną być nie powinnam i nie mogę. Posądzam go że się domyślał, iż ja mu ujdę i ustąpię; wolał więc może sam pozornie zniknąć, niż szukać mnie i moich po świecie. Panu Wiktorowi, równie jak mnie i Ferdynandowi, bezpieczniéj gdzieś innego szukać kątka…

 

– A nam osiéroconym… – westchnął August.

Liza wyciągnęła mu rękę.

– O! my się gdzieś znajdziemy! – szepnęła.

Dwa lata upłynęły i była znowu wiosna, lecz inna wcale, bo pod niebem nie włoskiém, bo w kraju, w którym zima bywa jak u nas długą i ostrą, a po tym śnie szybko, nagle, w oczach prawie, wszystko się rozwija i życie wraca, jak wstrzymany potok, z podwójną siłą. Drzewa stały już w swym majowym stroju, łąki w szmaragdowych kobiercach, niebo śmiało się bladym lazurem łagodnym, a w rzékach odbijało się jakimś tonem, który żenił powietrze z ziemią.

Niedaleko od brzegu Elby, na wzgórzu, stała willa, otoczona rodzajem parku, staremi drzewami ocienionego. Prawie pod jéj kwiatowy ogródek, zasadzony przed gankiem i werendą, podchodziły wody rzéki, od których wylewu gruby mur bronił. Po za willą i parkiem jéj stromo, wysoko wznosiły się piaskowe ściany żółte tego, co to zowią Szwajcaryą saską, u góry sosnowym i świerkowym lasem porosłe. Potok jakiś przed laty wyrwał w skalistéj ścianie drogę, przerznął ją, wyżłobił, porozbijał głazy, podmył ich podstawy i wyżłobił wąwóz, który poza parkiem uciekał gdzieś w góry i lasy, a stérczące nad nim boki kamienne, rozsypujące się w proch, miały już czas porosnąć gęsto w drzewa i krzewy. Oko, sięgając w głąb, gubiło się w gąszczy zielonéj, poprzerzynanéj słupami drzew, a gdzieniegdzie malowniczo popstrzonej nagiemi głazami. W łożysku starego potoku płynął teraz strumień cichy, po burzy i dészczu tylko wzbiérający, a porozrzucane złomy kamieni białawych, żółtych, pomarańczowych zmuszały wody przerzynać się, spadać i mruczéć pocichu.

Ścianami wysokiemi zakryta willa ze swym ogrodem, winnicą, kwiatami, wieżyczką, werendami, balkonami uśmiéchała się zalotnie płynącym Elbą statkom i przeciwległym brzegom.

Obok, ponad brzegami jéj w lewo i w prawo ustawione, przedzielone od siebie zielenią i skałami, stały jak zajrzéć wille, domki, chatki, kamieniczki, małe i wielkie budowy, służące latem za przytułek szukającym powietrza, ciszy i spokoju.

Niektóre z nich smakiem nowszym zdradzały młodość, inne dachami wysokiemi, małemi oknami, prostotą budowy, choć odświéżone, mówiły o czasach dawnych.

Ogromne łomy kamienia, nagromadzone u brzegów zapasy jego, poprzywiązywane do brzegów barki, kręcący się robotnicy, niekiedy garstka miejskich gości, w jaskrawszych strojach, ożywiały dość pustą okolicę.

Przewoźnicy czółnami cochwila przerzucali z jednego brzegu na drugi turystów i mieszkańców, powracających z miasta i miasteczka.

Krajobraz, uśmiéchnięty dobrodusznie, w prawo i lewo ukazywał malownicze brzegi rzéki, wzgórza piętrzące się urwistemi bokami, gaje, sady, białe domy, czerwone dachy, kłęby drzew w dolinie, czarne lasy na wyniosłościach, i jakbypoustawiane naumyślnie fantastyczne ściany kamienne. Ale skały te, mimo powagi jaką sobie chciały nadawać, dla oczu do alpejskich okolic nawykłych, wydawały się jakby stworzone na to, żeby bawiły niewinnych turystów, a mieszkańcom dawały się krajać i sprzedawać. Trudno je było brać naseryo. Była to zabawka natury grzecznéj, ale nie pamiątka tragicznéj katastrofy.

Żaden wulkan tu nie wybuchał i stara granitowa skorupa ziemi nie podniosła się groźnie do góry. Zmarszczyły ją tylko kaprysy dziecinne.

