Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Osiodłany koń, lub zaprzężony wózek, stał u niego zawsze w podwórzu na zawołanie, bo nie mógł wiedzieć ani dnia, ani godziny, gdy go gdzie zawołają, a gotów musiał być zawsze, kędy sprawa wymagała.

Spotkawszy go w podróży lub ulicy, nieznajomy człek nie poznałby w nim może głośnego już podówczas Wierzynka, bo odziewał się skromnie i nie bijąco w oczy. Dopiero sukni się przypatrzywszy, temu co na nim i około niego było, dostrzedz mógł, iż tkaniny a przybór do nich wszelki, przedziwny był i doborny, jakiego pospolici ludzie nie noszą.

Lubił bowiem Wierzynek wszelkie rzeczy osobliwe, piękne, rzadkie i drogie, a te się z całego świata do niego ściągały.

Izby, w których swoich towarzyszów, kupców, mieszczan, ziemian i mnogich co dzień gości pospolitych przyjmował, nie świeciły tak bardzo sprzętami; dopiero głębiej wszedłszy do tych komnat, w których odpoczywał, poufałych swych i rodzinę gromadząc, bogacza poznać było można, napatrzeć się zamorskich tkanin drogich, rzeźby z kości i drzewa, szkła, gliny polewanej, kruszców, kamieni i kobierców kosztownych…

Flamskie opony okrywały tu ściany, a wschodnie miękkie tkaniny podłogę; skrzynie pięknie wyrzezywane, okryte poduszkami, za siedzenia służyły po pod ścianami, a po szafach i na nich napatrzeć się było można naczynia różnego, puharów, kubków, flasz, dzbanów misternie barwionych i pozłocistych.

Przywożono mu je z Włoch, Francji, z Hiszpanji, ze Wschodu, ze wszystkich tych ziem, z któremi różne handle prowadził. Co mu się najpiękniejszem zdawało, to dla siebie zostawiał. A że i król miłował piękne dzieła rąk i przemysłu ludzkiego, dla niego i dla siebie, do kościołów i ich skarbców zwozić kazał Wierzynek, o czemkolwiek zasłyszał, gdzie co najlepiej robiono. Kochał się też w klejnotach, choć nigdy ich nie nosił, na wielkie tylko uroczystości łańcuch kładąc lub pierścień jaki, a pilnując tego, aby swych mieszczan nie raził przepychem, którego im zażywać nie było wolno.

Przepisy ówczesne, surowe dosyć, wzbraniały im zbytku wszelkiego w sukniach, u stołu, przy weselach, stypach, obchodach chrzcin i zabawach.

Tak on, jak nieboszczka żona jego, dzieci i wnuki, gdy do kościoła szły, albo się w ulicy pokazywały, starali się do innych mieszczan podobnie odziewać, choć żaden z nich, ani Awileje, ni Wigandy, Bochnery, Kempowie, ani Keczerowie z Wierzynkami się mierzyć nie mogli.

Miklasz ich przecież panami bracią nazywał, choć ziemianie jego też swoim bratem mieć chcieli.

Gdy Kochan Rawa przybył do dworu pana Wierzynka, właśnie ów w kożuszku i kołpaku futrzanym stał w podworcu, spoglądając na sanie, które ze skrzyniami wielkiemi, kupi pełnemi, dnia tego nadążyły z Niemiec do Krakowa.

Zobaczywszy Rawę, którego król często posyłał z ustnemi poleceniami, pospieszył doń Wierzynek z dobrodusznym swym uśmieszkiem na ustach.

– Bóg z wami! z Zamku? cóż mi niesiecie? zapytał, witając go uprzejmie.

Kochan stał, nic dobrego nie dozwalając się domyślać, piękna jego twarz chmurną była.

– Macie li czas, do izby z tem iść musimy? odparł gość – aby wiatr słów naszych nie poniósł, gdzie nie trzeba.

Zbliżającemu się doń pleczystemu mężczyźnie z kartą w ręku, jak on w dostatni kożuch odzianemu, szepnął coś Wierzynek żywo, ukazując na skrzynie, a sam, pod rękę ująwszy Kochana, do izby swej go poprowadził.

Była to ta, w której on sam zwykle spoczywał, a dopuszczał do niej tylko tych, przed którymi z niczem się ukrywać nie potrzebował. Dwoje okien, żelaznemi kratami obwarowanych, jak kosze odstającemi, na włoski sposób, nie wiele światła wpuszczało do sklepionej komnatki. Pod oknami i u ścian widać było ciężkie skrzynie dębowe, kowane mocno, i wielą misternemi opatrzone zamkami, w których skarbów domyśleć się było łatwo. Obok nich stały szafy i police pełne zwitków papieru i pargaminów, worków i mis z pieniędzmi, a prób różnego kruszcu i kupi.

Na stole też papieru, pieczęci, wosków, sznurów, naczyń różnych było wiele, wagi dla złota i klejnotów, zegar stał piaseczny i inne drobnostki.

Maleńkie łoże w kącie, przy niem lampka zagasła, nad niem krzyż czarny z Chrystusem z kości okazywał, że tu Wierzynek spoczywał. Maleńki tryptyk rzeźbiony u wezgłowia otwarty, Wniebowzięcie ŚŚ. Mikołaja i Jana przedstawiał.

– Cóż mi to dziś tak chmurno patrzycie? odezwał się gospodarz, spoglądając na gościa, który zwolna za nim kroczył, pacholę z mieczem w sieniach zostawiwszy.

– Bom zły! wybuchnął Kochan, którego twarz jeszcze się mocniej zasępiła. A gdy mówię, że zły jestem, odgadnąć łatwo, że nie za siebie, ani o siebie, ale o naszego pana.

Bystro i niespokojnie spojrzał nań Wierzynek.

– Mówcie! cóż znowu przyszło, aby mu pokoju nie dać? co dolega? zawołał.

– Gorsza daleko sprawa, niż te, któreśmy przebyli – odparł Kochan, siadając. Wiecie, że król dobra Złockie, o które się był z Jangrotem ułożył za zamianę, a biskupowi krakowskiemu, tak jak nic z nich nie przychodziło, zająć kazał. Mieniali się przecie nie jeden raz… Bodzanta, warchoł sam, a tu jeszcze i Baryczka, gorszy od niego, do wojny podżega… Klecha ten pierwszy począł krzyczeć na pogwałcenie praw, na świętokradztwo, i domagają się dóbr powrotu… szkód wynagrodzenia.

Król inne majętności gotów dać, ale co raz wziął, tego oddawać nie może. Przyznałby, że zajął bezprawnie… Co wy mówicie? już się z groźbami klątw i interdyktów noszą zuchwałe klechy!

Wierzynek ręce małe i pulchne zacisnął, słuchając, twarz spokojna pobladła nieco, i jakby dreszcz przebiegł po niej.

– Złego słowa nie mówcie w złą godzinę – odezwał się zafrasowany. Niech Bóg od tego uchowa! Bodzanta odgrażać się może, ależ – nie rzuci klątwy… nie!

– Baryczka sam się na to gotów ważyć, męczeństwa mu się gwałtem zachciało… a może też pewien, że bezkarnie mu ujdzie, i sławę sobie zyszcze, iż króla zmógł. To sprawa Baryczki…

Wierzynek przerwał mówiącemu lekkiem uderzeniem po rękach…

– Nie przypuszczajcie, nie domyślajcie się takich złych rzeczy!… zawołał. Dość i bez nich król ma na głowie, wszystko się to rozproszy i rozwieje…

– Niech mi się pana mojego tknąć waży – nie zważając na wyrazy uspokajające, rzekł Kochan, mocno zburzony – a ja mu to pożądane czy nie męczeństwo sprawię. Tylko może nie takie, jakiegoby pragnął, żeby o niem po całem świecie głoszono, po cichu klechę sprzątnąć każę, i przepadnie bez wieści… kamieniem w wodę!

Wierzynek powtórnie go po rękach uderzył.

– Milczcie, rzekł, nie do rzeczy prawicie. Postrachy groźne tylko sieją, aby więcej na królu wymogli. Wykupimy się im pieniędzmi, bo tych tylko pewnie chcą.

– Chyba nie znacie Baryczki – podchwycił Kochan. – Nie o pieniądze mu idzie! ale o to, aby duchownej władzy moc okazał, króla ustraszył i upokorzył. Król zaś, jak dobry jest, tak powagi swojej i korony swej zazdrosny. Nie ustąpi on, nie cofnie się i klecha.

Tu, bębniąc palcami po stole, aż sprzęt na nim brzęczeć zaczął, Kochan zamilkł… twarz zła reszty dopowiadała.

Wierzynek zadumał się nieco, chociaż widocznie do serca tak bardzo nie brał tego, co się stało i co się zapowiadało. Zdało mu się, że rozdrażnionego człowieka najprędzej ułagodzi przyjęciem, i począł wołać na czeladź, aby wina korzeniem zaprawionego podano.

Ale Kochan prędko ręką wskazał, że pić go nie będzie.

– Żółcim się już napił – rzekł – mam dosyć.

– Król co na to? – zapytał gospodarz.

– Jak zawsze, spokojny na pozór – odparł Kochan. – Znacie go, niełatwo się porusza, a tem mniej poruszenie okaże, aby powagi swej nie nadwerężył w oczach ludzi. Ja tylko, co głębie duszy jego znam, wiem, co się w nim dzieje. Gdy się najwdzięczniej uśmiecha, pewnie naówczas najcięższe brzemię okrywa tem udanem weselem.