Nawet w strasznym owym wąwozie ciemnym poza willą, wesoło było, zaciszno, i zbliżywszy się do téj głębiny, znajdowałeś w niéj gniazdo zielone. Uboższe domki, które się wstydziły wyjść na światło dzienne ze swemi łatanemi bokami, kryły się tu poprzylepiane do skał nad strumieniem, niekiedy w samę skałę tuląc się od zimna.

Ścieżyny wiodły bokami, wydeptane fantastycznie, wśród gąszczy, a idąc niemi, spotykał podróżny ciągłe niespodzianki.

W tym dzikim jarze nagle zabielał dworek i różami zasadzony pachniał ogródek. Chatka była uboga, a w kwiatki bogata. I kwiatki rosły tu w dobréj zgodzie z grządką skromnéj pietruszki, z kapustą i rzodkwią.

Wśród czarnych gałęzi sosen, wychylała się, obsypana kwiatami różowemi, jakby wiązanka bzów wonnych.

I tu było życie…

Téj wiosny zawczasu około willi, na któréj czole stał napis: Sistina, domki były pozajmowane przez przybyszów; właściciele wróżyli z tego, że ów prąd cudzoziemskich gości, który się od saskiéj rezydencyi odwrócił, znowu się ku niéj skierował. Wszystkich mieszkających, przybyłych, najmujących, w czambuł Sasi tytułowali baronami i hrabiami, a gotowi byli tytułować i książęty, byle z góry płacili.

Sistina była już od roku nabyta, bo wprzódy zwała się podobno willą Flory czy Rosy, inne zaś w sąsiedztwie ponajmowane przez towarzystwo, o którém stary Lehman, właściciel jednéj z nich, twierdził, że to być musi rodzina, bo wszyscy ciągle żyli z sobą.

W Sistinie, urządzonéj już wedle gustu nowéj właścicielki, zbiérano się najczęściéj, bo tu było najobszerniéj, najwygodniéj i widok na okolicę najpiękniejszy. Obok druga, dosyć także sporych rozmiarów, mieściła jednę tylko panią.

Z przeciwnéj strony, w mniejszym domku, mieszkał siwy, sam jeden mężczyzna; jeszcze daléj, na małym pagórku w fantastycznym gotyckim domku, pani z któréj Niemcy nie byli kontenci, bo zwali ją niespokojną i zbyt wymagającą.

W tych gościach nadelbiańskich łatwo się czytelnik domyśli zbiegów znad Tybru, którzy tu przytułku szukali. W Sistinie mieszkała pani Liza z bratem, w Villa Maria księżna Teresa, w domku jednym hr. August, w gotyckiéj budowelce niecierpliwa i nielubiąca Niemców księżna Ahaswera, dotąd jeszcze wdowa, mocno sobą i swym stanem znudzona, więc nieobiecująca tu długo pozostać.

Wieczór był piękny, a w ogródkach bzy rozkwitłe pachniały; na niebie pokazywały się gwiazdki i białe pływały obłoczki. W salonie na piętrze w Sistinie, przede drzwiami na balkon otwartemi, siedziało całe znane nam towarzystwo. Brakło tylko poety, który musiał pozostać na swém poddaszu, z rezygnacyą geniuszu, który wié że męczeństwo dodaje mu blasku.

Ten cichy, z łagodném powietrzem i wonią swą miłą wieczór, tak niepodobny do spędzanych wśród Rzymu, ten krajobraz tak skromny, wioskowy, to niebo umalowane tak miękkiemi tony, sine a mgliste oddale, cóś tęsknego i sielankowego, dosyć się podobały znajomym naszym, oprócz Ahaswery, która utrzymywała że ludność ma tu krew rybią, a kraj jest jakby półsenny.

Zmierzchało już i na zachodzie tylko widać było jaskrawszą łunę, która z za wzgórzów świéciła jeszcze. Czekano z herbatą wieczorną na powrót pana Ferdynanda, który tego dnia wybrał się do stolicy i miał statkiem przepływającym od Czech przyjechać na oznaczoną godzinę.

Ale statek nie wysadził go na brzeg i siostra zaczynała być o niego niespokojną, choć w Saksonii mniéj niż gdzieindziéj może grozi niebezpieczeństwo spóźnionym podróżnym.

Hrabia August dowodził, że roztargniony młodzieniec statek chybić musiał i zapewne przybędzie koleją do najbliższéj stacyi.

Jakoż wistocie spostrzegła go księżna Teresa, przewożącego się czółnem i dającego chustką znaki.

Razem z podwieczorkiem, zjawił się Ferdynand w salonie. Wszedł i choć nadrabiał wesołością, oko siostry cóś dostrzegło na jego twarzy, niby ślad troski i zakłopotania.

– Co ci jest? – spytała.

– Mnie? nic a nic! – rozśmiał się Ferdynand. – Zły tylko byłem na siebie, żem do statku przybiegł, gdy był o kilkaset kroków od przystani.

– Pewnieś się pan na jaką ładną Saksonkę zapatrzył – wtrąciła Ahaswera, grożąc na nosku niekształtnym. – Mają one przecie sławę piękności.

– Musi to być chyba pamiątką znikłéj przeszłości – rzekł Ferdynand. – Tymczasem owo plemię, o którém mówiono: Wo schöne Mädchen wachsen, zastąpione zostało jakiémś inném. Twarz ładną zobaczyć trudno, a gdyby się ją znalazło, reszta postaci rozczaruje.

– Bacznie się pan przypatrywałeś – dodała Ahaswera.

Ferdynand ruszył ramionami.

– A! nie Włoszki to, brudne wprawdzie, zaniedbane, wysmarowane oliwą, ale jak boginie piękne, typowe, wielkiéj krwi i wielkiego stylu, cóś w sobie bohatérskiego i klasycznego mające… To biédny narodek, zapracowany, wątły choć czasem dogóry strzeli, jasnowłosy, płaskonogi, chudy albo nabrzękły.

Ahaswera się rozśmiała.

– Włoszek ci żal, panie Ferdynandzie, a mnie włoskiego kraju; bo tam, jakie jest to jest, ale drga życie. Tu ludzie wegetują.

Zdania były podzielone. Księżna Teresa w dobroci serca swojego broniła Sasów i szukała w nich stron dobrych, znajdowała ich sympatycznymi.

Gdy tak rozprawiano. Ferdynand nieznacznie wyciągnął na balkon hr. Augusta i szepnął mu:

– Wiész hrabia kogom widział w mieście?

– Miałżeby Wiktor przybyć, na którego czekamy i który jużby powinien wrócić ze swéj wycieczki do Rzymu? – spytał August.

– Nie taiłbym się z tą dobrą nowiną – rzekł ciszéj Ferdynand. – Na zamkowéj ulicy spotkałem hr. Filipa.

Wzdrygnął się August.

– Widział cię? – zawołał żywo.

– Niestety! gorzéj, bo mi się zdala z uśmiészkiem ukłonił – kończył Ferdynand.

Zamilkli; zasępił się hrabia.

– Wistocie to nowina nieprzyjemna, po dwóch leciech miéć go znowu, jak zawieszony miecz Damoklesa nad głową. Ani słychać już o nim nie było; myśleliśmy że do kraju powrócił. Czy sądzisz że jest tu umyślnie?

– Nie wiem, ale z szyderskiego wyrazu twarzy ledwiebym go o to nie posądził – mówił Ferdynand i zamyślił się głęboko. – Trudnoż nam przed nim uciekać.

– Spodziéwam się że nas tu do Schandau gonić nie będzie – rzekł August. – To przypadek… Nie mów o tém siostrze.

– Nie myślę jéj tém niepokoić, chociaż złożyło się dziwnie, boć Gorajski lada chwila przybędzie.

– W Dreznie się o nas nie dowié – rzekł August. – Nie śledził cię przecie?

– Dlategom się opóźnił, żem się tego obawiał – przebąknął Ferdynand zmieszany.

Rozmowę przerwało powołanie do herbacianego stolika. Obaj panowie przyszli doń, udając wesołość, któréj nie mieli.

Poczta wieczorna przyniosła list od Wiktora, pisany z Monachium i zwiastujący przybycie jego za dni kilka.

Pani domu była w najróżowszym humorze, starając się go i w gościach rozbudzić. Trzpiotała się po dziecinnemu i nie taiła z tém, że ją obiecane przybycie Wiktora czyniło tak szczęśliwą.

Księżna Teresa uśmiéchała się, dzieląc tę radość; ale hr. August i mniéj jeszcze od niego do odegrywania uczucia, jakiego nie miał w sobie, zdolny Ferdynand, psuli pani Lizie ten wieczór.

Czuła że cóś im ciężyło, a brata znała tak dobrze, iż od wstąpienia jego na próg już się czegoś domyślała. Nie uszło jéj oka, że wyszli nabalkon i szeptali długo, a posępna twarz i poruszenia siwowłosego przyjaciela dały jéj do myślenia. Nie chciała dopytywać się o to, co przed nią ukrywano, ale wiedziała, instynktem kobiécym odgadując, iż cóś – cóś zaszło niezwyczajnego.