Poszedł w tej sprawie Suchywilk do Bodzanty, ale nie wskóra nic… Nie lubią go tam i boją się razem; Baryczka stoi na straży przy biskupie, aby mu zmięknąć nie dopuścił.

– Baryczka! Baryczka! – odezwał się Wierzynek, dumając – z tym w istocie ciężko będzie trafić do końca, jeżeli sobie osnuł co i wbił w głowę. Twardy klecha…

– Alem ja też nie miękki – odparł Kochan – a ze mną się mu przyjdzie rozprawić. Znajdę nań sposób, aby się go więcej obawiać nie było potrzeby.

Wierzynek potrącił go znowu.

– Gniew złym doradcą – rzekł niechętny.

– Nie o mnie mi idzie, ale o pana! – zawołał Kochan. Żal mi go wielki. Dosyć ma z krzyżakami, z Mazury, z własnemi ziemiany, z Rusią, z żoną, jeszcze tego brak, aby duchowieństwo wystąpiło przeciwko niemu? I bez tego on męczennikiem. Nie ścierpię, aby dla jednego mizernego klechy miał resztę spokoju postradać.

– Z miłości waszej dla pana roście to – rzekł Wierzynek – że zawczasu czarniej widzicie, niż jest.

Unosicie się… drżącemi rękami mało co dobrego zrobić można.

Kochan spuścił głowę, nie chciał się sprzeczać, ale przy swem pozostał. Czuł Wierzynek, że go nie przekonał. Siedzieli tak czas jakiś niemi przeciw siebie.

– Zabiję klechę!! – zamruczał wreszcie niepohamowany Kochan, poruszywszy się, jakby do wstania.

Udał, że tej pogróżki nie słyszy Wierzynek. Ulubieniec króla głos podniósł.

– Wczoraj – rzekł – zebrali się u Neorży niecnoty. Baryczka krzyczał, potakiwali mu drudzy. Maciek Borkowicz tam był i Otto ze Szczekarzewic i inni… Bluźnili przeciwko panu…

– Niezważać na to, niesłuchać tego, nie poczną nic, bo nie mogą, przerwał mieszczanin. Kto wie zresztą, gdyby rycerstwo się z jakiem szaleństwem porwało przeciw królowi, – lepiejby może było… Warchołów byśmy się pozbyli, a siły przeciw nim się znajdą.

Kochan głową potrząsał.

Wstał naostatek z siedzenia smutny, jakby nie sprawił nic, zawiodłszy się na Wierzynku, który ani obawy jego, ani gniewów przedwczesnych nie podzielał.

– Choć nie wiele w to ufam – odezwał się, zabierając do wyjścia – pójdźcie i wy do Biskupa. Ostrzeżcie go, – zważy może, posłucha… Niech Baryczce milczeć każe… Król za dobra we dwójnasób nagrodzi, a Złockich – nie puści…

 

Wierzynek dał mu znak, że będzie wiedział, jak postąpić.

Wtem już do drzwi pukano, posłańcy różni nalegali z pilnemi sprawami do Wierzynka, który do progu gościa odprowadzał.

Druga izba, obszerniejsza, pełną była rajców, ławników, kupców, urzędników od żup solnych, a w kącie też żydów kilku stało, bliżej przysuwać się i mięszać z chrześciany nie śmiejąc. Wnet wychodzącego do nich obstąpiono Wierzynka, pokłonami dopraszając się prędszej rozmowy, zagadując, cisnąc ku niemu. On, spoglądając po przybyłych, odgadywał z czem przyszli, i nim usta otworzyli, odpowiadał na niezadane pytania.

Widowisko to było do przyjęcia na królewskim dworze podobne. Tylko się tu wszyscy obracali swobodniej, choć niemniej gospodarzowi poszanowania okazywali. Niektórzy kłaniali mu się do ziemi, do kolan, twarzami układnemi pozyskać sobie usiłując.

Przesuwający się zwolna pomiędzy tłumem tym Kochan, zdawał się nie widzieć nikogo, chociaż mnodzy, ustępując mu z obawą jakąś, witali królewskiego ulubieńca.

Znano go powszechnie a nie bardzo miłowano, gdyż z ludźmi się surowo, szorstko, dumnie obchodził, zrażał ich szyderstwy, lekceważeniem odpychał.

Kochan, wyszedłszy tak ze dworca, postał we wrotach chwilę i po namyśle zawrócił ku gospodzie starosty sandomirskiego Ottona z Pilcy, który, choć Neorży pokrewny, jednego z nim szczytu… nie był mu przyjacielem, przy królu wiernie stał i z Kochanem poufale żył.

Tego na wypadek wszelki chciał mieć Rawa sprzymierzeńcem, i poszedł doń, aby mu zawczasu opowiedzieć sprawę a do wspólnego działania przygotować. Nie wątpił, że łatwo zyszcze go sobie.

– Niech mi się tylko klecha ruszy, a króla zaczepi – mówił, na próg wstępując – ze świata go sprzątnę!!

—–

Mieszczanin był dostatni, tylko się brzydko nazywał, wołano go Swiniagłowa!! Świadczą najdawniejsze akty miejskie i księgi sądowe, ziemiańskie, że zwyczajem ówczesnym każdemu niemal do imienia chrzestnego, do nazwiska miejsca, z którego pochodził, dodawano przezwisko jakieś, często żartobliwe, które z początku wyglądało na złośliwy przydomek, a potem przyrastało do człowieka i często na dzieci przechodziło… Nie byli wolni od takich nazw panoszowie i rycerstwo, nosili je mieszczanie, tak samo wreszcie między sobą rozróżniali się i kmiecie.

Swiniagłowy dziad pono, rzeźnik z powołania, napiętnowany został tym przydomkiem, a od niego syn i wnuk wzięli je, i już się go nie wstydzili.

Teraźniejszy właściciel, imienia, Kuba Swiniagłowa, rzemiosło był porzucił, kupował i sprzedawał bydło, frymarczył żywem mięsem, ale w jatkach go już nie sprzedawał.

Ożenił się on był na Szlązku z mieszczanką w Opolu, która na pół niemką, pół polką była, a choć, gdy ją brał, nic oprócz wdzięków i oprawy nie miała, bo rodzeństwo było liczne, tak się potem złożyło, iż ona z niego sama jedna pozostała, po ojcu wzięła wszystko, i Kuba Swiniagłowa z niej i z siebie znacznej się dorobił majętności. Szło mu w życiu zawsze nie jak zamyślał, ale nad wszelkie spodziewanie szczęśliwie. Rachował na pięć, zyskiwał dziesiątek… Wszystkie klęski go omijały, wszelkie szczęśliwości cisnęły mu się pod strzechę.

Więc z tem nazwiskiem niepięknem był to jeden z najbogatszych mieszczan krakowskich, a oprócz tego i na rozumie, ani na postawie mu nie zbywało.

Żona jego, Agata, słynęła z piękności, ale Kuba jej nie ustępował i można go było, gdy podróżował konno a bez trzód, które kupował, wziąć łatwo za ziemianina, taką miał postawę rycerską, wzrost piękny, ramiona szerokie, głowę do góry podniesioną, wąs zawiesisty, oko jasne, – no, i strój, który mimo praw i zwyczajów, trochę się do rycerskiego zbliżał. Kuba się lubował w tem, że go brano za panoszę.

Tak samo żona jego Agata, nie bardzo zważając na uchwały miejskie, które zbytków broniły, chadzała w jedwabiach, nosiła łańcuchy i kolce złote, wdziewała zabronione srebrne pasy i otwarte jupki z wyłogami z futerka…

Piękność jej, którą długo zachowała, choć znacznie się zaokrągliła i ociężała trochę; świeża i rumiana twarz z żywem okiem czarnem; śmiałość jej, wreszcie męża dostatek i stosunki dozwalały bezkarnie występować na ulicach i w kościele, na złość innym mieszczankom…

W mieście Kuba miał domów i dworzyszcz dużo, nabywał je, mieniał, budował, frymarczył niemi i na tem zarabiał… Dla większej powagi raz się dał obrać Rajcą miejskim, i sprawiał urząd ten do nowych wyborów, lecz że mu z nim niedogodnie było, bo musiał na Szlązk jeździć, na Węgry, i handlem się zabawiać, nadal się wyrzekł dostojeństwa, z którego mu tytuł tylko pozostał.

Byłby to najszczęśliwszy z ludzi, gdyby mu Pan Bóg dał płci męzkiej potomka. Z dzieci, które na świat przyszły, a pozmierały wszystkie, Rajcy Kubie została tylko córka jedna Basia…

Tę jedynaczkę oboje rodzice pieścili, chuchali nad nią, czuwali, jakby była dzieckiem królewskiem. W zamożnym domu łatwo było cokolwiek zamyśliła spełnić, zbytkiem ją otoczyć i zawczasu tak samowolną uczynić, tak swawolną i nieposkromioną, że potem, gdy dorosła, ani matka, ani ojciec, ani żadna w świecie siła pohamować nie mogła dziwacznych jej zachcianek.

Rodzice, szczególniej matka, tak ją kochali, że największa niedorzeczność, gdy Basi się na nią zebrało, wydawała się im i niewinną i usprawiedliwioną.

Dzieckiem, była na pół dziką, a dziewczęcia dorosłszy, wydawała się szaloną.