Ferdynand miéwał różne osobiste przygody, na które siostra oczy zamykać musiała, wiedząc o nich potrosze; ale nie mogło to być nic podobnego, gdy się o tém z Augustem naradzał. Więc cóż?…

Trochę niepokoju i ją ogarnęło. Chłodny i szybko nadchodzący wieczór, wkrótce po herbacie zmusił gości do rozejścia się. Pani Liza odprowadziła razem z Ahaswerą księżnę Teresę do jéj domu, potém drugą przyjaciółkę do gotyckiéj willi. Ciemno już było, gdy z Fernandem, który jéj towarzyszył, zawróciła się do Sistiny. Po drodze wesół zawsze i trzpiotowaty brat był milczący.

– Cożeś to takiego przywiózł z Drezna – spytała siostra – żeś zupełnie nieswój? Nie wymawiaj mi się, bo znam cię zbyt dobrze, bym się mogła omylić. Mów otwarcie, co to być może?

– Ale nic! nic niéma! to ci się przywidziało – odparł Fernando.

– Czy masz osobistą jakąś przygodę, cóś w czémbym ja ci radzić lub pomódz mogła? – dodała Liza.

Brat się rozśmiał nieszczérze.

– Daję ci słowo że niéma nic… Cóżby być mogło?

Dopytywania czy nie odebrał czasem listu jakiego z domu, któryby chciał przed nią utaić, doniesienia o jakiéj stracie i t. p., wywołały tylko najuroczystsze zaręczenie, iż nic podobnego nie przyszło.

– E pur si muove! – z westchnieniem zakończyła Liza. – Nie chcesz mi powiedziéć; nie umiem wymódz tego na tobie, zatém… dobranoc!

Dzień następny upłynął, jak zwykle. Zkolei obiad był u księżny Teresy, herbata u Ahaswery; trochę dészczu i burzy przeszkodziło wieczornéj przechadzce po wąwozie i nad rzéką.

Troska, którą wyczytała na czole brata i Augusta, choć nocą nieco zatarta, jeszcze i tego dnia była dla postrzegawczego oka p. Lizy widoczną. Wieczorem hr. August zapowiedział, że pojedzie do miasta, że chce raz jeszcze zwiédziéć muzeum, potém obejrzéć rezydencyą, i nie powróci aż wieczorem.

 

Było to tak zwyczajném i często powtarzającém się, że żadnych obudzać nie mogło domysłów. Dano różne małe polecenia posłowi, który się z nich zawsze bardzo szczęśliwie wywiązywał.

Wistocie August, który był tak poufale niegdyś z Filipem i sam jeden mógł się pochlubić, że nań wpływ jakiś wywiéra, miał nadzieję spotkać się z nim, w potrzebie nastręczyć mu się i zbadać co go tu sprowadzało.

Najpiérwszy statek, zatrzymujący się w Schandau, zawiózł go do Drezna. Hrabia naprzód poszedł do biura pod Frencukirche, gdzie doskonale zawsze informowana policya, z łatwością dała mu adres hr. Filipa, stojącego w hotelu Saskim.

Nie miał na myśli odwiédziéć go hr. August, ale znając doskonale obyczaje drezdeńskie, wiedział iż po obiedzie niezawodnie znajdzie go na owej sławnéj niegdyś terasie u Torniamentego.

Przebiegłszy galerye, posiedziawszy przed madonną Rafaela i Holbeina, postawszy przed cudownym Chrystusem Tycyana (Christo alla Moneta), hrabia poszedł zjeść na terasie i z cygarem posunął się na kawę do Włocha.

Zdala już ujrzał tu siedzącego na ławce hr. Filipa i rachuba go nie omyliła. Parę lat niewidzenia wielkiéj w nim nie zrobiło zmiany; nietylko że starszym i mizerniejszym nie wyglądał, lecz zdawał się, jak kobiéty, które czasem drugą jesienną młodością zakwitają, być świéższym, zdrowszym i twarz miał niemal wesołą. Na widok jednak hr. Augusta, którego poznał zdaleka, oblicze jego się zachmurzyło. Poruszył się niecierpliwie, chwilę jakby walczył z sobą, a potém nagle wstał i może obawiając się, by go hrabia August nie pominął, sam śpiesznie poszedł ku niemu.