A była tak śliczną, może piękniejszą, niż matka swojego czasu. Cudo dziewczyna, ale szatan nie kobieta. Rodzice się nią zachwycali: lecz każdy co ją zobaczył, musiał też zdumiewać się wesołej, śmiałej, rzeźkiego słowa, a nadzwyczajnego wdzięku Baśce… Starych i młodych, i takich, co bywali uprzedzeni źle o niej, gdy tylko chciała, zyskiwała sobie jednym uśmiechem… Miała lat ośmnaście, gdy ojciec, a nawet matka, widząc, jak trudno ją utrzymać na wodzy i dopilnować, zaczęli się naradzać, za kogoby ją wydali. Mieli prawo wybierać, bo Basia bogatą była, okrutnie piękną, i sobąby żadnemu domowi krzywdy nie uczyniła.

Świniagłowa obiecywał po niej zaraz dwa domy, dwie jatki, i dworzyszcze na pół zabudowane, a były i grzywny w nadziei i skrzynie pełne kobiecych przyborów kosztownych bardzo.

Najbogatszych mieszczan młodzież zalecać się szła do Basi, czasu świąt i przyjęć izby zawsze były pełne, lecz, choć wszyscy się w niej kochali, żenić się wahał każdy.

Nie kryła się z tem dziewczyna, że jak swawoliła swobodnie, u rodziców będąc, tak i po weselu z czepcem razem nie myśli statku brać na głowę. Muzyka, skoki, pieśni i rozmowy bardzo śmiałe i dwuznaczne lubiła niezmiernie, smutku znać nie chciała, a posępnych twarzy – ani patrzeć.

Z ośmnastu lat doszła do dwudziestu, potem parę lat przybyło jeszcze, a o weselu słychać nie było. Kuba Świniagłowa zaczynał się frasować, a Agata łajała go, gdy o tem mówił, dowodząc, że powinna jak najdłużej swobody zażywać, póki się w jarzmo małżeńskie zaprzęże, i że dla niej zawsze łatwo będzie o męża.

Tymczasem Baśka się stroiła, rozkwitała, nabierała śmiałości coraz większej, pieśni uczyła się coraz nowych – i nie spieszyła na kobierzec…

Różne o niej historje opowiadano, lecz nie wszystkiemu wierzyć można. To pewna, iż kilku bardzo znacznych ludzi, kręciło się koło niej, i jeden rycerz wielkiego imienia, u Świniagłowy gospodą stając w Krakowie, po kilka tygodni tu przemieszkiwał, po całych dniach dziewczę bałamucił, a ona jego.

Potem nagle, oczy miała zapłakane, a Śreniawita wpadł jak w wodę.

Pochodziła Baśka czas jakiś smutniejsza, ale długo nie mogła; piosnka wróciła na usta, rumieniec na twarz, i oczy zapłakane znów jak dwie gwiazdy świeciły. Tego to czasu jakoś, piękny i zawsze strojny jak królewicz, Kochan Rawa zobaczył ją, idącą ulicą do kościoła… Spojrzał na nią, ona na niego, i co miał iść za sprawą pilną, powlókł się za nią do P. Maryi. Jak się tam modlili oboje, nie wiemy, ale oczy latały żywo.

Za powracającą do domu Baśką, której ochmistrzyni stara towarzyszyła, bo matka była trochę chora, Kochan poszedł w ślad, po drodze rozpoczął śmiało rozmowę, okazało się, że ona znała go, kto był… Zaprowadziła z sobą do kamienicy Kuby, którego w domu nie było.

Dziewczęciu zalotnemu, lubiącemu, co świetnie i błyszcząco a dostojnie wyglądało, piękny Kochan, choć nie młodzieniaszek, bardzo się podobał. Uparła się go oczarować, nie było trudno.

Zapraszano królewskiego ulubieńca, Baśka nawet marzyła, że się z nią ożeni.

Trwało to dosyć długo, zdawali się kochać wielce, lecz Rawa o zrękowinach nie bąknął ni słowa. Jednego ranka, ni z tego, ni z owego, gdy pani Agaty w izbie nie było, żywa rozmowa skończyła się kłótnią i krzykiem.

Gdy matka nadeszła pytać o przyczynę, Baśka nic powiedzieć nie chciała, łzy gniewu na oczach miała, dumę na czole. Kochan wyszedł, nie wiele tem wzruszony. Kilka dni go nie było, Baśka gniewała się ciągle, nareszcie jednego dnia strojna bardzo, poszła rano do zamkowego kościoła. Chodziła przez dni kilka na jakieś przechadzki ze starą Wawrową, chwaliła się, że króla na nich spotykała, że raz do niej nawet przemówił bardzo łaskawie. Ulękła się matka, Baśka ją wyśmiała.