– Wolno się choć przywitać? – zawołał, zdejmując kapelusz.

– Witam – odparł zimno August. – Niespodzianka to dla mnie.

– Sądzę że nie w téj chwili – rozśmiał się Filip. – Niespodzianką być musiała wiadomość o mnie, którą zawiózł wam Ferdynand.

Po chwilce namysłu, hrabia potwierdził to poruszeniem głowy.

– Et l’on révient toujours à ses prémiers amours… – zanucił Filip. – Niemcy zaś powiadają: stara miłość nie rdzewieje. Jeśliście sądzili, żem ja się wyrzekł zemsty – dodał niby żartobliwie – to mylicie się. Uciekaliście przedemną, lecz kto chce i musi, ten znajduje.

Hrabia August popatrzył nań długo, smutnie.

– Nie do pozazdroszczenia zadanie – rzekł – nosić się tak lata całe z zemstą, jakby z zażącemi węglami. Więcéj się cierpi samemu, niż uczynić może złego.

– Hrabia wiész że ludzie, gdy są rozgorączkowani, wyegzaltowani, nie czują ani ognia, ani bicia – wtrącił Filip. – Tak właśnie zemną: poczuję cóś tylko wówczas, gdy się pomszczę.

– Za co? – zapytał, ruszając ramionami, August.

– Za moje cierpienie.

– Nawet szaleństwo powinno miéć pewną logikę – rzekł zimno August. – Ja jéj nie widzę w tém, gdy kto za winy swoje karać chce drugich.

– Bah! c’est comme cela! – z szyderstwem i uśmiéchem zakończył Filip.

Hrabia August usiadł i kawy kazał podać. Filip swoję przeniósł do niego i był ruchawy jakiś i mimo tych gróźb mściwych, dziwacznie wesoły. Rozpoczął rozmowę obojętną.

– Nie lubię Drezna i téj terasy – rzekł – może dlatego, że chwalą je i sławią drudzy, bo to jest w mojéj naturze. Ale tu wszystko śpi i osobliwie trywialną, pospolitą ma powierzchowność. Nie jest to wielkie miasto, ale rezydencya, jak mówią Niemcy, a że dwór, co jéj blask nadawał, niezbyt teraz błyszczy, więc i ona przygasła. Państwo, jak słyszałem – dokończył – wszyscyście zamieszkali w okolicy. Nie wiem jak tam nie umrzecie z nudów.

Spojrzał na Augusta szydersko.

– Zkąd-że wiész, że mieszkamy i kto mieszka? – zapytał August zdziwiony.

– A jakżebym ja nie miał o tém wiedziéć? – odparł Filip. – Przecie poto przybyłem do Drezna. Wiem że obie księżne są z panią Lizą i z hrabią w Schandau, gdzie spodziéwam się że i pan Wiktor być musi, choć o nim jeszcze stanowczego języka nie powziąłem; lecz i do tego przyjdę zczasem.

August kawę popijał w milczeniu, a Filip ze złościwością ciągnął daléj, jakby chciał go męczyć umyślnie.

– Szukam i ja willi w okolicy, aby być państwa bliżéj.

– To będzie doskonały sposób wypędzenia nas – rzekł August zimno.

– Przedemną schronić się może trudno – odparł Filip.

Słuchający zżymnął się tylko. Patrzył na widok, który miał przed sobą, nie chcąc już odpowiadać. Prędko dopiwszy kawy, wstał z krzesła, skłonił się Filipowi zdala i żywym krokiem poszedł ku przystani, w któréj właśnie statek się gotował do odejścia.

Filip, oddawszy ukłon, nie ruszył się, powiódł oczyma za odchodzącym i został na terasie. Z oburzeniem oddalał się hr. August. Mówić dłużéj, chciéć ubłagać i nawrócić tego człowieka, zdawało mu się niepodobieństwem, a miał we zwyczaju tam, gdzie nic nie było do zrobienia, marnie słów nie tracić.

Postanowił w duchu nie taić już przed panią Lizą bytności Filipa, a że pora kąpieli i wód nadchodziła, wybrać się gdzieś do jakiegoś mało znanego kątka, w którymby ich niełatwo znaléźć było można. Ahaswera i tak już życzyła sobie zmienić miejsce pobytu, a księżna Teresa gotową była towarzyszyć przyjaciółce wszędzie.

Prędzéj, niżeli się go spodziéwano tego wieczora, wrócił hr. August. Pani Liza, witając go, popatrzyła nań i dostrzegła potwierdzenie swych domysłów.