Wkrótce potem Kochan powrócił. Byli z sobą teraz inaczej, szeptali cicho, matka podedrzwiami wypatrująca, uradowała się zgodzie i najlepszemu porozumieniu obojga…

Nie wiele upłynęło czasu, i Świniagłowy szeptali z sobą o weselu, gdy jednego rana Baśka poszła rano na nabożeństwo z Wawrową, a w godzinę potem ochmistrzyni wróciła, pędząc, jak oszalała, ręce łamiąc i narzekając, że dziewczę jej w ścisku kościelnym przepadło.

Pobiegł zaraz ojciec, lecz nabożeństwo się skończyło, kościół pusty, a Baśki ani śladu, ani o niej słychu…

Ojciec nie czyniąc wrzawy, aby dziecka sławie nie szkodzić, począł ostrożnie czynić poszukiwania na wszystkie strony. Posądzenie było na Kochana, lecz ten na zamku się znajdował, pokazywał na mieście, i o Baśce jakoby nie wiedział nic.

Matka przed ludźmi powiadała, iż córka leżała chora. Ruszano ramionami, szeptano różnie. Skończyło się na tem, iż Kuba doszedł, że Baśka była w Krzeszowie…

Przez kilka miesięcy opowiadano ją chorą, gdy dnia jednego zjawiła się w Krakowie znowu, ciekawi goście popłynęli do domu. Choroby na niej najmniejszego śladu widać nie było. Owszem, jakby jej ta słabość na dobre wyszła, piękniejszą się wydawała, świeższą, i tylko poważniejszą a dumniejszą może. Trochę smutku miała na czole, trochę jakiejś w oczach tęsknoty… Przybył znowu Kochan, zjawili się inni znajomi i przyjaciele, Baśka królowała jak przedtem, a ludzie dla niej szaleli.

Znikła im królewną, powróciła królową, a nie zdawało się to ją wiele kłopotać, gdy dopytywano o słabość, żartowano z tego, że tak długo jej nikt nie widział. Złośliwi utrzymywali, że ilekroć króla w ulicy spotkała, Kaźmirz stawał, dobrotliwie się do niej uśmiechał, pozdrawiał, a ona pół gniewnie, pół zalotnie odpowiadała mu wzrokiem i słowem.

W sukniach i klejnotach, teraz jeszcze większy okazywał się koło niej dostatek. Czółko jedno kładła całe perłami szyte, tak drogie, a tak osobliwe, że je na kilkaset grzywien ceniono.

Czas był Baśkę nareszcie za mąż wydać. Ojciec naprzód spróbował, nikomu nie mówiąc o tem, rozmówić się z Kochanem. Spodziewał się go ująć nadzieją posagu, ale z niczem powrócił.

Kochan przyjacielem się ofiarował być na wiek wieków, lecz powiadał, że czasu nie ma do ożenku, królewskim będąc sługą.

Tak tedy, przebierając pomiędzy różnemi, Swiniagłowa w ostatku trafił na młodego mieszczanina Materterę.

Fryc Matertera pochodził z dobrej rodziny, ojciec jego majętnym był, i ławkę miał swoją, a żelazem kupczył. Szło mu nawet długo niezgorzej, gdy nagle, tak jak Świniagłowie się wiodło, jemu poczęło się nieszczęścić. Spalił mu się dom, obdarli go zbóje w powrocie z Węgier, nieład wkradł się do domu, stary pić zaczął, w ratuszowej piwnicy po całych dniach siedział, zbiedniał i gdy zmarł, synowi tylko sprawy koszlawe pozostawił i długi.

Szczęściem dla Fryca, chłopak był roztropny, pilny, głowa otwarta, i, co nigdy nie szkodzi, piękny bardzo.

Choć się nie miał w co ubrać dostatnio i musiał ladajako odziewać, gdy się pokazywał w ulicy, wszystkie dziewczęta za nim oknami i drzwiami wyglądały. Szkoły trochę u Panny Marji liznął, z początku chcąc do stanu duchownego się sposobić, potem mu ochota odeszła. Handlu już swojego nie miał, bo mu i ławkę zajęto, i żelaza nie było kupować za co; więc u Keczera, któremu był krewnym, niby służył, niby się wprawiał.

Baśka, która pięknych chłopców lubiła, kilka go razy pochwaliła przed matką, ubolewając nad tem, że nic nie miał. Kuba go do siebie zaprosił. Począł przychodzić na wieczorne pląsy, a zblizka się Baśce podobał jeszcze lepiej, bo śmiałym był, wesołym, pieśni podostatkiem umiał, a że odwagi nie miał się starać o bogate dziewczę, ani mu to w głowie postało, był z nią za pan brat, nic nie mając do stracenia.

 

Do zabawy był jedyny…

W czasie, gdy nagle Świniagłowianki zabrakło, a mówili, że chora leży, Fryc się do nich nie dowiadywał, gdy się ukazała powrócił.

Śmieli się do siebie, jak dawniej, i Wawrowa powiedziała, iż na oczy swe widziała, jak we drzwiach raz o mroku całowali się z sobą. Może ta plotka skłoniła Kubę, że do Keczera, opiekuna Matertery poszedł, długo się z nim naradzał na cztery oczy, potem Fryca przywołano, i rozmowa przeciągnęła się godzin parę, a nikt jej nie słyszał. Tegoż wieczora Fryc zjawił się u bogatego handlarza, wesół, śmielszy niż bywał, przysiadł się do Baśki, powracał potem codzień i w tydzień zaczęto mówić na mieście, że Baśka za niego wychodzi.

Spytał o to ktoś Matertery, czy prawdą było, że się żeni.

– A co komu do tego? odparł zuchwale, albo to ja się żenię dla kogo, nie dla siebie?

Rodzina matki i niektórzy Keczerowie poczęli Frycowi ożenienie odradzać, dowodząc, iż statku dziewczynie brakło, że różnie na nią wygadywano, na co Fryc ramionami ruszając, nawet odpowiadać nie chciał.

W mieście już bębniono o weselu… Mówiono, że zaraz po Godach je wyprawi Świniagłowa, i już się ku temu u niego sposobią. A miało być weselisko tak huczne i wspaniałe, jakiego Kraków nie widział dawno.

Były naówczas prawa, które zbytków mieszczanom nie dozwalały; więcej nad trzydzieści mis, po trzy osoby na jedną, nie wolno było dawać przy weselu, nie licząc w to księży i panien, a potraw na weselu więcej pięciu zakazywano, trefnisiów weselnych nad ośmiu nie mógł ojciec sprowadzić, itp., lecz Świniagłowa wcale się tych surowych przepisów trzymać nie myślał. Wiedział dobrze, iż nikt go skarżyć nie będzie, a ci, co z uczty skorzystają, łatwo go rozgrzeszą.

Całe dostojniejsze mieszczaństwo z rodzinami i powinowatemi, krewni Materterów, Keczerów, Świniagłowy, rajcy, ławnicy, a ze dworu Dobek i Kochan, i dwóch Zadorów zaproszonych było.

Z duchownych trafiło się tak, że ks. Marcin Baryczka musiał być na weselu, bo on pono Baśkę chrzcił, czy też inne jakieś łączyło go z tym domem duchowne powinowactwo.

Kto tam tego wielkiego zbytku, na który się zanosiło, był sprawcą, trudno dojść było, chciała go Agata, domagała się Baśka, żądał sam ojciec, aby ludziom okazać, iż jedynaczka jego nie gorzej od innych za mąż wychodzi.

Dziewczę pono najwięcej wymagało i pyszniło się tem, że weselem pańskiem ludziom złym usta zamknie.

Trzeba było, gdy dzień się zbliżał, cały niemal dom na nowo urządzić, tak, aby półtorasta głów zasiąść mogło wygodnie do stołu, aby było gdzie pląsać, i innych ciekawych gości, nadchodzących z podarunkami, zwykłemi dla nowożeńców, umieścić.

Świniagłowa chciał się też z dostatkiem popisać, i dostojniejszym srebrne postawić naczynia, innym cynowe, a pić i jeść dać w bród.

Nie trzydzieści, ale pięćdziesiąt mis ledwie mogło starczyć… Wino gotowano słodko i korzenno, a do potraw nie żałowano przypraw zamorskich… Wiele było w mieście trefnisiów weselnych, wszystkich zawczasu zamówiono, obiecując im dobrą zapłatę, jedzenia i napitku, ile zechcą. Kochan przyrzekał, że nawet królewskiego Szupkę sprowadzi.

Nie obchodziły się wówczas zamożniejszych wesela bez wierszowanych powinszowań i życzeń, często trochę swawolnych, zawsze tłustych i dwuznacznych. Tych rymarzy, wierszokletów (rimarij), którzy pięknie zastosować umieli stare koncepty do młodego stadła, drogo opłacać było potrzeba, więcej, niż najsławniejszych trefnisiów. Mieszczanom więc ich uchwały tego zbytku nie dozwalały, ale Świniagłowa nie myślał się i do tego prawa stosować.

Zamówił więc klechę, Wyrwantem zwanego, który słynął z tego, że ludzie się za boki trzymać musieli, gdy oracją prawił nowożeńcom. Wyrwant obiecał coś przedziwnego i w najlepszym gatunku. Imię jego za towar ręczyło.

Sam dwór Kuby i zewnątrz został na nowo posmarowany, i wewnątrz przyozdobiony… Co gdzie skrzynie miały najdroższego, dobyto wszystko: kobierce, sukna, opony. Pożyczać Kuba nie potrzebował.