– Kochany hrabio – rzekła – ty i Ferdynandcóś taicie przedemną. Powracasz nam chmurny jak noc.

– Nie będę taił – odpowiedział hrabia – w Dreźnie jest Filip. Mówiłem z nim.

Liza, która się zawsze obawiała jakiegoś gwałtownego starcia między nim a Wiktorem, pobladła. Ahaswera porwała się z kanapy i przybiegła, wołając:

– Filip? tu? i cóż? zmiłuj się!

– Dwa lata nie poprawiły go wcale; tak szalony jest, jak był. Zapowiada nam przyjemne swe sąsiedztwo, bo chce willę nająć w Schandau.

Wszyscy jakby głosem jednym zakrzyknęli, a najkrzykliwiéj Ahaswera zawołała:

– Mais c’est infame!

– Ja się ztąd wynoszę – rzekła Liza. – Willę moję wynajmę, czy niech sobie stoi pustką. Nie zniosę sąsiedztwa tego człowieka!

Łzy się jéj w oczach zakręciły.

– Wszyscy pojedziemy ztąd – dodała księżna Teresa. – Ale dokąd?

Hrabia August rękami tylko okazał, że wybór był trudny.

– Musimy się Gorajskiego doczekać – zawołała p. Liza – a potém… Lecz tu tak nam się obiecywało życie ciche, spokojne, miłe!

Padła na krzesło, prawie zrozpaczona. August się przechadzał żywo po salonie.

– Miałem myśl – rzekł – abyśmy się gdzie u jakich mniéj znanych wód na Szlązk czy doTuryngii udali; lecz, koniec końcem, wiecznie tak uciekać i być gonionymi, to może zatruć życie. Temu śmiésznemu niebezpieczeństwu lepiéjby może stanąć oko w oko i raz się z niém rozprawić.

– Ja – wtrącił Ferdynand – ja bo do rozprawy mam niepomierną ochotę. I owszem! głosuję za tém.

– Nie tak jak ty to rozumiem – rzekł August. – Należy go, nie ruszając się z miejsca, czekać i poprostu bronić mu się środkami, jakich się zwykle używa w obronie spokoju.

– Coż? wskazać go policyi? – rozśmiał się Ferdynand. – Ale pfe!

– Téj pomocy potrzebować nie będziemy – dołożył August. – Byle panie się nie obawiały, ja sam na siebie straż nad nim biorę.

– A ja przy piérwszém spotkaniu tak go zbesztam – gwałtownie wybuchnęła Ahaswera – że mu odejdzie ochota zachodzić drugi raz drogę. – Na honor! hrabia masz słuszność. Nie potrzeba się ruszać, ale bronić.

Liza się uśmiéchnęła boleśnie.

– Zdaje mi się że państwo się mylicie – rzekła. – Przeciw napaści można się bronić, ale hr. Filip nadto jest przebiegły i zręczny, aby się na to narażał. Poprostu publiczną drogą chodzić nam będzie pod oknami, koło ogrodu, krzyżować się z nami na przechadzkach, gonić nas w wycieczkach. Tego mu nikt zabronić nie może, a dosyć będzie podobnego natręctwa, aby namzatruł tu życie. Dosyć będzie jego twarzy i uśmiéchu, nastręczających się cochwila, aby nie dać wyjrzéć oknem, wyjść na balkon, przesunąć się z jednego do drugiego domku swobodnie.

– To prawda – zawołał August – a jednak ja głosuję za tém, abyśmy nie uciekali przed groźbą. Czekajmy, zobaczymy co pocznie, a to nam wskaże, jak bronić się mamy.

– A! dla mnie już od dziśdnia zaczyna się męczarnia – dodała Liza – tém większa, że Gorajski przybywa, że o niego będę w obawie i o to, co on zniecierpliwiony może przedsięwziąć.

Tak wieczór cały prawie upłynął na smutnych rozprawach i przypuszczeniach. Jeden tylko Ferdynand, zatopiony w myślach, nie odzywał się prawie, a po rozejściu się wszystkich, drzwi pokoju zamknąwszy na klucz, dobył pudełko z pistoletami, które zawsze woził z sobą, opatrzył rewolwer, naboje i wszystko doprowadziwszy do porządku, spokojniejszy spać się położył. Miał mocne postanowienie, nie mówiąc nic nikomu, nawet hr. Augustowi, przy piérwszej sposobności wyzwać Filipa i tém koniec nieznośnemu położyć prześladowaniu.