A że zima na inną zieleń nie pozwalała, jedlinką musiano przybrać drzwi i okna.

Jeszcze do wesela kilka dni było, a w mieście całem mówiono już o niem, z przekąsem jedni, z podziwem drudzy, z zazdrością wszyscy prawie. Prorokowano Kubie, że majątek na ten zbytek nadweręży…

Baśka tymczasem o jednym myślała, aby nietylko wystąpić piękną, lecz tak strojną bogato, żeby się wszystkie dziewczęta, które koso na nią patrzały, powściekały ze złości.

Na dostatkach i klejnotach jej nie zbywało, a oprócz tych, które zdawna u Świniagłowów znano, jawiły się i nowe jakieś, drogie, osobliwe, o których pochodzeniu złe języki dziwy szeptały…

Gdy przyszedł uroczysty pochód do kościoła z muzyką, z trefnisiami, z gromadą ludzi postrojonych przepysznie, a potem powrót od ślubu, który dawał ks. Baryczka, wysypało się patrzeć na to, co żyło, tak, że weselni ledwie się przez tłumy mogli przecisnąć. Na panią młodę patrząc, ludzie słupieli, tak była klejnotami okryta, a suknię miała z takich tkanin i szycia osobliwego, że istna z niej była królowa. Szła dumna, śliczna, wyzywająca oczyma, zwycięzka, prowadząc się za ręce z Frycem, także wystrojonym przepysznie, jak gdyby chudy pachoł możnym był panem. Powiadano, że Keczerowie mu to wszystko sprawili, aby się nie wstydzili za niego. Jedna szubka, aksamitem okryta, futrem pięknem podbita, którą na ramionach miał, na kilkanaście grzywien była cenioną.

Gdy cały orszak weselny z muzyką począł do dworu wchodzić, zdawało się, że się w nim nie pomieści – przecież nikt w ulicy nie został.

Stoły zastawione były po izbach, po sieniach, i tak misternie, że nikomu miejsca nie zabrakło. Pierwsze zajęli młodzi małżonkowie, dalej rodzina, rajcy, ławnicy, duchowni i przyjaciele domu.

Trafiło się przytem niespodzianie, że ks. Baryczkę, jako ojca duchownego, posadzono między pierwszemi, a Kochanowi wprost naprzeciw niego siedzenie się dostało. Zaledwie go tak blizko ujrzał, wnet pobladł, i o mało mu z rąk nóż, który trzymał, nie wypadł, lecz się pohamował. Szepnął tylko Dobkowi, który przy nim siedział:

– Sam Pan Bóg zrządził, że mi się tu nawinął ten klecha, ale poczekawszy, nie wypuszczę ja go ztąd, aż mu powiem, co mi serce gniecie. Popamięta on to wesele.

Dobek go wstrzymać chciał, lecz bardziej jeszcze rozjątrzył. Ks. Baryczka, który biesiad takich nie lubił, a zmuszonym był choć czas jakiś u stołu pozostać, siedział, gdyby posąg kamienny, z twarzą swą żółtą, smutną, wychudłą i oczyma strasznemi, mało co jedząc, kubka ledwie chcąc dotknąć, zadumany i gniewny. Tymczasem już i Wyrwant nadszedł z wierszami, do których wypowiedzenia dobrym się kubkiem wina przygotował, przez co odwagi nabrawszy, na nikogo nie zważał, dosadnie a głośno prawiąc takie rzeczy, przed któremi niewiasty śmiejąc się, oczy zakrywać musiały.

Ks. Baryczce twarz się surowiej zmarszczyła, i czoło pogarbiło. Spoglądał na klechę piorunującym okiem wzgardy i gniewu, lecz Wyrwant lub nie widział gróźb tych, albo na nie nie zważał.

Śmiechami rozlegały się izby, bo dla słuchania Wyrwanta, od drugich stołów powstawali goście i ciasnem kołem go otaczali. Zaledwie ten dokończył, kilkunastu trefnisiów, poprzybieranych pociesznie, pstro, w różne jaskrawe strzępki, w kapturki dziwacznie postrojone, do koła stołów zaczęli wyprawiać skoki, figle, nucić piosenki i obudzać do wesołości.

Wrzawa ochocza napełniła izby wszystkie, a im ona rosła, tem oblicze duchownego straszniej się zasępiało. Widać było, iż rad chciał ztąd ustąpić, tak mu to rozpasanie języków i szał ludzki przykre były. Wstać jednak od stołu nie mógł, bo gospodarz Kuba pilnował go, kłaniał się, prosił, wstrzymywał po rękach całując.

Wyjść też, a z ławy wstać, dla wielkiego ścisku, nie było sposobu. Nawet mis, gdyby ich zawczasu nie ustawiono, służbaby przynieść była nie mogła. Dzbany i flasze z rąk do rąk po nad głowami podawano sobie.